Reklama

Od Nowaka do Lewandowskiego. Najlepsi Polacy w Bundeslidze

redakcja

Autor:redakcja

24 maja 2020, 15:51 • 16 min czytania 18 komentarzy

Władze klubów Serie A praktycznie co okienko wpadają do Ekstraklasy i zachowują się tak, jak emerytki na promocji karpia w markecie, ale jeszcze sporo milionów euro musi przepłynąć z Italii do naszego kraju, byśmy uznali tamtejszą ligę za najbardziej „polską” spośród tych najsilniejszych. Ten tytuł należy do Bundesligi. Z jednej strony nie jest to ostatnio najmodniejsza destynacja dla grajka znad Wisły, z drugiej – za zachodnią granicą w najwyższej lidze mieliśmy już ponad setkę naszych, a i najlepszym graczem Bundesligi ostatnich lat jest przecież Polak. 

Od Nowaka do Lewandowskiego. Najlepsi Polacy w Bundeslidze

Postanowiliśmy trochę tę historię uporządkować i wybrać piętnastu najlepszych polskich piłkarzy w historii ligi niemieckiej. Przy dziesięciu siłą rzeczy pominąć musielibyśmy zawodników, którzy nie zasłużyli na nasze milczenie przy takiej okazji. Jasne, teraz też tacy się znajdą (choćby Euzebiusz Smolarek i Włodzimierz Smolarek), ale to już zupełnie inna skala. Oczywiście – nieco uprzedzając – na temat zwycięzcy nie ma co nawet dyskutować, ale w przypadku pozostałych miejsc chętnie poznamy wasze zdanie.

Braliśmy pod uwagę zarówno osiągnięcia na niemieckich boiskach (indywidualne i drużynowe), jak i styl, w którym goście się tam prezentowali. Lecimy.

15. Krzysztof Nowak (VfL Wolfsburg)

Brutalnie przerwana kariera. Stwardnienie zanikowe boczne okazało się wyrokiem nie tylko, gdy mówimy o kontynuowaniu piłkarskiej przygody, ale też o całym, zdecydowanie zbyt krótkim życiu. I jednocześnie mamy też wrażenie, że ta smutna historia mocno spycha w cień fakt, iż mówimy o bardzo dobrym piłkarzu. Najlepsze było dopiero przed nim.

Reklama

Do Bundesligi trafił w wieku 23 lat, mając już za sobą grę w lidze polskiej, greckiej i brazylijskiej. Nietypowa była to kariera, ale ustabilizowanie formy na wysokim poziomie sprawiło, że Nowakiem zainteresowany był sam Bayern Monachium, mówi się także o tym, iż wcześniej odrzucił zaloty Borussii Dortmund. Marzyła mu się FC Barcelona i choć do niej zapewne już by nie trafił, to spokojnie można założyć, iż 83 mecze w lidze niemieckiej (z 10 golami i 14 asystami na koncie) to nawet nie jest połowa drogi, którą powinien przebyć, gdyby nie ta cholerna choroba.

Numer 10 naszych serc. Jak Wolfsburg zapamiętał Krzysztofa Nowaka

Zresztą wymowne jest, że niejako w jego miejsce, choć to trochę inny typ gracza, przyszedł słynny Stefan Effenberg. I na prośbę polskiego piłkarza dostał dychę na koszulce, choć klub z Wolfsburga chciał zastrzec ją dla Nowaka.

14. Tomasz Hajto (MSV Duisburg, Schalke 04, 1.FC Nürnberg)

Tomasz Hajto to rekordzista Bundesligi pod względem żółtych kartek w jednym sezonie – jako gracz Duisburga zobaczył ich aż 16 (ani razu nie wylatując z boiska!). W tym roku Polak może stracić to wiekopomne osiągnięcie, gdyż na niemieckich boiskach szaleje Klaus Gjasula z Paderborn, który wczoraj zobaczył żółty kartonik po raz 14. w rozgrywkach 19/20, ale może to i nawet lepiej. Bo kartki kartkami, ale nie można zapominać, że Hajto to też całkiem fajna karta w historii Bundesligi.

Reklama

Bez większego talentu, bazując na charakterze i przygotowaniu fizycznym, nastukał ponad 20o gier na jej poziomie. Byle ogórów do tamtego Schalke nie brali, a Hajto – po tym, jak w trzecim sezonie zwalił się z ligi z Duisburgiem – wylądował w Gelsenkirchen. I na brak opcji nie narzekał, potrzeba było determinacji, by do tego doszło. Grę w nowym klubie zaczął od samobója z FC Köln, ale miejsce w składzie zachował i w ciągu trzech kolejnych sezonów oddawał je bardzo rzadko. Wydatnie pomógł Schalke w zdobyciu dwóch Pucharów Niemiec, na szyi ma też srebrny medal za ligę w sezonie 2000/01, choć akurat to pewnie wciąż bardziej bolesne wspomnienie niż powód do wypinania piersi. No okej, może akurat nie w przypadku Hajty. Podsumowując: wśród gości, którzy dużo umieli, znaleźliśmy miejsce dla bardzo solidnego rzemieślnika.

13. Andrzej Rudy (FC Köln)

Pierwszy „uciekinier”. W 1988 roku reprezentacja ligi polskiej miała zagrać w Mediolanie z drużyną złożoną z gwiazd Serie A, ale Rudy – od zawsze uznawany za duży talent zawodnik Śląska Wrocław, a później GKS-u Katowice – zamiast pokopać przeciwko Maradonie, czmychnął z hotelu i tyle go widzieli. Został ogłoszony zdrajcą, co odczuł nawet po latach, gdy kibice wygwizdywali go po powrocie do kadry. W tle pojawił się też wątek miłosny, bo Rudy do Niemczech wyjechać miał za ukochaną. W kraju najwidoczniej brakowało romantyków, więc domagano się 5-letniej dyskwalifikacji. Do tego oczywiście nie doszło, ale Rudy kilka miesięcy stracił.

W tym czasie trwały też targi i zastanawiano się, do którego klubu ma trafić. Pojawił się temat Bayeru Leverkusen, ale tam byli zmęczeni wcześniejszym zamieszanie z Markiem Leśniakiem. Sam Rudy mówił po latach Przeglądowi Sportowemu, że grany był Bayern Monachium, że przez chwilę mieszkał u samego Hoenessa, ale cierpliwości zabrakło jego „doradcom”. Następnie wylądował w Monaco, ale i z tego nic nie wyszło. Zakotwiczył dopiero w FC Köln, ten klub dogadał się ze stroną polską.

Początki nie wypadły okazałe, działacze mieli prawo pomyśleć, że gra nie była warta świeczki. W bardzo mocnej drużynie Rudy nie do końca potrafił się odnaleźć. Oczywiście nie było tak, że został przyspawany do ławki, ale oczekiwano więcej. Mimo wszystko w jakimś stopniu do zdobycia wicemistrzostwa Niemiec, a także do dojścia do półfinału Pucharu UEFA (minimalnie przegrany dwumecz z Juventusem), w jakimś stopniu się przyczynił. W drugim sezonie do kategorii „blisko” dorzucił finał Pucharu Niemiec (zmarnował pierwszą jedenastkę w serii rzutów karnych). A w trzecim wylądował na wypożyczeniu w duńskim Bröndby, u początkującego trenera Mortena Olsena. Świetnie mu to zrobiło, a pod wodzą Olsena grał później również w Kolonii i Ajaksie Amsterdam. Drugie podejście do niemieckiego klubu w wymiarze indywidualnym było już znacznie bardziej udane (w sezonie 92/93 był w top10 pomocników ligi w klasyfikacji Kickera, w kolejnym bardzo blisko tego zestawienia), stąd miejsce w rankingu. 

12. Marek Leśniak (Bayer 04 Leverkusen, SG Wattenscheid 09, TSV 1860 Monachium, KFC Uerdingen 05)

Król strzelców Ekstraklasy w sezonie 1986/87 postrzelał również za naszą zachodnią granicą. Łącznie trafił 42 razy, a jego najlepsze wspomnienia wiążą się z Bayernem Monachium. Akurat w tym klubie 20-krotony reprezentant Polski oczywiście nie grał, ale na Bawarczyków miał swoisty patent (6 goli w 8 meczach). Już w barwach Bayeru Leverkusen potrafił wbijać im ważne gole – raz na wagę zwycięstwa, raz na wagę remisu, ale popisy z najsłynniejszą niemiecką drużyną dawał jako gracz Wattenscheid. Po pierwsze – strzelił bramkę przewrotką z linii szesnastki. Może i nie jest to kunszt Rivaldo karcącego Valencię w samej końcówce, pewnie nawet Marcin Mięciel miałby sporo uwag, ale tak czy siak to duża rzecz, piłka spadała gdzieś z piątego piętra.

 

Ale jeszcze bardziej widowiskowy był mecz Leśniaka z Bayernem sezon później – walnął hat-tricka na Stadionie Olimpijskim, a ostatniego gola, na wagę remisu trzy do trzech, strzelił w 90. minucie. W całej historii Bundesligi tylko sześciu gości upokorzyło Bayern tyloma bramkami w trakcie jednego meczu. Tego dnia Leśniak nie dawał niemieckiemu Dariuszowi Szpakowskiemu okazji, by krzyknąć: „Szansa! Aj, Jezus Maria!”, oj nie.

Oczywiście czasy były wtedy takie, że wesoły już był sam „wyjazd” Leśniaka do niemieckiego klubu. Napastnik wybrał się do Danii z reprezentacją olimpijską i nie miał zamiaru wrócić – czmychnął z hotelu i ruszył w kierunku RFN. Ostatecznie jednak wrócił do kraju, by zagrać w dwóch meczach ligowych i wyjechać wraz z rodziną oraz uregulowaną kwestią służby wojskowej. W zamian Pogoń przytuliła niezłą sumkę. Zespół z Leverkusen w ramach rozliczenia za transfer przekazał też… środki farmaceutyczne, z których skorzystała nasza służba zdrowia.

11. Artur Wichniarek (Arminia Bielefeld, Hertha BSC)

Z jednej strony jeszcze w sezonie 2008/09, czyli wcale nie tak dawno, klasyfikacja strzelców ligi niemieckiej potrafiła wyglądać tak…

Towarzystwo zacne. Dwukrotny król strzelców 2. Bundesligi do granicy 10 goli w sezonie na wyższym poziomie rozgrywkowym dobijał zresztą czterokrotnie. Łącznie nazbierał ich 49 i jest czwartym Polakiem pod względem liczby trafień za naszą zachodnią granicą.

I dopiero tutaj przy nazwisku napastnika pojawia się znak zapytania sporych rozmiarów. Król Artur z Bielefeldu spalił dwa podejścia do Herthy. 45 ze wspomnianych trafień padło, gdy zakładał koszulkę Arminii. Błyszczał w ekipie słabej, włóczącej się między pierwszą a drugą ligą, a w lepszym towarzystwie czegoś brakowało. Oczywiście wszyscy znamy te historie świadczące o krnąbrności i trudnym charakterze, co w zrobieniu większej kariery pewnie mu nie pomogło (na przykład gdy Huub Stevens chciał wystawiać go na skrzydle, wolał siedzieć na ławce i czekać na szansę na szpicy), ale to pewnie wszystkiego nie tłumaczy. Sam Wichniarek zresztą nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czego zabrakło: – Uwiera mi po latach tylko to, że tam nie zaistniałem. Byłem tam dwa razy i ani razu nie udało mi się wejść na wyższy level. Dlaczego? Nie wiem. Może za bardzo chciałem, może nie pasowałem do systemu gry – mówił nam w dużym wywiadzie poświęconym jego karierze.

10. Piotr Nowak (Dynamo Drezno, 1.FC Kaiserslautern, TSV 1860 Monachium)

Z not Kickera wynikało, że w sezonie 1994/95 tylko jeden piłkarz w całej Bundeslidze wyglądał lepiej.

Ze średnią 2,54 Nowak drugi był również dzisiaj, oglądając plecy jedynie Roberta Lewandowskiego. Zresztą w tamtym sezonie tytuł najlepszego pomocnika i tak zgarnął. A pod względem suchych liczb były trener Lechii Gdańsk jeszcze lepszy miał kolejny rok, gdy na kierownicy w przeciętnym TSV potrafił walnąć 7 goli i zaliczyć 10 asyst. Tak, był moment, że Nowak wymiatał. Dlatego trochę szkoda, że nigdy nie trafił na dłużej do klubu, który biłby się o coś dużego (w wicemistrzowskim Kaiserslautern nawet nie zdążył zadebiutować) – najwyższe miejsce, które zajął wraz ze swoją drużyną, to siódma lokata w sezonie 96/97. Trzeba pamiętać, że do Bundesligi trafił przed trzydziestką, nie była to najlepiej poprowadzona kariera. Z tą wizją gry i umiejętnością niekonwencjonalnego rozegrania akcji powinien osiągnąć więcej.

9. Mirosław Okoński (Hamburger SV)

„Okoń” nie zawsze pojawia się w podobnych zestawieniach i w sumie trudno się dziwić – na przykład wymieniony przed chwilą Wichniarek nastukał 215 meczów na poziomie Bundesligi, utrzymać się tak długo też trzeba umieć. W przypadku Okońskiego mówimy o ledwie dwóch sezonach w Hamburgu, 62 występach w Bundeslidze. Uznaliśmy jednak, że w tu liczy się przede wszystkim jakość.

Po pierwsze – były gracz Lecha i Legii coś wygrał. W sezonie 86/87 pomógł zdobyć ekipie z Hamburga Puchar Niemiec (ostatni w historii klubu, potem udawało się tylko z nieistniejącym już Pucharem Ligi). Do tego doszło wicemistrzostwo Niemiec – tak dobrego wyniku klub też już zresztą nie powtórzył (od tego czasu dwa razy zdobywał brąz). Blisko był też Superpuchar Niemiec. Okoński otworzył wynik meczu z Bayernem strzałem, który do dzisiaj uznawany jest za najładniejszą bramkę w historii tych meczów (przynajmniej według oficjalnego kanału Bundesligi), ale Bawarczycy wyciągnęli wynik na 2-1.

Po drugie – „Okoń” był uwielbiany i doceniany. W taki sposób, że większość graczy na liście mogłaby tylko o tym pomarzyć. W 1987 miał szansę zostać Piłkarzem Roku w Niemczech. Przegrał tylko z Uwe Rahnem, który zgarnął koronę króla strzelców. To oczywiście tylko jedno z wielu wyróżnień – najbardziej wymowne.

Ech, szkoda, że trafił tam tak późno, będąc przed 30. urodzinami. Szkoda też, że szybko zawinął się do AEK-u Ateny – mówi się, że to przez Magatha, który wciskał mu niemiecki paszport. No i przede wszystkim szkoda, że lewą nogę miał jakieś 159 razy lepszą niż głowę.

8. Andrzej Buncol (FC 08 Homburg, Bayer 04 Leverkusen, Fortuna Düsseldorf)

Zdobywca Pucharu UEFA z Bayerem Leverkusen w sezonie 1987/88, od tego czasu niemieckie ekipy tylko dwa razy triumfowały w tych rozgrywkach. Edycja była taka, że kibicom mogło się zakręcić w głowach. W zasadzie co rundę ciężary. Po przejściu Austrii, Tuluzy i Feyenoordu, trzeba było zagrać z FC Barceloną w ćwierćfinale, a w składzie ekipa z Katalonii miała między innymi Zubizarretę, Schustera i Linekera. Po bezbramkowym remisie u siebie, raczej nikt nie zakładał, że z Camp Nou Niemcy przywiozą wygraną. Udało się. Ale jeszcze ciekawsza była inna wycieczka do Barcelony. Po wyeliminowaniu Werderu w półfinale, trzeba było jeszcze puknąć Espanyol, by wznieść puchar. Bayer w pierwszym meczu dostał trójkę w dupę, więc rewanż u siebie wydawał się formalnością. Tymczasem udało się odrobić starty w podstawowym czasie gry, w ciągu drugiej połowy, i wygrać z Hiszpanami w rzutach karnych.

Buncol w finałach zagrał pełne 210 minut. To jego największy sukces, oczywiście w piłce klubowej, bo medal mistrzostw świata z kadrą to jednak inny kaliber. Ale pod względem indywidualnym lepsze były dla niego kolejne sezony, gdy był liderem drugiej linii zespołu z Leverkusen. W klubie tym nie kończył kariery, przeniósł się na parę ładnych sezonów do Fortuny Düsseldorf, ale pracuje w nim do dzisiaj w roli trenera młodzieży (szkolił między innymi Kaia Havertza), co też pokazuje, na jaki szacunek sobie tam zapracował.

7. Andrzej Juskowiak (Borussia Mönchengladbach, VfL Wolfsburg, Energie Cottbus)

Najlepsze tygodnie w sportowym życiu? Jeśli chodzi o kadrę, to Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie, a w klubie listopad 1998 – 7 goli i 2 asysty dla Wolfsburga w pięciu meczach, działał jak maszyna. Po całej rundzie jesiennej miał na koncie 11 bramek i przewodził w klasyfikacji strzelców Bundesligi. Sęk w tym, że wiosną stało się coś niewytłumaczalnego. Juskowiak grał regularnie, ale zaliczył wstydliwą serię czternastu kolejnych meczów ligowych bez bramki, dorzucił tylko dwa gole w ostatnich spotkaniach – Ulf Kirsten oraz Michael Preetz w wyścigu o koronę uciekli tak daleko, że nawet pleców nie było widać.

 

Generalnie jednak braku regularności zarzucić mu nie można – 13 goli i 7 asyst we wspomnianych rozgrywkach, 12 bramek i 4 ostatnie podania sezon później, również 12 i tym razem 6 asyst w następnym. Do tego dochodzą też bramki w Pucharze Niemiec i Pucharze UEFA, no i trafienia dla Borussii i Energie Cottbus. Łącznie naprawdę przyzwoity bilans 57 goli i 22 asyst na poziomie Bundesligi. W przypadku VfL przez parę ładnych lat był najlepszym strzelcem w historii występów w najwyższej klasie rozgrywkowej (z czasem wyprzedzili go Diego Klimowicz, a następnie Grafite i Edin Dzeko). Może trochę szkoda, że najpierw obskoczył Sporting i Olympiakos, a w lidze niemieckiej wylądował już jako w pełni ukształtowany piłkarz, ale i tak zapisał naprawdę fajną kartę.

6. Jacek Krzynówek (1.FC Nürnberg, Bayer 04 Leverkusen, VfL Wolfsburg Hannover 96)

Mistrz Bundesligi z VfL Wolfsburg. Brzmi to bardzo dumnie, choć rzecz jasna nie mamy zamiaru udawać, że Krzynówek dogrywał piłki do Dzeko na zmianę z Misimoviciem i Josue. Nie, Polak zagrał w tym sezonie dla Wilków cztery razy, zawsze z ławki, bez udziału przy choćby jednym trafieniu w lidze (większą rolę odgrywał w Pucharze UEFA), a zimą odszedł do Hannoveru. Ujmijmy to jednak tak – jest w tym pewna sprawiedliwość, że formalnie tytuł na koncie 96-krotnego reprezentanta Polski się znajduje.

Zasłużył.

Jego szczytem był sezon 2004/05. 6 goli i 11 asyst na poziomie Bundesligi, w dodatku gole w Lidze Mistrzów z Realem Madryt, AS Roma i Liverpoolem. Na dowód fragment naszej rozmowy ze skrzydłowy sprzed kilku lat.

Przed meczem z Realem „AS”, zapowiadając Bayer, opublikował małe zdjęcia zawodników, a moje na całą stronę. Wszystko podpisane: „Powstrzymać tego chłopaka”. Na DSF-ie emitują piłkarski program Doppelpass. Oglądam odcinek po moim pierwszym sezonie w Leverkusen, podsumowanie roku w Bundeslidze, gościem Franz Beckenbauer. Zadali mu pytanie: kogo by chciał z Bayeru? Roque Juniora? Juana? Berbatowa? Nie. Krzynówka.

Rzeczywiście chciał pana Bayern?

Ktoś taki jak Beckenbauer nie rzuca słów na wiatr.

Na pewno mógł ugrać jeszcze więcej, ale z drugiej strony – mając taką karierę, nietaktem byłoby narzekanie.

5. Jan Furtok (Hamburger SV, Eintracht Frankfurt)

Do 28 września 2013 – najskuteczniejszy Polak w historii Bundesligi. Tego dnia Robert Lewandowski zapakował dwie sztuki Freiburgowi, a samodzielnym rekordzistą napastnik Bayernu, a wtedy Borussii Dortmund, został nieco ponad miesiąc później. Ale 60 goli wbitych przez Furtoka dla HSV i Eintrachtu to też wynik, który należy doceniać.

Najbardziej szkoda sezonu 1990/91. Polak wbił 20 goli, ale życiówkę wykręcał też Roland Wohlfarth. Jeszcze w połowie kwietnia, 10 kolejek przed końcem rozgrywek, wydawało się, że napastnik Bayernu Monachium nie będzie drżał o drugą w karierze koronę. Strzelił wtedy 18. bramkę w sezonie, na horyzoncie raczej brakowało kogoś, kto może go dogonić. I wtedy jak szalony zaczął trafiać były napastnik naszej reprezentacji.

Ostatecznie od korony zabrakło jednego trafienia, wykorzystania jeszcze jednej okazji, bo w międzyczasie obudził się Wohlfarth, strzelając dwa gole z Herthą i jedną z SG Wattenscheid. Ajć, że ten sezon nie potrwał kolejkę dłużej…

Furtokowi może daleko było do estymy, którą cieszył się Okoński, ale jednak na szacunek golami zapracował. No, nie u wszystkich, bo z takim Egonem Coordesem (cztery tytuły z Bayernem) dogadać się nie mógł. Opowiadał nam o tym zresztą w barwnym wywiadzie.

To był zły człowiek. Poszliśmy na jakąś imprezę całą drużyną, tam na stole jakieś mięso, szynki, kiełbasy. Ten podchodzi do mnie i pyta:

– Co, w Polsce tego nie ma?

Jak żem się zagrzoł, to koniec. Pomyślałem sobie tylko: ty, kurwa, chuju jebany.

Czyli jednak zdarzyło się stereotypowe zachowanie Niemca w tamtych czasach.

Gorzej. On był gorszy jak Niemiec.

Coordes został zwolniony po zaledwie pięciu miesiącach, ale trochę czasu Furtok wtedy stracił. W Eintrachcie już tak skuteczny nie był, ale z drugiej strony – dwa ćwierćfinały Pucharu UEFA to też nie jest nic. Trochę brakuje medalu na jego szyi, bo kręcił się blisko podium – z HSV zajmował czwarte i piąte miejsce, a jako piłkarz Eintrachtu znów piąte.

4. Tomasz Wałdoch (VfL Bochum, Schalke 04)

Kilka tygodni temu oficjalny profil twitterowy Schalke zaproponował kibicom wybieranie najlepszej jedenastki klubu w XXI wieku. I o ile w przypadku Tomasza Hajty polscy internauci postanowili wykręcić numer (w tej ankiecie wzięło udział kilka razy więcej osób niż w przypadku pozostałych, a Hajto daleko w pokonanym polu zostawił Matipa, Westermanna i Bordona), o tyle Wałdoch swoje głosowanie wygrał raczej na uczciwych zasadach (pokonał Höwedesa, Krstajicia i Naldo).

W Gelsenkirchen jest po prostu bardzo szanowany, występował w tym klubie przez siedem sezonów, był liderem tamtejszej defensywy. Zresztą w Schalke pracuje do dziś. Tak jak Hajto otarł się o mistrzostwo Niemiec, a także zgarnął dwa puchary kraju (choć za pierwszym razem nie mógł zagrać w półfinale i finale). Nie można zapominać również o Bochum, z którym spadał z Bundesligi, a następnie do niej awansował i wykręcił historyczne piąte miejsce w sezonie 1996/97 (wynik udało się powtórzyć w sezonie 2003/04).

3. Jakub Błaszczykowski (Borussia Dortmund, VfL Wolfsburg)

Facet pamiętający Borussię Dortmund z Kruską i Tingą w środku pola, dostającą od Bayernu łomot 0-5 i zajmującą za kadencji Thomasa Dolla 13. miejsce w Bundeslidze. Dlatego tym większy szacunek budzi fakt, że był też bardzo ważnym trybem maszyny, która później za kadencji Jürgena Kloppa dwa razy sięgała po mistrzostwo Niemiec i dochodziła do finału Ligi Mistrzów. Prócz polskiego skrzydłowego tę długą drogę przebyli tylko: Roman Weidenfeller, Dede, Mats Hummels, Sebastian Kehl. Reszcie systematycznie dziękowano.

Oczywiście Błaszczykowski nie dostał tego miejsca po to, by Lewandowskiemu i Piszczkowi łatwiej wchodziło się do zespołu. W 2008 roku kibice BVB wybrali go piłkarzem roku, między innymi ze względu na taką bramkę.

253 mecze dla Borussii. W najlepszych sezonie (12/13) 14 goli i 15 asyst. Jeśli czegoś zabrakło, to tego zwycięstwa w finale Ligi Mistrzów. No i oczywiście zdrowia, bo o ile Kubie zawsze coś się przytrafiało i opuszczał pojedyncze mecze ze względu na kontuzje, o tyle po zerwaniu więzadeł w styczniu 2014 roku jego kariera klubowa była już tylko nierówną walką o dawną formę, która trwa zresztą do dziś. W Wolfsburgu potrafił zakładać opaskę kapitana, ale bardziej pomagał drużynie swoim charakterem i doświadczeniem niż stricte boiskową postawą.

2. Łukasz Piszczek (Hertha BSC, Borussia Dortmund)

W ostatnich dniach podpisał nowy, ważny przez kolejny sezon kontrakt z Borussią Dortmund. Jeszcze w styczniu „Bild” był przekonany, że w ekipie z Zagłębie Ruhry dojdzie do personalnej rewolucji, a jedną z jej ofiar będzie polski weteran, tymczasem klub, widząc formę Piszczka, chce budować, dalej mając go w swoich szeregach. To będzie jego czternasty sezon na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej w Niemczech. W najgorszym, ponad dekadę temu, zaliczył „tylko” dziewiętnaście spotkań. I teraz zajrzyjcie głęboko w serca i przyznajcie – czy w 2007 roku, gdy kończyło się jego wypożyczenie do Zagłębia Lubin i szedł do Herthy, ktokolwiek spodziewał się, że tak potoczą się sprawy?

Dobra, i tak wiadomo, że nikt.

Pierwszym kluczem była zmiana pozycji. W swoim debiutanckim sezonie na poziomie Bundesligi grał  jeszcze w ofensywie, głównie jako skrzydłowy i stanęło na ledwie golu i czterech asystach w 24 meczach. Dopiero z czasem Lucien Favre wymyślił go na nowo. Drugim kluczem był transfer do fajnie rokującej Borussii Dormund – Hertha właśnie z hukiem spadała z ligi, a Jürgenowi Kloppowi udało się wyciągnąć piąte miejsce i awans do Ligi Europy. Sezon w pierwszym składzie zaczynał Patrick Owomoyela, ale były reprezentant Niemiec szybko doznał kontuzji. Dalszy ciąg historii, w której Piszczek staje się jednym z najlepszych prawych obrońców na świecie i zdobywa trofea, wszyscy znamy.

1. Robert Lewandowski (Borussia Dortmund, Bayern Monachium)

Styczeń 2011: Niemcy dworują, że z takimi problemami z celnością Lewandowski zapewne nawet do kibla trafić nie potrafi. Klasyk.

Maj 2020: Lewandowski strzela swojego 229. gola na poziomie Bundesligi – więcej w całej historii ma tylko Klaus Fischer (268) i Gerd Müller (365). A do tego ma na koncie: 7 mistrzostw Niemiec, trzy Puchary Niemiec, cztery Superpuchary, finał Ligi Mistrzów, cztery tytuły króla strzelców Bundesligi, tytuł piłkarza roku w tych rozgrywkach. O reszcie wyróżnień chyba nawet nie ma sensu wspominać.

Musiał to wygrać Lewandowski, jeszcze raz – nie zapraszamy do dyskusji na ten temat, bo nie ma o czym gadać.

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Niemcy

Niemcy

Oficjalnie: Jakub Kamiński ma nowego trenera. Hasenhüttl w Wolfsburgu

Arek Dobruchowski
0
Oficjalnie: Jakub Kamiński ma nowego trenera. Hasenhüttl w Wolfsburgu

Komentarze

18 komentarzy

Loading...