Reklama

Pierwszą analizę rywala odbyłem w Niemczech. W Polsce było tylko „jedziemy z nimi jak z kurwami”

redakcja

Autor:redakcja

05 maja 2017, 10:03 • 28 min czytania 27 komentarzy

Sam o sobie mówi, że gdyby miał inny charakter, dziś mógłby pochwalić się osiemdziesięcioma spotkaniami w reprezentacji. Uzbierał ich ledwie siedemnaście. Pawłowi Janasowi powiedział wprost, że jeśli ten ma zamiar powoływać go jako rezerwowego, to może nie powoływać go wcale. Gdy selekcjonerem był Leo Beenhakker, wysłał do PZPN-u oficjalne pismo, że dopóki nie dojdzie do roszady na stołku trenera, on nie zamierza stawiać się na zgrupowaniach. Niecodzienne rzeczy robił też w swoich klubach. Poszedł na przykład do Huuba Stevensa i poprosił o to, by ten zostawił go na ławce, bo na lewej pomocy nie ma zamiaru grać. Innym razem namawiał trenera Arminii, by ściągnął mu jakąś konkurencję, bo z jednym strzelającym napastnikiem żadna drużyna nie da sobie rady. Artur Wichniarek na pewno nie był piłkarzem łatwym do prowadzenia, potulnym, nie sprawiającym problemów. A jednak mimo to dorobił się w Bielefeldzie ksywki „król Artur” i dla niemieckich klubów zdołał rozegrać 297 meczów i zapakować 94 bramki. Kiedyś – krnąbrny piłkarz. Dziś – zalatany biznesmen. Warto przeczytać efekt mojej wizyty w Berlinie i dowiedzieć się, czy Wujo na zgrupowaniach potrafił ustać na nogach, czemu Wichniarek przykleił sobie na twarz maskę aroganta i dlaczego nie zrobił kariery na miarę potencjału, przynajmniej w reprezentacji. Zapraszam.

Pierwszą analizę rywala odbyłem w Niemczech. W Polsce było tylko „jedziemy z nimi jak z kurwami”

***

To mówisz, że przejąłeś schedę od Pawła Zarzecznego i to ciebie można nazywać teraz królem rogalików.

Szkoda tylko, że nie zdążył się do mnie zgłosić, bym mu dostarczył coś świeżego. Wprowadziłem na polski rynek niemiecką firmę Le Crobag przed mistrzostwami Europy w 2012 roku i dalej się tym zajmuję, ale już nie tak intensywnie czasowo jak na początku. Był to na tamten moment bardzo szalony pomysł, który zrodził się trochę przez przypadek. Po przeprowadzce w 2009 roku do Berlina jeździliśmy dużo pociągiem w odwiedziny do Poznania. Nie było jeszcze autostrady, a nasza starsza córka Maja ma problemy lokomocyjne, więc chcieliśmy jej oszczędzić jazdy autem. Często piliśmy przy tym kawkę i jedliśmy croissanty w Le Crobagu na dworcu głównym w Berlinie. W pewnym momencie pomyślałem: a może byliby zainteresowani wejściem do Polski? Wiedziałem, że w Polsce z racji Euro dojdzie do restrukturyzacji dworców i lotnisk, pojawiła się opcja wejścia na rynek. Napisałem do centrali firmy maila i po kilku dniach przyszło zaproszenie na rozmowy do Hamburga. Spotkaliśmy się na rozmowy, po pół godziny praktycznie było jasne, że to robimy, a resztę spotkania rozmawialiśmy o piłce, bo jednym z dyrektorów zarządzających tej firmy jest zagorzały kibic HSV. Wszystko się fajnie dopięło.

Wielu piłkarzy po karierze chce zostać przy piłce, ale często niewiele z tego wynika i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Bezboleśnie przeszedłeś z życia piłkarza do życia biznesowego.

Reklama

To fakt, że ciężko z dnia na dzień odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale mnie się faktycznie udało przejść ten okres bezboleśnie. Oczywiście tęsknię za atmosferą meczu, ale zacząłem nowe, biznesowe życie i mam też inne projekty, które zabierają mi czas. Rozkręcam z przyjacielem z Hamburga na przykład aplikację na smartfony, z której korzysta teraz choćby Hertha Berlin. Kolejna rzecz to doradztwo biznesowe dla polskich firm, które chcą wejść lub ustabilizować swoją pozycję na rynku niemieckim. Jedną z firm, które wprowadziłem, jest firma Selt z Opola, lider polskiego rynku osłon przeciwsłonecznych. Dzięki mojej inicjatywie znaleźli się w niemieckim stowarzyszeniu firm poruszających się w branży budowlano-nieruchomościowej. Mam poczucie, że nawiązane kontakty w czasie mojej kariery piłkarskiej mogę fajnie wykorzystać i co pozwala mi się spełniać w nowej roli. W piłce też coś działam. Bycie trenerem kompletnie nie wchodziło u mnie w grę. Jestem rodzinnym facetem, nie chciałem po 25 latach ciągłej rozłąki decydować się na kolejne podróże. Mówiłem, że jeśli zostanę przy piłce, to tylko biznesowo, raczej na zasadzie menedżera czy doradcy. Wraz z moim przyjacielem Kubą mamy kilku zawodników jak chociażby Leandro z Łęcznej czy Barisić z Arki oraz młodych chłopaków takich jak Banaszewski ze Znicza, czy Sulejmani z Legii. Również organizujemy obozy sportowe dla klubów i tak tej zimy byliśmy z Lechią Gdańsk w Turcji, z Koroną i Pogonią na Cyprze.

wichniarek

***

Na ile w karierze pomogło ci cwaniactwo, bezczelność, mocny charakter, czyli wszystko to, z czego jesteś znany?

W domu wychowano mnie na bardzo grzecznego chłopaka, który każdemu się kłaniał i mówił dzień dobry. Rozpychania się łokciami i cwaniactwa nauczyłem się w piłce. Kiedyś było takie przeświadczenie, że dzieciak pochodzący z bogatego domu niekoniecznie musi zrobić karierę, bo to tylko widzimisię rodziców albo dzieciaka. Byłem konfrontowany z takimi stwierdzeniami już od samego początku. Zawsze musiałem udowadniać wszystkim dookoła, że nie mają racji. To dla mnie była też dodatkowa motywacja aby pokazać, że gram w piłkę tylko dlatego, że to kocham, a nie, że sobie coś ubzdurałem. Nie zawsze było to łatwe, w szczególności dla młodego chłopaka który chciał po prostu jak najlepiej grać w piłkę. Dlatego z perspektywy tych wszystkich lat jakbym miał dzisiaj wybierać sobie sport, pewnie wybrałbym tenis. W tenisie, sporcie indywidualnym, człowiek jest zdany tylko na siebie. To, co zrobi na treningu, poza, jak podchodzi do zawodu – liczy się tylko on. W piłce będąc napastnikiem jesteś zależny od tego, jaki jest system gry, z kim masz okazję być w jednym zespole, kto ci podaje. Nie zawsze masz wpływ na mecz i to w zasadzie jedyny minus piłki. Dlatego tak, miałem łatkę aroganta, ale to była moja maska obronna, którą nabyłem z czasem. Wszedłem do dorosłej szatni Lecha w wieku 16 lat. Dzisiaj 16-latek w zespole to normalna rzecz, wtedy tak nie było. Było nas w szatni może trzech i oprócz nas sami dorośli faceci. Starszyzna nie miała zbyt dużo szacunku do nas. W tym okresie zauważyłem, że samymi umiejętnościami się nie przebijesz i nabrałem grubej skóry. Zadebiutowałem w wieku 17 lat u trenera Szukiełowicza, który podjął ryzyko i postawił na chłopaka, który tak naprawdę nie był jeszcze gotowy do gry w takiej piłce. Szkolenie nie było nastawione na grę w tak młodym wieku, trochę nie ogarnialiśmy tematu taktyki. W Lechu zaistniałem mniej lub bardziej, ale głównie to przez wypożyczenie do Konina, gdzie poznałem Wojtka Łazarka.

To on zrobił z ciebie napastnika.

Reklama

Tak jest, wcześniej próbowano mnie rzucać na skrzydło, a trener Łazarek już w Koninie postawił na mnie jako napastnika. Ten epizod w zasadzie zadecydował o mojej piłkarskiej przyszłości. Gdy Łazarek przyszedł później do Widzewa, jego pierwszym pytaniem zadanym w szatni było:

– A gdzie ty się tam szwendasz po tej lewej stronie?

Ja, młody chłopak w szatni widzewskich gwiazd, nie wiedziałem, co odpowiedzieć i chyba nawet nie odpowiedziałem nic. Później w rozmowie indywidualnej powiedziałem, że tak wystawiał mnie trener Smuda i co ja mogłem zrobić. Łazarek miał niesamowitą charyzmę. Traktował wszystkich piłkarzy jak własne dzieci i to przekładało się na dobre wyniki. Wystawił mnie jako napastnika i przez pierwsze trzy mecze nie do końca to dobrze wyglądało. Gazety zaczęły pisać, że wszystko nie tak. Poszedłem do trenera i mówię:

– Trenerze, źle się czuję z tym wszystkim. Piszą o mnie w gazetach takie rzeczy…

– A jak piszą twoje nazwisko? – zapytał.

Siedzisz na przeciwko faceta i nie wiesz, czy on żartuje czy o co w ogóle chodzi. No jak piszą? Drukowanymi, z dużej litery? Co mu odpowiedzieć?

– No piszą Wichniarek.

– No właśnie. I to chodzi. Jak przestaną pisać, wtedy przyjdziesz do mnie i będziemy się zastanawiać. Wtedy będziemy mieli problem.

To takie życiowe, człowiek z perspektywy czasu dopiero dochodzi do wniosku, że dopóki piszą, to w sumie wszystko jest OK.

Arkadiusz Onyszko pisze w swojej książce o tobie tak: „Wkurzał mnie od samego początku. Wiecznie żuł gumę, czuł się od wszystkich lepszy. Jego rodzice byli majętni, wiedział, że jeśli nie pójdzie w futbolu, to świat się nie zawali. Miał dokąd wracać i za co żyć. Chodził swoimi ścieżkami, w szatni wszystkich irytował”.

A później dzwonił do mnie i przepraszał, że coś musiał napisać, by ta książka się sprzedała. Wiadomo, że przez to, że zawsze miałem swoje zdanie, moje nazwisko polaryzowało, ale nie muszę się zgodzić z tym, co pisze, tym bardziej, że w tym samym okresie o którym Arek wspomina w tej książce spotykaliśmy się prywatnie z naszymi partnerkami. Szatnia piłkarska nie wybacza. Jeśli piłkarz jest nielubiany, nigdy nie zaistnieje. Jeśli jesteś w zespole zawodników świadomych własnej wartości i klasy, każdy charakter jest do zaakceptowania. Zawsze powtarzałem, że my musimy funkcjonować jako grupa na treningu czy meczu, ale nie musimy się spotykać prywatnie, bo nie jesteś w stanie z wszystkimi się dogadywać. On jako zawodnik twierdził o gościu z reprezentacji młodzieżowej, że ten nie zrobi kariery, bo jego rodzice byli majętni. To jest właśnie to myślenie i podejście wielu ludzi z którymi miałem okazję się w mojej początkowej karierze spotkać. Nie można przechodzić przez życie myśląc, że coś ci się należy, a niestety wielu młodych ludzi dzisiaj tak podchodzi do życia. Nic ci się nie należy. Rodzice mogą oczekiwać, że dziecko da coś na starość od siebie swoim rodzicom. Ale dziecko od rodziców? Nie wiedząc, że zadasz to pytanie mówiłem ci, z czym całą karierę musiałem się stykać. Musiałem z tym żyć.

Łatwo było ci wejść w szatnię Widzewa? Miałeś łatkę aroganta, do tego wchodziłeś do szatni po sukcesie jakim była gra w Lidze Mistrzów.

Ci piłkarze byli świadomi własnej wartości i dla nich nie było problemem to, że przychodzi do nich Wichniarek. To, że ja się znalazłem w Widzewie, to było duże zaskoczenie przede wszystkim dla mnie. Nie byłem żadną gwiazdą Lecha Poznań, przecież nawet nie grałem w pierwszym składzie. Miałem problem z trenerem Franiakiem, za jego kadencji w zasadzie nie funkcjonowałem w pierwszym zespole. Chciałem odejść i zgłosił się Widzew, który zapłacił za mnie ogromne pieniądze. Z opowieści Andrzeja Grajewskiego wiem, że widział mnie przed tym zakupem tylko raz, gdy grałem w finale Mistrzostw Polski juniorów z Widzewem. To wystarczyło, by chciał wykupić mnie z Lecha. Przychodziłem jako no name, szatnia nie miała jeszcze zdania na mój temat. Musiałem ją zdobyć swoimi umiejętnościami. Przez pierwsze pół roku nie wyglądało to za dobrze, bo złamałem sobie rękę na meczu reprezentacji młodzieżowej. Teraz dostałbym krótki gips i szybko bym wrócił, a wtedy wsadzili mi w niego całą rękę i zarządzili trzy miesiące pauzy. Za Franka Smudy nie zaistniałem w tym klubie. Dopiero kiedy do Widzewa przyszedł Wojtek Łazarek, z zawodnika, który grywał nieregularnie i to na lewej pomocy, zrobił strzelającego napastnika. Bramki pomagały zdobywać punkty i pozwalały zarabiać pieniądze, bo wygrane mecze oznaczały premie, więc zaczynałem zdobywać zaufanie szatni, ludzi z klubu czy kibiców. Tomek Łapiński, Radek Michalski czy Andrzej Michalczuk to była starszyzna, mieli swoją ekipę, ja trzymałem się raczej z Mirkiem Szymkowiakiem czy Zajączkiem. Ale po każdym meczu szliśmy wszyscy razem na piwo i integrowaliśmy się. Nikt mi nie dał odczuć, że byłem nielubiany. Wręcz przeciwnie.

Jak daleko byliście od profesjonalizmu oceniając to z dzisiejszej perspektywy?

Wyniki, które osiągaliśmy, były efektem właśnie profesjonalizmu. To, że po meczu wychodziliśmy sobie do pubu na Piotrkowskiej i piliśmy po parę piw w niczym nie przeszkadzało. Nikt nie upijał się do nieprzytomności. Była dwójka czy trójka zawodników, którzy lubili mocniejszy alkohol, ale to były wyjątki. Na jakichś obozach też dochodziło do różnych scen. Pamiętam jak kiedyś na dachu restauracji z hotelowego okna wylądował materac. Franio Smuda nie mógł dojść, kto to zrobił, a że byliśmy zgraną grupą, nikt nikogo nie zdradził. Generalnie na palcach ręki można wyliczyć takie incydenty. Ten zespół na każdym treningu dawał maksa, nie opieprzał się. Każdy wtedy chciał grać w Legii, Wiśle czy w Widzewie właśnie. Szanowaliśmy to nawet mimo problemów finansowych, które były.

Mówiło się wtedy, że nikt ci tyle nie da, co Pawelec i Grajek obieca.

Najwięcej obiecywał Pawelec, Grajewski musiał potem to spłacać. Nikt z nas nie strajkował, nie robił nie wiadomo czego. Goniliśmy Pawelca, Grajewskiego i Wojciechowskiego, który zawsze mówił nam, że pieniądze już jadą.

To jak już jesteśmy przy Pawelcu, kolejna z anegdot na twój temat. Tym razem z książki Szamo: „Zbliża się mecz Anglia-Polska. Dzień przed spotkaniem Artur Wichniarek w pokoju już rozmyśla o tym, jak będzie strzelał kolejne gole.

– Ten Seaman zobaczy! Pedał z kucykiem! Widziałeś, w jakim jestem gazie? W jakiej formie?! Strzelę mu dwie. Nie, co ja gadam! Strzelę trzy! – mówi w rozmowie z przyjacielem niezwykle pewny siebie „Wichniar”.

– A na pewno zagrasz? – pada całkiem logiczne pytanie.

– Jasne! Widziałeś mnie w sparingu? Widziałeś w gierce? Najlepszy! Numer jedenaście na plecach i wychodzę zburzyć to całe Wembley!

Dzień meczu. Piłkarze schodzą do autokaru. Wichniarek idzie na końcu, w kurtce i bez torby.

– Grasz?

– Nie.

– Jesteś na ławce?

– Nie.

Kilka metrów dalej stoi selekcjoner Janusz Wójcik i prezes Widzewa (klub Wichniarka), Andrzej Pawelec. Słychać głośną kłótnię. Kilka wyrwanych z kontekstu zdań.

– Ale Janusz, nie rób jaj! Dam ci w poniedziałek! – błagalnym głosem mówi Pawelec.

– Dasz w poniedziałek, to zagra w poniedziałek – wzrusza ramionami „Wójt”.”

(odsapnięcie) To nie był mecz na Wembley tylko w Warszawie. Nie wiem, ja nie byłem przy tej rozmowie. Faktem jest, że miałem grać i tydzień treningów na zgrupowaniu na to wskazywał. Realia tamtych lat były jak widać trochę inne i nie tylko Fryzjer zarabiał na ustawianiu pewnych rzeczy. Jeżeli tak było i miało to się odbyć na zasadzie zapłacenia za to, że zagram, to dobrze, że nie zagrałem. Zawsze byłem daleki od takich rzeczy, zawsze chciałem pokazać na boisku, że jestem przydatny. Jeśli nie byłem przydatny, to lepiej dla wszystkich, że nie zagrałem.

Czyli co, był układ?

Nie mogę tej historii ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Fakt faktem, że nie zagrałem w tym meczu, choć byłem w bardzo wysokiej formie. Generalnie nigdy nie szukałem układów i grania za wszelką cenę. Gdy widziałem, że Leo Beenhakker nie widzi mnie z tylko jemu wiadomych przyczyn w reprezentacji, bo forma na pewno predestynowała mnie do tego, bym chociaż dostał realną szansę…

Zgoda, każdy był lepszy niż wówczas Zahorski.

…to ja wolałem zrezygnować z reprezentacji niż załatwiać sobie grę innymi furtkami. Byłem dwa razy królem strzelców, niby w 2. Bundeslidze, ale jednak. Jurek Engel twierdził wcześniej, że zawodnik z 2. Bundesligi nie ma prawa grać w reprezentacji i musiałem jego decyzję zaakceptować. Kilka miesięcy później Jacek Krzynówek spadł z Norymbergą do 2. Bundesligi i dla Engela nie było wtedy problemu, by dać mu opaskę kapitana. Ja po awansie do Bundesligi dalej strzelałem bramki, ale szansy nie dostałem i musiałem się z tym pogodzić.

Jak wyglądały twoje relacje z Leo?

Nie było żadnych relacji. Była presja, by mnie powołać, to mnie powołał. I tyle. Dostałem 45 minut na Cyprze, ale umówmy się, to nie jest żadna szansa. Przez trzy dni na reprezentacji ani razu nie rozmawiałem z Beenhakkerem. Aaa, nie, przepraszam, rozmawiałem na odprawie meczowej. Beenhakker powiedział do mnie tylko jedno:

– Graj swoje.

I to była cała nasza relacja.

Potem napisałeś list, w którym zrezygnowałeś z gry w reprezentacji, a Beenhakker powiedział, że rozważy powołanie cię dopiero wtedy, gdy wyślesz faksem pismo, że chcesz przyjechać.

Tak, wysłałem pismo, że dopóki trenerem jest Beenhakker, nie będę grał w reprezentacji. Myślałem, że trener, który prowadził wspaniałe kluby, będzie dawał szanse wyróżniającym się piłkarzom, ale widocznie miał doradców którym ze mną nie było po drodze. Zawsze są plusy i minusy bycia twardym charakterem. Musiałem udowadniać każdemu z osobna, że się nadaję, dlatego jestem zadowolony z tego, co mimo tego osiągnąłem w piłce, ale niestety nie w reprezentacji. Śmialiśmy się jeszcze niedawno z Łukaszem Piszczkiem, że już tyle gra w tym Dortmundzie, a cały czas ma mniej meczów ode mnie. Dopiero chyba pod koniec poprzedniego sezonu mnie prześcignął.

Jeszcze wracając do czasów Widzewa – po twoim meczu z Lechem powiedziałeś, że nawet choćbyś chciał, to i tak nie mogłeś zdobyć bramki.

Nie mogłem. Graliśmy mecz w Poznaniu w sezonie, gdy Wisła była wykluczona za to, że jakiś kibol rzucił nożem w Baggio. Drugie miejsce gwarantowało nam eliminacje LM. Byliśmy przed meczem w hotelu i dostałem telefon od jakiegoś kibica Lecha, który powiedział, że szanuje mnie jako piłkarza, ale jeśli tylko strzelę bramkę, to on wie, gdzie moja siostra chodzi do szkoły, gdzie mieszkają rodzice… Wybór należy do mnie, ale jak strzelę to się coś stanie. Poszedłem do ówczesnego kierownika Gapińskiego i mówię, że jest nieciekawa sytuacja. Godzina 10, gramy o 16, co ja w ogóle mam robić?! Miał zadzwonić do prezesa Pawelca i załatwić to z Lechem. Mówię:

– OK, po obiedzie muszę wiedzieć, czy jest załatwiona sprawa. Inaczej nie zagram.

Po obiedzie przychodzi do mnie Gapiński i mówi, że wszystko załatwione, Pawelec rozmawiał z Lechem, kibice też użyli swoich kontaktów i wszystko załatwili. OK, dobra. Jedziemy na stadion i na starym stadionie Lecha był taki tunel, którym wychodziło się z szatni na boisko, ciemno było jak w dupie…

Słynny tunel śmierci.

Tak, widać było tylko zieloną trawę na końcu. I nagle przed meczem w tym tunelu ktoś mnie łapie za karczycho i mówi, że nic, kurwa, nie jest załatwione.

– Strzelisz bramkę, to cię zajebiemy – usłyszałem.

Nie dość, że takie rzeczy w ogóle się dzieją, to jeszcze ten gość znalazł się przy budynku klubowym. Przecież to jest skandal. Wparowałem do szatni i powiedziałem, że skoro gość jest tutaj, to ja nie gram. Wszyscy „graj, Artur, graj, nic się nie stanie”, ale jednak się stało, bo przegraliśmy 1:0. Potem w Canal+ powiedziałem, że to mój ostatni sezon w polskiej lidze, bo ja takich rzeczy nie będę tolerował i Lech Poznań o tym wie, że ma takich debili na trybunach. Jak się później okazało – to był jeden z liderów bojówki Lecha, ważna postać w środowisku.

Miałeś w ogóle okazję do strzelenia gola w tym meczu, celowo nie strzelałeś?

Nie miałem, bo człowiek z takim obciążeniem nie do końca mógł grać. Przez tę sytuację nie  funkcjonowaliśmy jako cały zespół. Jak się później okazało, los się do nas uśmiechnął w ostatniej kolejce,  bo wygraliśmy bodaj 5:1 w następnym meczu, a Lech przegrał w Radzionkowie i suma summarum to my awansowaliśmy do eliminacji LM.

wichniarek2

Po tym sezonie odszedłeś i w Niemczech znowu miałeś pod górkę, w zasadzie niewiele wskazywało na to, że zrobisz tam taką karierę. Miałeś poważne kłopoty z graniem, poza tym mówiłeś w jednym z wywiadów, że wtedy w Niemczech słowo „Polak” znaczyło prawie tyle co przekleństwo.

Nie przypominam sobie abym coś takiego powiedział. Wtedy mało nas było w Bundeslidze. Jakie miała wtedy znaczenie polska piłka w Europie? No niewielkie. Do dzisiaj jest tak, że rzadko który polski piłkarz przechodząc z naszej ligi do silnej ligi europejskiej jest w stanie od razu przebić się do jedenastki i faktycznie być wzmocnieniem nowego zespołu. Gdy młode chłopaki proszą mnie o radę, zawsze mówię im o różnicy pomiędzy polskim, a niemieckim treningiem. W Niemczech od wtorku już nikt nie wspomina sobotniego meczu. Ci, którzy w nim grali zapierdalają, by udowodnić trenerowi, że się nie pomylił stawiając na nich. Ci, którzy nie grali, chcą udowodnić, że się pomylił.  Przez to na treningu zawodnicy sami się mobilizują do tego, by trenować na najwyższym poziomie. W Polsce jest taka mentalność, że jeśli zawodnik w sobotę grał i niczego nie zawalił, to na 95% zagra też w następną sobotę. A zawodnik który nie gra, jest przekonany, że trener go nie lubi i się na niego uwziął. Nikt nie patrzy na to, że źle trenował, słabo trenował, nie jest w formie. Problemów szukamy gdzie indziej, co odbija się na sile charakteru, intensywności i powoduje, że przechodząc do silnej ligi nasze organizmy nie wytrzymują. Pierwsze 4-6 tygodni jest OK, ale później zmęczenie nawarstwia się i w pewnym momencie masz taki strzał, że nie wiesz, czy już wstałeś z łóżka czy jeszcze leżysz, bo nie czujesz nóg. W konsekwencji odbiegasz w każdym elemencie treningu od grupy, która ma to na co dzień. Ja potrzebowałem ponad pół roku, by się przystosować. A przecież idziesz do klubu, który płaci za ciebie pieniądze i od razu ma wymagania. Miałem pomóc tej drużynie wyjść z dołka, a zmęczenie treningami i meczami sprawiało, że nie mogłem praktycznie nic zrobić. Do tego doszła bariera językowa – ja mówiłem do nich po angielsku, a oni wszystko odpowiadali po niemiecku. „Jesteś tu to się ucz”. Piłkarsko nie odbiegamy, taktycznie czy technicznie jesteśmy w miarę przygotowani, ale fizycznie nie jesteśmy gotowi do codziennej walki o skład.

Ciebie chcieli po tym pół roku już odpalać.

Oczywiście i to nawet mimo tego, że zapłacili za mnie 3,5 miliona marek i do dziś jestem najdroższym transferem Bielefeldu. Trener Gerland, obecnie asystent w Bayernie, powiedział mi, że już mnie nie potrzebuje, mam się dogadać z klubem i mogę sobie wracać do Polski. Zadeklarował to wprost: mogę zostać, ale nie zagram ani minuty. I faktycznie tak było. Traktowali mnie jak śmiecia. Nikt nawet nie zapytał mnie, jaki chcę mieć numer na koszulce w kolejnym sezonie, z urzędu dali mi osiemnastkę. Szczęśliwie, bo w tym sezonie strzeliłem właśnie tyle goli, co dało mi tytuł króla strzelców. Uratowało mnie to, że Gerland odszedł do Ulm. Na jego miejsce przyszedł Benno Moehlmann i od razu powiedziałem do żony, że wreszcie będzie dla mnie szansa. Pierwszy mecz – poza osiemnastką.  Byłem mega załamany i pomyślałem, że już powoli trzeba się pakować. Jednak po kolejnych dziesięciu dniach trener podchodzi do mnie – piłkarza, który grywał już w reprezentacji narodowej  – i mówi:

– Nie znam cię. Nie wiem, jak grasz, ale widzę, że solidnie trenujesz. Na treningu jesteś najlepszy. Trenuj tak dalej, a szansę dostaniesz.

To było pierwsze pozytywne doświadczenie w Niemczech od ośmiu miesięcy. Jakbym wygrał szóstkę w totka. Złapałem dodatkową motywację i faktycznie w  kolejnym meczu dostałem szansę. Piach grałem, ale udało mi się strzelić bramkę. Trener nie miał argumentów, by mnie posadzić na ławce i mnie nie posadził. W kolejnych pięciu meczach strzeliłem chyba siedem bramek i poszło. Szczęścia też trochę trzeba mieć.

Jak bardzo byłeś uwielbiany w Bielefeldzie? Dorobiłeś się tam dość znaczącej ksywki „król Artur”. 

Na ten przydomek zapracowałem sobie ciężką pracą i wytrwałością, bo po pierwszych niepowodzeniach na obczyźnie nie podwinąłem ogona i  nie wróciłem do Polski. Szanowali mnie, bo zawsze starałem się dać z siebie maksa i robić swoje jak najlepiej. Potrafiliśmy nieraz wygrać z Bayernem czy utrzeć nosa Bremie z Ailtonem i Pizarro. Jest grupa kibiców, którzy żyją wyłącznie piłką i zawodnicy gwarantujący im satysfakcję i spełnienie są uwielbiani. Takim jednym z większych przejawów sympatii było to, że przyszedł kiedyś na trening facet i kazał mi się podpisać na ramieniu. Zrobiłem to, a on mówi:

 – Idę teraz do studia tatuażu, bo mam termin i zaraz będę miał to wytatuowane.

Nie powiem, byłem w lekkim szoku.

– Słuchaj, stary, być może za rok mnie tu nie będzie. Znienawidzisz mnie, bo gdzieś odejdę. Albo będę tu tak znienawidzony, że ci tę rękę utną – odpowiedziałem.

A on nie, idzie wytatuować. Przyszedł trzy dni później i pokazał ten tatuaż. Było to sympatyczne. Super było również jak przed meczem wychodząc na rozgrzewkę cały stadion skandował „król Artur”. Przyznam, że człowiek ma gęsią skórkę w takich momentach. W Bielefeldzie przed meczem byłem zawsze tak napakowany energią, że czułem się jakbym sam mógł wygrać mecz. Trener wziął mnie raz na bok:

– Weź oddaj trochę tej pewności siebie zespołowi, bo oni wszyscy są tak skuleni i przestraszeni w tej szatni…

– Trenerze, no ale jak mam to zrobić? Przecież to jest pana rola.

Jakoś tam lepiej czy gorzej się to udawało. Fajna sprawa, że na takie uwielbienie sobie zapracowałem. To ukoronowanie za te wszystkie litry wylanego potu, poświęcenie całego dzieciństwa. Uwiera mi po latach tylko to, że nie zaistniałem w Herthcie. Byłem tam dwa razy i ani razu nie udało mi się wejść na wyższy level. Dlaczego? Nie wiem. Może za bardzo chciałem, może nie pasowałem do systemu gry. Gdybym wiedział jak będzie, pewnie nie wracałbym do Herthy. Ale z drugiej strony dzięki temu znalazłem swoje miejsce na ziemi, bo z żoną i dzieciakami zostaliśmy w Berlinie na stałe. Mieszkamy tu już prawie osiem lat i jesteśmy szczęśliwi.

Mówiło się, że po spadku Arminii sam wykupiłeś swój kontrakt, by pozostać na poziomie Bundesligi. Hertha dawała pewnie do tego lepsze pieniądze, więc i tak ci się to opłacało.

Nie chodziło do końca o pieniądze. Widziałem, co się dzieje z Arminią już wtedy i się nie pomyliłem. Odchodząc z Widzewa też wiedziałem, że to wszystko się kończy. Zaczynały się dziać złe rzeczy organizacyjnie, klub leciał na łeb na szyję. Wtedy miałem 32 lata, dostałem ofertę powrotu do Herthy, która wywalczyła miejsce w pucharach europejskich, miałem okazję grać jeszcze z Benfiką z Di Marią, co było dla mnie jakimś tam ukoronowaniem tego, że przez trzy ostatnie sezony regularnie strzelałem bramki. Bielefeld chciał za mnie pieniądze. Zaproponowałem, by Hertha za mnie to zapłaciła i obcięła o tę kwotę moje apanaże (w mediach pisało się o kwocie 700 tys. euro – JB). Można powiedzieć, że zapłaciłem za ten transfer z własnej kieszeni.

Dlaczego sądziłeś się z Herthą?

Mieliśmy pewną umowę z Dieterem Hoeneßem, o której po dwóch latach nie chciał sobie przypomnieć. Chodziło o dużą sumę pieniędzy. Chciałem pójść na sprawiedliwy układ i dostać 50 procent, bo wypełniłem ponad połowę kontraktu, który podpisaliśmy na 4 lata. Chciałem dostać to, co mi się należy i reszty byłem gotów się zrzec. Hoeneß nie chciał o tym słyszeć. Powiedział, że nie dostanę nic. Nie byłem skłonny mu darować, bo niby dlaczego? Mieliśmy też umowę ustną, że kwota za podpisanie kontraktu będzie mi wypłacona dopiero po dwóch latach, Hertha miała wtedy swoje problemy i Hoeneß mnie o to poprosił. Stwierdziłem, że nie ma problemu, proszę bardzo, mogę dostać te pieniądze za dwa lata, bylebym je dostał. Hoeneß nagle stwierdził, że skoro jestem tylko dwa lata, a nie cztery, to te pieniądze mi się nie należą.

– Zaraz, zaraz, ale to pan chce, bym ja odszedł i wręcz mnie do tego zmusza. Ja mogę siedzieć tutaj i dociągnąć sobie ten kontrakt do końca.

Co mi zostało? Trzeba walczyć o swoje nie tylko na boisku, w biznesie, we wszystkim. W Niemczech tak się nie robi, można w Turcji czy w Rumunii, ale nie w Niemczech. Byłem pierwszym zawodnikiem w Niemczech, który poszedł na wojnę z klubem, ale wyszedłem na swoje. To wszystko są rzeczy, które mi pomogły w dalszym życiu i dały doświadczenie, którego za nic nie można kupić.

W Herthcie ogólnie było gorąco, w wywiadzie dla Futbolowni opowiadałeś, że w pewnym momencie poszedłeś bić trenera Huuba Stevensa.

Co to znaczy bić?

Ruszyłeś na niego i musieli cię zatrzymywać siłą, więc zakładam, że nie szedłeś na niego po to by przybić żółwia.

No tak, doszłoby pewnie do nieprzyjemnych sytuacji, ale swoją drogą z trenerem Stevensem i jego synem Michaelem mam dziś dobry kontakt. Podpisałem wtedy kontrakt z Herthą rok wcześniej i zanim dołączyłem do drużyny i zagrałem jeszcze cały sezon w Bielefeld. Wszyscy wiedzieli, że przychodzę jako środkowy napastnik. Miałem udany sezon, ale udany sezon miał też Fredi Bobic, wtedy reprezentant Niemiec i wiadomo było, że to Fredi będzie grał na dziewiątce. Trener chciał zachować się fair i wymyślił, że będę jednym ze skrzydłowych. Powiem szczerze: nie do końca wyglądało to tak, jak miało wyglądać. Nie byłem zadowolony z własnej gry. Po jednym z przegranych meczów poszedłem do trenera i sam poprosiłem o to, by mnie posadził na ławce.

– Będę czekał na szansę jako środkowy napastnik. Nie nadaję się na tę pozycję.

Naprawdę wolałeś siedzieć na ławce niż grać na skrzydle?!

Tak. Dokładnie tak. Osłabiałem zespół. Byli w kadrze zawodnicy bardziej predestynowani do tego, by biegać po skrzydle, a trener zapewniał mnie:

– Artur, daj spokój, widzę bardzo duży postęp w twojej grze.

– Tak? Ale ja go nie widzę.

– Zaufaj, widzę. Masz moje poparcie.

Mecz graliśmy w sobotę. Przegraliśmy. W niedzielę, gdy na treningu pojawiło się dużo prasy i ludzi z zewnątrz, Huub Stevens rozstawił nas na boisku treningowym na tych pozycjach na których graliśmy  w poprzednim meczu i podchodził do każdego po kolei i oceniał. Zatrzymał się przy mnie i wypalił:

– A ty jak nie umiesz grać na tej pozycji, to przyjdź i mi to powiedz.

No to ruszyłem do niego i chciałem mu to powiedzieć jeszcze raz, dobitnie, żeby zrozumiał. Na szczęście Zecke Neuendorf mnie zatrzymał, ale to był początek mojego końca w Herthcie.

98% piłkarzy wolałoby grać na skrzydle i doceniałoby, że w ogóle jest dla nich miejsce, wiesz o tym?

Ja chciałem grać w piłkę, ale chciałem grać w nią dobrze. Nie było dla mnie satysfakcją samo bycie na boisku. Mijało się to z celem. Po powrocie do Arminii, w sezonie 2008/09, gdy spadliśmy z ligi, w przerwie zimowej poszedłem do trenera Frontzecka i jako jedyny strzelający napastnik zażądałem, by ściągnął mi jakąś konkurencję lub partnera który będzie mógł nam pomóc swoimi bramkami.

– Ci nasi chłopcy są fajni, ale bramek nie strzelają. Przyjdzie taki moment, że ja też nie będę strzelał bramek, bo wszyscy się zorientują, że skoro tylko Wichniarek tam strzela, to wystarczy go wyłączyć, pokopać i mecz wygrany. Musimy mieć drugiego bramkostrzelnego napastnika, nawet jeśli miałby mnie posadzić kiedyś na ławce. Ściągnijcie kogoś!

– Nie, nie, Artur, nikogo nie kupujemy. Kupię to znowu tamci będą bali się o miejsce, nie, nie…

– Trenerze, ale my wszyscy jesteśmy przecież profesjonalnymi piłkarzami. Nie robimy tego za friko, musimy się skonfrontować z konkurencją na boisku.

– Nie, Artur, to nie jest dobry pomysł.

Gdy pod koniec sezonu go zwolniono, przyszedł do mnie i powiedział, że miałem rację. Mógł faktycznie wymagać na włodarzach klubu, by kupiono mu napastnika i zwiększono nam konkurencję.

wichniarek1

To prawda, że u Stevensa dostawałeś zjebki za to, że nie miałeś wpuszczonej koszulki?

Zdarzyło się. Stevens miał ciężki charakter. Taki wychowawca. Na samym początku powiedział, że nie życzy sobie, by zawodnicy mieli wypuszczone koszulki. Były różne historie, zabronił na przykład nam pić wody na treningu, skoro na meczu też nie pijemy.

To są te detale.

Sam sobie strzelał nimi w stopę. Po pierwszym treningu w Herthcie wziął mnie na stronę:

– Artek, podobało ci się?

– Tak, tak, super, fajnie, jestem zadowolony.

– A ja jestem zaniepokojony. Bardzo denerwuje mnie tylko jeden szczegół. Wiesz jaki?

– Nie wiem, co ma pan na myśli.

– Zastanów się.

Ja pierdzielę, co mu powiedzieć, o co mu chodzi? Człowieku, daj mi spokój, chcę iść do szatni!

– Zobacz na swoją koszulkę – powiedział w końcu po chwili ciszy i pokazał, że moja koszulka wystawała może ze dwa centymetry ze spodenek. Już wtedy pomyślałem, że między nami to chemii raczej nie będzie.

Jak wspominasz sposoby motywacyjne Wójcika?

Wujo to musiał motywować sam siebie, żeby w ogóle wyjść na trening i dać radę utrzymać się na nogach. No co, jechał na swoich metodach. Miał sukcesy, trochę się w tym pogubił, bo zaczął ze wszystkim przesadzać. Potrafił mieć bardzo dobry układ ze starszymi zawodnikami i przez to też funkcjonował. Sukces w Barcelonie dał mu szacunek. My byliśmy w niego wpatrzeni, skoro osiągnął takie sukcesy.

Miał już wtedy talent do bajkopisarstwa? Napisał ostatnio książkę, w której nic się nie zgadza.

Nie było dużo odpraw. Jak mówiłem, Wujo był zajęty na zgrupowaniach innymi rzeczami. Lubił sobie dziabnąć jednego czy drugiego i na kadrze rzadko go widywałem. W tamtych czasach był zupełnie inny standard. Te wszystkie odprawy… Z analizą przeciwnika miałem do czynienia dopiero w Niemczech. W Polsce było „jedziemy z nimi jak z kurwami” i tyle, cała analiza.

Mówiłeś, że jesteś zadowolony z kariery, ale pewną rysą też jest reprezentacja, w której na dobrą sprawę nie zaistniałeś.

Wyjeżdżając do Bundesligi straciłem miejsce w reprezentacji. OK, nie grałem w klubie, ale mogę bez problemu podać nazwiska innych piłkarzy, którzy też nie grali w klubach, a notowali występ za występem. Gdybym siedział cicho i nie dyskutował z trenerami, że mają mnie nie powoływać, jeśli nie mam szans na to że będę grał… Ale ja nie mogłem siedzieć cicho i godzić się z tym, że przyjeżdżam na zgrupowanie i z góry wiem, że nie mam szans na grę. Za Pawki Janasa byłem ja, Maciek Żurawski i Tomek Frankowski. Przyjeżdżamy, mecz jest w sobotę, a już w poniedziałek było wiadomo, kto gra. To po co? Co ja mam robić? Mam tydzień się brandzlować na treningu i zakładać żółty znacznik, by miał kto stać w murze? Sorry, albo przyjeżdżamy i jest walka, albo powołujmy jedenastu i niech sobie szlifują te swoje fragmenty gry, a reszta niech przyjedzie w piątek, zje obiad i pójdzie na ławkę. Zupełny bezsens. Nie godziłem się z takimi praktykami. Oczywiście występ z orzełkiem na piersi stanowił i będzie stanowić dla wszystkich piłkarzy największe wyróżnienie i tak też było w moim przypadku. Jak debiutowałem u Wójcika to każda minuta spędzona na boisku była dla mnie wielką sprawą i dużą motywacją. Ale przyszedł taki moment, że dla mnie bycie, ale wyłącznie bycie w reprezentacji, to była strata czasu. Wolałem ciężko trenować w zespole klubowym niż siedzieć i grać w karty.

Powiedziałeś Janasowi, by cię nie powoływał?

Tak można to określić. Po drugim zgrupowaniu powiedziałem mu, że może mnie powołać, jeśli będę miał szanse na granie. Wtedy przyjdę choćby pieszo. To był dla mnie cel. A nie przyjeżdżać żebym sobie przyjechał. Jeśli czujesz się słabszy od konkurentów, to nie masz prawa nic powiedzieć. Ale ja się nie czułem. Są zawodnicy, którzy siedzieli cicho i zagrali po 50 spotkań w reprezentacji, lecz większość to wejścia na trzy minuty. Może i mogą powiedzieć, że się spełnili w reprezentacji, bo mają tyle meczów i wszystko jest super, ale dla mnie to nigdy nie był cel. Niech za mnie przyjedzie młody chłopiec, który będzie mega szczęśliwy, że jest na kadrze i może potrenować z reprezentantami. Ja byłem już na innym poziomie.

Kompletnie nie pasujesz do mentalności piłkarza. Rezygnowałeś z reprezentacji, prosiłeś o sprowadzenie konkurencji, wolałeś ławkę od gry na skrzydle…

Zawsze byłem inny, jestem inny i inny będę. Zawsze chciałem pozostać sobą i cieszę się, że mi się udało, mimo wszystkich trudności. Piłka to balansowanie po cienkiej linii. Jeżeli odnosisz sukces, nikt na ciebie złego słowa nie powie. Jeśli nie strzelasz bramek, od razu spada na ciebie fala krytyki, która mnie w wielu sytuacjach motywowała, tak jak kiedyś w młodych latach ciągła walka z łatką chłopaka z bogatego domu. Ale zawsze byłem sobą i jestem dumny z tego, że sobą pozostałem. Nie dałem się nikomu spodlić i mogę z podniesionym czołem spojrzeć na wszystkich trenerów i powiedzieć, że zawsze dawałem z siebie maksa i nie oczekiwałem żadnych bonusów. Gdybym miał inny charakter, miałbym dzisiaj być może 80 meczów w reprezentacji i występy na mistrzostwach świata czy Europy. Ale widocznie tak to wszytko miało się ułożyć i pewnie dlatego odkurzasz teraz starego Wichniarka i liczysz, by powiedział coś kontrowersyjnego (śmiech).

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

***

Jeśli spodobał ci się wywiad, zapraszam na trzy poprzednie odcinki cyklu.

Wywiad z najlepszą polską reporterką sportową, Darią Kabałą-Malarz: Drażni mnie, gdy ktoś pisze, że fajnie wyglądałam. Nie zapamiętał z rozmowy ani pół zdania?!

qtUnf02

Brawurowy wywiad z Janem Furtokiem, w którym znajdziecie masę anegdot: A ty nie pijesz piwa? No to o co ci chodzi?!

Kam5kRx

Wywiad z Aleksandarem Vukoviciem m. in. o honorze, wartościach, zaangażowaniu. Dla młodych liczą się tylko Neymar, Messi i Ronaldo. Reszta to frajerzy!

Mgb0XAx-1-835x420

Najnowsze

Cały na biało

Polecane

Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

redakcja
3
Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby
Ekstraklasa

Adrian Siemieniec: Pracowałem za 500 złotych. Ale za darmo też bym to robił [WYWIAD]

31
Adrian Siemieniec: Pracowałem za 500 złotych. Ale za darmo też bym to robił [WYWIAD]
Ekstraklasa

Pracoholizm, zaufanie Papszuna, bójka z kierownikiem. Goncalo Feio w Rakowie

Szymon Janczyk
19
Pracoholizm, zaufanie Papszuna, bójka z kierownikiem. Goncalo Feio w Rakowie

Komentarze

27 komentarzy

Loading...