Kto będzie dominował w piłce reprezentacyjnej przez najbliższych kilka-kilkanaście lat?
Najprostsza odpowiedź brzmi: ci, co zwykle. Reprezentacje mające najwięcej sukcesów bardzo rzadko dopuszczają do swojego grona kogoś nowego, gdy jedne przeżywają kryzys, inne święcą okres dominacji. Ale nawet najnowsza historia futbolu pokazała, że do stołu największych graczy co jakiś czas dosiada się ktoś taki, jak Johnny w Sin City 2. Senator Roarke myśli, że skoro trzęsie całym miastem, nikt przy stole do pokera nie będzie miał jaj, by mu się postawić. Młody nie boi się jednak ani jego złej sławy, ani konsekwencji – w tym przypadku połamania palców.
Jeśli ktoś ma wkrótce napsuć starym wygom krwi tak zuchwale, jak bohater grany przez Josepha Gordona-Levitta na zapleczu kanjpy Kadie’s, to właśnie oni. Cztery drużyny narodowe, dla których kibiców zdają się nadchodzić naprawdę przyjemne czasy.
TURCJA
Najlepszy dowód na to, jak wielu jest utalentowanych piłkarsko dzieciaków w Turcji, to drugoligowy klub Altinordu FK.
Piłka nożna jest w Turcji jak religia, trudno więc się dziwić, gdy kolejny bogaty właściciel ściąga wielkie, wyblakłe już nieco nazwiska, aby ze swojego klubu uczynić poważnego gracza na poziomie Super Lig. Stąd nawet w drugiej lidze tureckiej roi się od piłkarzy o znanych nazwiskach. Gabriel Obertan przez dwa lata był w Manchesterze United, Jewhen Selezniow zdobywał Puchar UEFA z Szachtarem, Raula Rusescu swego czasu brała do siebie Sevilla po tym, jak został królem strzelców ligi rumuńskiej i piłkarzem roku w Rumunii. Wszyscy kopią w tym momencie w TFF 1. Lig, czyli na zapleczu tureckiej ekstraklasy.
W Altinordu parcia na tego typu sukces nie ma. A na pewno nie, jeśli ma on zostać osiągnięty poprzez odejście od stawiania na krajowych zawodników. Może i zespół zwiedza przez to dolne rejony tabeli drugiej ligi, ale za to jak żaden inny na tym poziomie przykłada się do rozwoju tureckiego futbolu.
Cengiza Ündera i Çağlara Söyüncü zapewne wszyscy znacie? Tych dwóch łączy fakt, że swoje kariery rozpędzili właśnie w tak odważnie stawiającym na młodych Turków klubie. Z jednej strony możesz się tam nauczyć futbolu, z drugiej – także umiejętności życiowych.
— Uczą tam graczy, że Awokado to nie żaden włoski piłkarz. Kiedy dzieciaki wstają, wszystkie mają swoje obowiązki. Muszą iść pozbierać jajka od kur albo wydoić krowę. Są uczeni tego, jak być dobrym człowiekiem i dobrym piłkarzem. Jeśli to drugie się nie uda, zawsze zostajesz z tym pierwszym — opowiada Mike’owi McGrathowi z „The Telegraph” Ömer Uzun, agent który przeprowadził transfer Söyüncü z Altinordu do Freiburga.
Od 2012 roku w reprezentacjach młodzieżowych Turcji zagrało już co najmniej pięćdziesięciu piłkarzy Altinordu.
Takie historie skłaniają coraz więcej tureckich klubów, by trzy razy obejrzeć swojego piłkarza nim ściągną zagranicznego, za zdecydowanie większe pieniądze, o zdecydowanie większym nazwisku. Nie da się też ukryć, że bardzo wiele tureckiej piłce dają coraz częstsze przenosiny zawodników w młodym wieku do lig zdecydowanie bardziej wymagających niż turecka. Tamtejszy dziennikarz, Emre Sarigul, mówił swego czasu w wywiadzie, że młode talenty są w Turcji rozpieszczane, przez co zaczynają być leniwe, przestają przykładać się do treningów, zwłaszcza fizycznych. Choćby przez to – jego zdaniem – Arda Turan nie zrobił jeszcze większej kariery.
Nie grozi to więc Ozanowi Kabakowi, który jako 18-latek trafił z Galatasaray do Stuttgartu, a chwilę później – do Schalke. Czy Merihowi Demiralowi, który jeszcze nim przebił się do seniorów z młodzieżowych zespołów Fenerbahce wyjechał do Portugalii.
Defensywa – formacja z Kabakiem, Demiralem, Söyüncü, ale też choćby z Zekim Celikiem rozgrywającym już drugi sezon w podstawowej jedenastce Lille – to coś, na czym Turcy mogą zbudować siłę reprezentacji na lata. Coś o tym może powiedzieć choćby reprezentacja Francji – mistrzowie świata w eliminacjach Euro przegrali 0:2 na wyjeździe i zremisowali 1:1 u siebie, w Konyi nie oddając choćby jednego celnego strzału.
A i w ofensywie Turcy powinni przez co najmniej dekadę mieć kim straszyć. O Ünderze już wspominaliśmy, wciąż tylko 26 lat ma ogromnie już doświadczony Hakan Calhanoglu. W Lille wraz z Celikiem gra ofensywny pomocnik Yusuf Yazici, a w Eredivisie łokciami rozpycha się urodzony w Holandii ofensywny pomocnik Orkun Kökcü. Jego dotychczasowe statystyki – 7 goli i 10 asyst w 47 meczach – muszą robić wrażenie, skoro mówimy o chłopaku z rocznika 2000.
Jeśli więc kogoś Turkom wśród nowej fali grajków brak, to może tylko typowej dziewiątki. Kariera Enesa Ünala po rewelacyjnym sezonie 16/17 w Twente, mocno wyhamowała – niby gra w LaLiga, ale średnia 5-6 goli na sezon jest mocno… średnia, z kolei trudno jeszcze oceniać możliwości wychowanka Schalke Ahmeda Kutucu. W młodzieżowych zespołach strzelał jak najęty, nieźle się sprawdza w Bundeslidze jako joker (3 gole i 2 asysty po wejściach z ławki), ale wciąż jeszcze w Niemczech nie zagrał ligowego meczu w pierwszym składzie.
W eliminacjach minuty dzielili między sobą więc 34-letni Burak Yilmaz i 28-letni Cenk Tosun. Pierwszego nie podejrzewamy o to, by miał grać w kadrze latami, drugi ma swoje ograniczenia. Dość powiedzieć, że na 16 jego goli w narodowych barwach składają się trafienia z: Finlandią (4), Mołdawią (4), Iranem (2), Tunezją, Albanią, Chorwacją, Katarem i Szwecją. Zwykle gdy przychodziło się mierzyć z reprezentacjami z absolutnego topu, trudno było na niego liczyć.
NORWEGIA
„Wyobraźcie sobie społeczeństwo, w którym 93% dzieci dorasta uprawiając zorganizowany sport. Gdzie koszty są niskie, bariery ekonomiczne nieliczne, zespoły podróżujące na zawody nie są formowane aż do wieku nastoletniego – i gdzie dorośli nie zaczynają oddzielać słabszych od mocniejszych do momentu, w którym ciała i zainteresowania dzieci się nie rozwiną. Dopiero wtedy najbardziej obiecujące talenty stają się najbardziej konkurencyjnymi sportowcami na świecie w przeliczeniu na osobę.
Oto Norwegia.”
Tak zaczyna się artykuł Toma Farreya napisany w kwietniu 2019 dla „The New York Times”, w którym autor starał się wyjaśnić fenomen sukcesów, jakie odnosi w naprawdę wielu dyscyplinach norweski sport. Rok wcześniej Norwegowie zdobyli na zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Pjongczangu 39 medali. Więcej niż jakikolwiek inny kraj w historii zimowych Igrzysk.
W Norwegii warunki rozwoju talentów są idealne. Do trzynastego wieku nikt nie ocenia twoich predyspozycji, a zastosowanie w praktyce znajduje oklepany – i zwykle niemający za wiele wspólnego z prawdą – zwrot „liczy się udział”. Ba, jak dowiadujemy się z artykułu, Norwegia jest krajem, gdzie jest to nawet zapisane w prawie – konkretnie w Prawach Dzieci w Sporcie, ośmiostronicowym dokumencie, w którym młodzi adepci sportu mają zagwarantowane bezpieczne środowisko treningowe dla aktywności, które budują przyjaźnie.
Tak się jakoś jednak składało, że w ostatnich kilkunastu latach świetny system nie przekuwał się na sukces w najpopularniejszym sporcie świata. Piłce nożnej mężczyzn. Norweżki regularnie zajmowały wysokie miejsca na piłkarskich mistrzostwach Europy – w XXI wieku tylko raz nie dotarły do strefy medalowej – i regularnie grały na mundialach. Norwegowie od Euro 2000 i pechowej eliminacji po fazie grupowej (dwa gole Hiszpanii w doliczonym czasie gry meczu z Jugosławią) nie zagościli już na żadnym dużym turnieju.
Dziś na horyzoncie jest jednak pokolenie, które może wreszcie tę niemoc przełamać. Wiedzione przez napastnika nowej generacji. Potężnego, piekielnie szybkiego i absolutnie bezwzględnego Erlinga Brauta Haalanda. Napastnika, który ma wszystko. Jest świetnie zbudowany, a przy tym osiąga prędkości, o jakich piłkarze jego postury mogą pomarzyć. Wszechstronne wyszkolenie sportowe, jakie odebrał w ojczyźnie, miało w tym wielki udział. Jeśli potrzeba żywego świadectwa na słuszność multisportowego wychowania w Norwegii, oto i ono.
Ale bynajmniej nie tylko na Haalandzie Norwegowie mogą opierać swoje nadzieje. Kręgosłup ich reprezentacji jest bowiem naprawdę mocny nie tylko siłą snajpera Borussii Dortmund, który ma zajmować jedno z dwóch pierwszych miejsc na liście życzeń Realu Madryt. Królewscy są przecież właścicielami karty zawodniczej wzbudzającego słuszny zachwyt ekspertów LaLiga – i nie tylko – Martina Ødegaarda. Ten może z kolei liczyć na to, że za jego plecami porządek zrobi Sander Berge, defensywny pomocnik, najdroższy zawodnik w historii Sheffield United. A jeśli nie on, to obiecujący 21-letni stoper Celticu Kristoffer Ajer, który od nieco ponad roku jest nie do wygryzienia na środku defensywy zespołu z Glasgow.
Sukces szkolenia, którego owocami są wspomniani gracze, tak różni od stereotypu norweskiego piłkarza z lat 90., wynika z przestawienia około dziesięć lat temu wajchy. Pod koniec XXI wieku stereotyp zawodnika z Norwegii był taki, że albo był wysokim odgrywającym, albo drwalem przeciwko któremu strach było grać. Jako że ci piłkarze – z jednej strony Tore Andre Flo czy John Carew, z drugiej Ronny Johnsen czy Henning Berg – zakwalifikowali się w latach 90. na trzy wielkie turnieje, uznano, że produkcja kolejnych tego typu grajków zapewni podobny sukces.
— Przez ostatnią dekadę położono jednak znacznie większy nacisk na bardziej nowoczesne szkolenie trenerów, na rozwój u młodych chłopaków umiejętności technicznych, na doskonalenie przyjęcia, rozumienie gry. Bardzo możliwe też, że to pokolenie, które właśnie zaczyna się przebijać, dojrzewa z innymi idolami. Nie umniejszam angielskiej piłce, ale przez długi czas dla norweskich dzieciaków była ona jedynym punktem odniesienia. Obecnie młodzi oglądają Barcelonę, Real Madryt, inny, bardziej techniczny futbol niż ten angielski lat 80. — w rozmowie z „The Athletic” stawia diagnozę Tor-Kristian Karlesn, który obecnie jest konsultantem w IK Start, a wcześniej pracował jako skaut czy dyrektor sportowy w Zenicie Sankt Petersburg i AS Monaco.
Norwegowie mają też dodatkowy atut, który zasiada na ławce trenerskiej. Lars Lagerbäck absolutnie słusznie zapracował sobie na renomę jednego z najlepszych fachowców od prowadzenia reprezentacji narodowych, kiedy wydźwignął islandzką kadrę aż do ćwierćfinału mistrzostw Europy. Początek z norweską kadrą był trudny – przychodził do zespołu, który przegrał 3 z 4 meczów w eliminacjach MŚ 2018, ograł tylko San Marino. Kwalifikacji nie uratował, ale stworzył trzon zespołu, który najpierw wygrał swoją grupę Ligi Narodów, a później nie dał się w walce ze Szwecją i Hiszpanią o awans na Euro. Ostatecznie go nie wywalczył, ale wciąż pozostawał mu gwarantowany za Ligę Narodów baraż. I niewykluczone, że jeśli nowe pokolenie Norwegów ma zacząć mieszać w futbolu, to może to nastąpić już podczas Euro 2021.
JAPONIA
— Japończycy mają ponadprzeciętną organizację, etos ciężkiej pracy i dyscyplinę w nadmiarze, za to brakuje im oryginalności, tożsamości i kreatywności. Organizacja, dyscyplina i ciężka praca doprowadzą cię tylko do pewnego miejsca, później potrzebujesz innowacji, a tego w japońskiej piłce wciąż brakuje — to słowa Afshina Ghotbiego, byłego selekcjonera Iranu i menedżera japońskiego Shimizu S-Pulse w latach 2011-2014. Słowa wypowiedziane w 2015, a więc w roku, kiedy Japonia miała znaleźć się w najlepszej dziesiątce światowego rankingu. Taka była deklaracja JFA (japońskiej federacji piłkarskiej) z 2005 roku, kiedy jej władze obwieściły światu również, że Japończycy do 2050 zostaną piłkarskimi mistrzami świata.
Celu na 2015 nie udało się osiągnąć. Podczas gdy Japonia w rzeczonym 2005 zajmowała nawet 13. miejsce w rankingu FIFA, dekadę później jej najwyższą pozycją była ta na samym końcu piątej dziesiątki. Ale w ostatnich latach znów poszła w górę. Na mistrzostwach świata Japończycy wyszli z grupy i byli naprawdę blisko ogromnej sensacji – wyeliminowania Belgów w 1/8 finału. A ostatnio w Europie coraz śmielej poczynają sobie piłkarze z tego kraju, którzy wciąż nie ukończyli jeszcze 25. roku życia.
Naczelny przykład – wiadomo, Takumi Minamino, którego świetne występy w Red Bullu Salzburg zaowocowały transferem do Liverpoolu. Wartym 7,25 miliona funtów, bo tyle wynosiła klauzula odejścia niesamowicie kreatywnego gracza. Ale przez władze Liverpoolu wycenianym już w momencie jego pozyskania na jakieś 25 milionów funtów.
Zresztą w Salzburgu właśnie podlewane jest ziarenko, z którego może wyrosnąć drugi Minamino, a więc wszechstronny Masaya Okugawa – w teorii skrzydłowy lub ofensywny pomocnik, w praktyce stosowany także choćby na prawej obronie. W ostatnich kilku tygodniach przed wstrzymaniem rozgrywek jedna z wiodących postaci klubu z Salzburga, autor 10 goli i 6 asyst dla klubu ze stajni Red Bulla.
Zresztą jeśli chodzi o zawodników drugiej linii, to na ich niedobór Japonia narzekać w nadchodzących latach na pewno nie będzie. W kwestii skrzydłowych mogłaby jeszcze obdzielić ze dwie reprezentacje, które na tej pozycji mają posuchę.
Jednym z rywali Minamino jest Takefusa Kubo, zaledwie 18-letni skrzydłowy, który zdążył już być piłkarzem i Barcelony, i Realu Madryt. W 2011 jako 10-latek dołączył do La Masii. FIFA odebrała mu jednak uprawnienia do gry, ze względu na naruszenie przepisów dotyczących transferów małoletnich piłkarzy, w 2015 roku wrócił więc do Japonii, skąd cztery lata później wykupił go Real. I natychmiast wypożyczył do Mallorki, której stał się podstawowym piłkarzem i na ten moment jest najlepszym asystentem.
Mało? Pewny plac w kadrze miał do niedawna Ritsu Doan, 21-letni prawoskrzydłowy z PSV, który zapracował sobie na transfer do holenderskiego giganta wybijając się w FC Groningen. Furorę w Belgii zrobił w sezonie 2018/19 grający na „dyszce” Daichi Kamada, zdobywając 15 bramek w lidze dla St. Truiden. Teraz pracuje na podobny status w Eintrachcie Frankfurt. I idzie mu całkiem nieźle, ex-aequo z Diogo Jotą, Edinem Viscą, Andrażem Sporarem, Alfredo Morelosem i Bruno Fernandesem jest liderem klasyfikacji strzelców Ligi Europy – w fazie grupowej ustrzelił dublet z Arsenalem, w 1/16 finału – idealnego hat-tricka (bramki prawą nogą, lewą nogą i głową) z Red Bullem Salzburg.
Jest też jeszcze nieco zakurzony Shoya Nakajima, którego kariera mocno wyhamowała mniej więcej od momentu, kiedy w wątpliwych okolicznościach za 35 milionów euro zamieniał Portimonense na katarskie Al Duhail, by już po pół roku za kwotę niemal trzy razy niższą przejść do FC Porto. Wypada jednak przypomnieć, że gdy był w sztosie, w barwach Portimao w półtora roku uzbierał na poziomie portugalskiej ekstraklasy 15 bramek i 18 asyst.
A przecież Japończykom nie brakuje i kreatywnych graczy w starszej kategorii – ci wymienieni wyżej to wszystko piłkarze maksymalnie 25-letni. Jest Shinji Kagawa, jest regularnie grający w Hannoverze Genki Haraguchi czy podstawowy skrzydłowy Genku Junya Ito.
Nie na każdej pozycji jest jednak tak pięknie, jak na skrzydłach, co potwierdzają słowa Mayi Yoshidy cytowane kilka lat temu w „The International New York Times”: — Mamy wielu bardzo dobrych pomocników i bocznych obrońców, zdecydowanie trudniej jest, jeśli chodzi o napastnika, środkowych obrońców i bramkarza.
I faktycznie – na bokach defensywy od lat grają na dobrym poziomie Yuto Nagatomo z lewej i Hiroki Sakai z prawej, tego drugiego wkrótce będzie mógł pewnie bez ubytku na jakości zastąpić rewelacyjny 21-latek z Bolonii, a więc Takehiro Tomiyasu. Ale już w środku jest posucha, w czołowych ligach europejskich poza rzeczonym Yoshidą brakuje stopera z Kraju Kwitnącej Wiśni. Był w Tuluzie Gen Shoji, ale jeśli przez pół roku grasz jedno spotkanie w absolutnie najgorszym zespole Ligue 1, którego obrona pęka w szwach raz za razem, no to nie świadczy to o tobie najlepiej.
Wciąż to jednak bardziej komfortowa sytuacja niż ta między słupkami, gdzie w pięciu na sześć ostatnich meczów grał 31-letni rezerwowy bramkarz Portimonense Shuichi Gonda, a raz wystąpił Eiji Kawashima. Fakt, że nadal trzeba stawiać na 37-latka, bynajmniej nie dlatego, że to golkiper światowej klasy, jest wymowny. W defensywie jednak – nawet jeśli faktycznie brak Japonii piłkarzy grających w mocnych klubach – można było zawsze liczyć na wypracowaną na treningach solidność i godne samurajów poświęcenie.
Rozwiązanie problemu innego niedoboru jest kluczem, by uwolnić pełen potencjał japońskiej kadry. Tego na pozycji napastnika. Zawodników, którzy dostarczą snajperowi piłek jest na pęczki, o wysokiej jakości serwis ten nie będzie się musiał martwić. Największe nadzieje można wiązać w tym momencie chyba z Yumą Suzuki, który – niejako idąc śladami Daichiego Kamady – bardzo dobrze radził sobie w przerwanym sezonie w St. Truiden. Podobne nadzieje były względem Koyi Kitagawy, ale rówieśnik Suzukiego po letnim transferze do Austrii wciąż czeka na premierowego gola dla Rapidu Wiedeń.
W Japonii są zgodni, że za takie zbiory talentów, jak w ostatnich latach, w ogromnej mierze odpowiada kontnuowana po dziś dzień inicjatywa z 2011 roku – narodowej ligi U-18, nazwanej na cześć księcia Japonii Premier League U-18 Księcia Takamado. Do tamtej pory niepełnoletni piłkarze mierzyli się ze sobą tylko w regionalnych mistrzostwach. Od niemal dekady mają jednak doskonałą platformę rozwoju umiejętności, ale także promocji. Największe kluby z kraju, ale i z Europy śledzą dokładnie te rozgrywki, a ich gwiazdami byli w przeszłości między innymi wspomniani wcześniej Takefusa Kubo czy Yuma Suzuki.
USA
Wśród sportów zawodowych w Ameryce piłce nożnej nigdy nie było lekko. Mając pod nosem największe gwiazdy koszykówki, futbolu amerykańskiego czy hokeja na lodzie, czy trudno się dziwić mieszkańcom USA, że woleli te dyscypliny niż tę, w której trudno było im liczyć na posiadanie światowej elity? Ale czasy się zmieniają. W badaniach firmy Gallup z zeszłego roku 31% Amerykanów określiło siebie jako kibiców piłki nożnej. I o ile NBA czy NFL wciąż wyprzedzają soccer o kilka długości, to już NHL – zaledwie o jeden punkt procentowy.
MLS przestała w międzyczasie być ligą sowicie opłacanych emerytów. Beckham, Henry, Kaka i spółka mieli swoją rolę do odegrania. Przyciągnąć kibiców, zainteresować ich rozgrywkami. Gdy już udało się to osiągnąć – średnia frekwencja na meczach MLS jest 8. wśród lig na świecie, nieznacznie niższa niż ta Ligue 1 czy Serie A – można było zmienić punkt skupienia. Stąd dziś kluby MLS chętnie sięgają na przykład po największe polskie talenty, jak Buksa, Frankowski, Niezgoda…
Na jeszcze wyższy poziom zainteresowania futbolem Amerykanów może wnieść jednak nie liga, a konkretny wynik reprezentacji
— Następnym krokiem dla amerykańskiego futbolu jest sukces na mundialu i nie mam na myśli zwycięstwa, ale powrotu do czasów, kiedy Amerykanie byli stałym punktem programu. Piłka nożna ekscytuje Amerykanów, to widać. Ale do kompletu potrzebujesz odnoszącej sukcesu drużyny narodowej — mówi cytowany przez „Forbes” Bryan Robson, były piłkarz Manchesteru United.
Czy Amerykanie są gotowi? Wydaje się, że wkrótce mogą być — Patrzymy na rok 2022, na rok 2026 i wydaje mi się, że grupa piłkarzy, jaka będzie nas wtedy reprezentować, odniesie sukces — to słowa Tony’ego Meoli, byłego bramkarza reprezentacji USA, które również pojawiają się w publikacji „Forbesa”.
O jakiej grupie zawodników mowa?
Christian Pulisić. Weston McKennie, Giovanni Reyna, Sergiño Dest. O każdym z tych amerykańskich grajków pewnie już co nieco słyszeliście. No to warto sobie uświadomić, że żaden z nich nie ma więcej niż 21 lat. Że przed nimi kilkanaście ładnych lat gry na wysokim poziomie, jeśli tylko nadal będą się rozwijać w takim tempie, jak do tej pory. Pulisić zdążył nawet zostać trzecim najdroższym piłkarzem w dziejach Chelsea. Reyna, mimo zaledwie 17 lat na karku, ma już pierwszą zdobycz w Lidze Mistrzów – asystę w starciu z PSG. Dest nie ociągał się, by wykorzystać problemy z urazami podstawowego w poprzednim sezonie prawego obrońcy Ajaksu Noussaira Mazraouiego. McKennie od trzech sezonów regularnie nabija ponad 25 spotkań na sezon w Schalke i już wzbudził zainteresowanie między innymi Liverpoolu. Pomocnik zachwyca wszechstronnością do tego stopnia, że gdy jedni w Stanach widzieliby go jako ofensywnego pomocnika – 6 bramek w 19 meczach kadry nie wzięło się z niczego – inni twierdzą, że to bardziej pomocnik box-to-box, czy nawet „niszczyciel” rywali w środku pola.
A przecież to nie wszyscy gracze ze Stanów z dużym potencjałem i szansami na naprawdę fajną karierę w Europie. Zackary Steffen jest pewniakiem w bramce Fortuny Düsseldorf, dwa razy w tym sezonie był w jedenastce kolejki Kickera. Josh Sargent z rocznika 2000 ma już pięć goli w Bundeslidze dla Werderu Brema, pierwszego strzelił już w 86. sekundzie debiutu, w pierwszym kontakcie z piłką. Wielkie nadzieje wiąże się z Tylerem Adamsem, którego rozwój hamują jednak urazy. Jeśli tylko się z nimi upora, pod okiem Juliana Nagelsmanna w Lipsku może bez problemu wyrosnąć kolejny z filarów amerykańskiej kadry na długie lata. Cały czas gdzieś tam czai się też Timothy Weah, posądzany o naprawdę spory talent syn reprezentanta Liberii i słynnego zdobywcy Złotej Piłki George’a Weah.
fot. NewsPix.pl