Co tu dużo mówić, większość ekspertów w ten powrót nie wierzyła. Raz, że ma już prawie trzy dychy na karku, dwa, że w tenisa nie grał przez ponad dwa lata, trzy, że przecież kolejne kontuzje i urazy, cztery, że o każdą wygraną musi walczyć z młodymi-gniewnymi, którzy nic sobie nie robią z tego, że wiele lat temu grał w półfinale Wimbledonu. Tymczasem Jerzy Janowicz właśnie w bardzo dobrym stylu awansował do półfinału challengera w Pau. Co dalej?
Seria ATP Challenger Tour to coś w rodzaju Ligi Europy dla tenisistów. Owszem, grać można, wygrywać też, ale i prestiż, i pieniądze, są zdecydowanie mniejsze niż w rozgrywkach dla najlepszych. W największym uproszczeniu, challengery to turnieje mniejszej rangi, o puli nagród od 85 do 150 tysięcy euro. Właśnie w serii takich imprez we Francji pierwsze kroki po dwuletniej przerwie stawia właśnie Janowicz, który tydzień zaczął w 11. setce rankingu ATP, a zakończyć może w 4.
Na początek pod koniec stycznia zagrał w Rennes. Na dzień dobry wygrał z 251. na liście ATP Tomasem Machacem, co po takiej przerwie było znakomitym wynikiem. W drugiej rundzie niestety uległ notowanemu o 39 miejsc wyżej Constantowi Lestienne z Francji. Tydzień później w Quimper scenariusz był podobny i pierwszą rundę przeszedł (wygrana z Francuzem Furnessem, #550). Do meczu drugiej rundy jednak nie wyszedł, oddając spotkanie walkowerem. Wrócił do kraju, gdzie szykował się do startu w turnieju w Bergamo we Włoszech. Ostatecznie zdecydował się skorzystać z dzikiej karty do challengera we francuskim Pau.
Tym razem wszystko wygląda dużo ciekawiej. Pierwsza runda to cenne zwycięstwo ze Zdenkiem Kolarem (#222), potem pierwsza po powrocie wygrana z rywalem z drugiej setki rankingu, konkretnie z Maxime’em Janvierem (#173). Wczoraj „Jerzyk” ograł notowanego o 20 miejsc wyżej Giustino Lorenzo, a dziś Francuza Hugo Greniera (#250).
Te cztery wygrane z ostatnich dni oznaczają kilka rzeczy. Po pierwsze: ze zdrowiem Janowicza wszystko jest w porządku, nic mu nie doskwiera i nie ma fizycznych przeciwwskazań do rozgrywania kilku meczów dzień po dniu. Po drugie, Polak jest w stanie toczyć równorzędną walkę z rywalami z okolic pierwszej setki rankingu, którzy – zdaniem wielu speców – mieli być dla niego przeszkodą nie do pokonania. Po trzecie – na korcie widać starego, dobrego Janowicza, którego serwis jest bronią masowego rażenia (regularnie posyła asy serwisowe, w Pau nie stracił jeszcze podania).
Czy to oznacza wielki powrót syna marnotrawnego polskiego tenisa do elity? Cóż, nie tak szybko. Ale światełko w tunelu – zdecydowanie jest. Problem w tym, że droga dalej jest długa i wyboista, a na każdym rogu czekają zabójcze przeszkody. Cztery wygrane mecze i półfinał turnieju to brzmi świetnie. Gorzej, że oznacza póki co premię w wysokości 4,250 euro oraz ledwie 35 punktów do rankingu (w trwającym właśnie dużym turnieju ATP w Dubaju 45 oczek było za wygranie pierwszego meczu, cztery zwycięstwa dałyby tam finał i 300 punktów). W praktyce oznacza to skok z niebytu w okolice 570. miejsca na liście ATP. Janowicz jest w tej ciekawej sytuacji, że każde kolejne zwycięstwo oznacza gigantyczny awans. Wygrana w jutrzejszym półfinale? Sto pozycji do góry. Zwycięstwo w całym turnieju? To już miejsce w okolicach 350. Kurczę, może jednak ten powrót ma ręce i nogi?
foto: newspix.pl