Reklama

Jardel, Quaresma i Sa Pinto, czyli ostatnie mistrzostwo Sportingu

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

05 stycznia 2020, 10:05 • 20 min czytania 0 komentarzy

Os Três Grandes – tak Portugalczycy zwykli określać trzy największe kluby, od dziesięcioleci trzęsące tamtejszym futbolem. Chodzi oczywiście o dwie ekipy z Lizbony – Benficę i Sporting, oraz rywalizujące z nimi odwiecznie FC Porto. I rzeczywiście – w bieżącym stuleciu tylko raz się zdarzyło, by po mistrzostwo kraju sięgnął w Portugalii klub spoza tej wielkiej trójki. W 2001 roku najwyższe miejsce na podium Primeira Ligi zajęła niespodziewanie Boavista, dla której jest to zresztą jedyny tytuł w dziejach. Jedno mistrzostwo, wzięte tuż po II Wojnie Światowej, ma również w swoim dorobku Belenenses. I to by było na tyle, jeżeli chodzi o sensacyjne rozstrzygnięcia w portugalskiej ekstraklasie. Poza tymi dwoma przypadkami, liga jest całkowicie zdominowana przez Benficę (37 mistrzostw), Porto (28) i Sporting (18). Reszcie pozostają, przynajmniej jak na razie, okruchy z pańskiego stołu.

Jardel, Quaresma i Sa Pinto, czyli ostatnie mistrzostwo Sportingu

Na pierwszy rzut oka widać jednak, że jedno z ogniw tej wielkiej trójki prezentuje się znacznie mniej okazale od pozostałych dwóch. Tak się bowiem składa, że Sporting Clube de Portugal w XXI wieku zdobył dokładnie tyle samo mistrzowskich tytułów co wspomniana Boavista. Jeden. Osiemnaście lat temu.

Leões podarowali piłkarskiemu światu takich gigantów jak Luis Figo czy Cristiano Ronaldo, ale żaden z nich nie zdołał przecież ugrać z tym klubem niczego więcej niż tylko krajowy puchar bądź superpuchar. Trofea cenne, jasne, lecz na pewno nie najcenniejsze. Co oczywiście nie oznacza, że mamy w ostatnich dekadach do czynienia z jakimś straszliwym kryzysem Sportingu. Wręcz przeciwnie, w klubie wciąż występują interesujący zawodnicy, lizbończycy rzadko opuszczają podium portugalskiej ekstraklasy, regularnie liczą się w grze o mistrza. Ale zawsze czegoś im brakuje, by wspiąć się na szczyt. Najbliżej przełamania fatalnej passy było chyba w 2016 roku. „Lwy” zanotowały wtedy zaledwie dwie porażki w całym sezonie, gromadząc w sumie aż 86 punktów na koncie. Na 102 możliwe. Kapitalny rezultat, co tu dużo mówić. Lecz nie dość kapitalny, by przegonić w tabeli jeszcze lepiej dysponowaną Benficę.

Lokalni rywale Sportingu pokonani zostali w sezonie 2015/16 aż czterokrotnie, ale zremisowali tylko jeden mecz w całych rozgrywkach i w końcowym rozrachunku wygrali ligę z dwupunktową przewagą nad niepocieszonymi wicemistrzami. Nie pomógł nawet kapitalny finisz w wykonaniu „Lwów”, które od 20 lutego aż do zakończenia sezonu w połowie maja wygrały wszystkie mecze w lidze. Benfica była jeszcze lepsza. Od 30 października aż do końca rozgrywek zanotowała ledwie dwa potknięcia – remis i porażkę.

Poza tym, „Orły” wygrywały wszystko jak leci. Pokonując między innymi Sporting na Estádio José Alvalade. Zwycięskie derby Lizbony w zasadzie przesądziły o losach tytułu. Benfica po tym zwycięstwie usadowiła się na fotelu lidera i już nie pozwoliła się z niego przepędzić.

Reklama

SPORTING LIZBONA POKONA DZISIAJ FC PORTO? KURS: 3.05 W ETOTO!

Emocje portugalskiego komentatora przy golu Kostasa Mitroglou (Sporting 0:1 Benfica).

Ultrasi Sportingu przed tamtym pamiętnym starciem z Benficą przygotowali niezwykle spektakularną oprawę, przedstawiającą Sporting na najwyższym stopniu ligowego podium. Mieli uzasadnione powody do wielkiej pewności siebie – w drużynie roiło się od gwiazd, takich jak choćby Islam Slimani, Bryan Ruiz czy João Mário. Ostatecznie jednak z mocarstwowych ambicji i rozbuchanych marzeń wyszło tylko gorzkie rozczarowanie. Jak zwykle. Sporting kolejny raz musiał zadowolić się drugim miejscem, a – jak uczy nas przykład Adasia Miauczyńskiego – bycie „wiecznie drugim” nie jest szczególnie satysfakcjonujące.

Leões w  latach 2006 – 2009 zanotowali nawet passę czterech wicemistrzostw kraju z rzędu. W sezonie 2006/07 przegrali z FC Porto mistrzowski wyścig o jeden punkt. Można powiedzieć, że o tytule decydowała wtedy analiza fotokomórki.

W bieżących rozgrywkach powrotu na szczyt raczej nie będzie. Primeira Liga zbliża się wprawdzie dopiero do półmetka, więc nie wypada a tym etapie sezonu wyrokować, no ale gdyby Sporting jednak włączył się do walki o mistrza, byłby to cud znacznie przerastający rozmachem fatimski O Milagre do Sol. Po czternastu rozegranych spotkaniach „Lwy” mają już dziewięć punktów straty do Porto, Benfica uciekła pościgowi jeszcze mocniej. Większym zmartwieniem Sportingu wydaje się w tej chwili walka o pozycję numer trzy, z rosnącym w siłę Famalicão.

Reklama

A stali bywalcy Estádio José Alvalade mogą tylko wspominać dawne, dobre czasy.

WIEŻA BABEL W LIZBONIE

Przedostatni ze swoich osiemnastu mistrzowskich tytułów zawodnicy Sportingu Lizbona zdobyli w 2000 roku. To była drużyna, którą można scharakteryzować jako piłkarską „wieżę Babel”. „Lwy” naprawdę stanowiły wówczas zespół zbudowany przede wszystkim wokół obcokrajowców. Często piłkarzy na dorobku, ale niekiedy również zawodników o uznanych nazwiskach. Przykładów graczy z tej drugiej kategorii nie trzeba długo szukać. Dostępu do bramki lizbończyków strzegł przecież słynny Peter Schmeichel, który postanowił opuścić Manchester United w glorii chwały, po zdobyciu z klubem potrójnej korony. Zatrudnienie takiej sławy w 1999 roku to była naprawdę duża rzecz dla Sportingu, ponieważ klub – w sumie podobnie jak teraz – marzył wtedy o przełamaniu wieloletniej passy nieudanych ataków na tytuł mistrza Portugalii. Ze Schmeichelem między słupkami wydawało się to jak najbardziej realne. Duńczyk w latach dziewięćdziesiątych dorobił się przecież statusu golkipera-cudotwórcy. Miał już co prawda 36 lat na karku, ale niezmiennie prezentował kozacką formę.

Środkową strefą Sportingu zarządzał natomiast Aldo Duscher. Defensywny pomocnik rodem z Argentyny, wychowanek Newell’s Old Boys, potem wieloletnia gwiazda Deportivo de La Coruña. W ofensywie dokazywał Brazylijczyk Edmílson. Ostatnie rozdziały swojej wielkiej piłkarskiej kariery zapisywał Bułgar Iwajło Jordanow, targany już niestety kontuzjami i cierpiący na stwardnienie rozsiane. Na prawej obronie występował etatowy reprezentant Maroka, Abdelilah Saber. Można tak długo wymieniać znaczące nazwiska – Facundo Quiroga, Kwame Ayew, Mbo Mpenza, Ivone De Franceschi, Toñito, Beto Acosta…

Krótko mówiąc – Portugalczycy w szatni Sportingu stanowili po prostu mniejszość. Był twardy obrońca Rui Jorge, był również Pedro Barbosa – ofensywny pomocnik, kapitan mistrzowskiej ekipy. Parę poważnych postaci z portugalskim rodowodem można wskazać. Generalnie jednak na Estádio José Alvalade zrobiło się w latach dziewięćdziesiątych bardzo międzynarodowo.

Początkowo wiele wskazywało na to, że ten projekt zakończy się – chciałoby się rzec: jak zwykle w przypadku Leões – spektakularną klapą. Sporting tragicznie wszedł w sezon. Włoski szkoleniowiec Giuseppe Materazzi zupełnie nie poradził sobie z okiełznaniem drużyny, która stanowiła tak gęstą mozaikę rozmaitych narodowości i, co za tym idzie, piłkarskich kultur. Wyleciał z roboty na zbity pysk już we wrześniu, po tym jak portugalska drużyna całkowicie się skompromitowała w pierwszej rundzie Pucharu UEFA i w żenującym stylu przerżnęła dwumecz z norweskim Viking FK.

FC PORTO ZWYCIĘŻY W LIZBONIE ZE SPORTINGIEM? KURS: 2.35 W ETOTO!

Viking 3:0 Sporting (Puchar UEFA 1999/2000).

Cztery tysiące widzów zgromadzonych na kameralnym obiekcie w norweskim Stavanger obejrzało defensywną degrengoladę portugalskiej drużyny, dla której konfrontacja z Vikingiem miała być przecież spacerkiem. W rewanżu Sporting zwyciężył 1:0 i pożegnał się z europejskimi pucharami, równolegle notując też szereg rozczarowujących rezultatów w lidze.

Po tej serii potknięć drużynę objął Portugalczyk, Augusto Inácio. Kiedyś wybitny piłkarz, który najpierw w barwach Sportingu sięgnął po dwa tytuły mistrzowskie, by potem przenieść się do FC Porto i tam święcić jeszcze poważniejsze triumfy, ze zwycięstwem w Pucharze Europy włącznie. Inácio był jednak niedoświadczonym szkoleniowcem – działając w sztabie szkoleniowym Porto uczył się wprawdzie fachu od samego Bobby’ego Robsona, potem przeżył też kilka wartościowych, samodzielnych przygód w klubach drobniejszego kalibru. Niemniej – wyciągnięcie Sportingu z kryzysu było dla szkoleniowca skokiem na głęboką wodę.

Inácio przekonał się o tym już na starcie swojej przygody z klubem, gdy nie zdołał odwrócić losów rywalizacji pucharowej z Vikingiem.

– Pamiętam okoliczności, w jakich zatrudniono mnie w Sportingu – wspominał Inácio w jednym z wywiadów. – Komentowałem akurat mecz ligowy Porto w telewizji, gdy zadzwonił telefon. Okazało się, że to Agostinho Abade ze Sportingu, dopytujący o moje plany zawodowe. Po kilku minutach tej gierki powiedział wprost, że prezydent klubu, José Roquette, chce się ze mną widzieć. Ale propozycja wcale nie dotyczyła wtedy posady trenera! Poszliśmy z Roquettem do restauracji na steki, a on zaczął mi coś dziwnego opowiadać o tym, jak ważna w futbolu jest hierarchia. Okazało się, że chciał w Sportingu stworzyć coś w stylu wielkiej siatki skautingowej, której działania miałem koordynować. Klub miał za sobą kilka nieudanych transferów, do Lizbony trafiali zawodnicy albo nie dość utalentowani, albo podatni na kontuzje. Mieliśmy zadbać, by takie przypadki się nie zdarzały. Zacząłem już kompletować swoją drużynę, namówiłem paru trenerów do współpracy. Wtedy jednak wyrzucono Materazziego, a ja byłem pod ręką i zamiast wyszukiwać po świecie nowe talenty, objąłem pierwszy zespół Sportingu.

Pierwszego dnia na nowym stanowisku, zaraz po wyjściu z biura, spotkałem na korytarzu Miguela Galvão-Tellesa [działacz Sportingu, portugalski polityk]. Który podchodzi do mnie, wita się i mówi: „Panie trenerze, niech pan tylko nie wystawia nigdy Luísa Vidigala. Te ceglane stopy nie nadają się do gry w piłkę”.  Zamurowało mnie. Spojrzałem na prezydenta Roquette, który zauważył, że wcale mnie to nie rozbawiło. Powiedział: „My tutaj lubimy sobie pożartować” – opowiadał Inácio. To oczywiście tylko niewinna anegdotka, ale wiele mówiąca o ówczesnym Sportingu.

Dla nowego szkoleniowca każdy dzień pracy naznaczony był walką o niezależność. Inácio znalazł się w epicentrum wielkiej wojny o wpływy i kontrolę nad losami klubu. Drużyna przechodziła przez proces przekształceń organizacyjnych, władza nad Sportingiem przechodziła z rąk do rąk. Nie były to najweselsze warunki do walki o mistrzostwo kraju. Tym bardziej, że wszystkie strony gabinetowych konfliktów chętnie wtykały paluchy w sprawy czysto piłkarskie.

Inna sprawa, że od Inácio nikt właściwie nie wymagał mistrza. – Otrzymałem zadanie ponownego zakwalifikowania się do Pucharu UEFA.

img_920x518$2019_01_17_17_03_41_1494740

Augusto Inácio.

Ostatecznie udało się jednak lizbończykom niespodziewanie sięgnąć po mistrzostwo, przerywając niesamowitą passę Porto, które od 1990 do 1999 roku zgarnęło osiem tytułów mistrzowskich. Dwa przypadły w międzyczasie Benfice. Sporting, jako się rzekło, na triumf czekał natomiast od 1982 roku, gdy Inácio hasał jeszcze po boisku w biało-zielonym trykocie „Lwów”. W drużynie „Smoków” nie zawiódł wprawdzie Mário Jardel, autor 38 goli w sezonie ligowym, ale ofensywa napędzana strzeleckimi wyczynami Brazylijczyka okazała się nie dość skuteczna, by punktować lepiej od arcy-solidnego Sportingu. Który też miał swojego wspaniałego goleadora. 33-letni snajper Alberto Acosta postanowił pograć sobie jeszcze w piłkę na Starym Kontynencie i okazało się, że w starym piecu diabeł pali. Acosta zdobył w Primeira Lidze aż 22 bramki.

Estádio José Alvalade absolutnie oszalało na punkcie mistrzowskiej ekipy. Feta na stadionie i na mieście przybrała nieprawdopodobne rozmiary. Operatorzy nagrywający te sceny mieli pełne ręce roboty. Część kibiców się modliła, całując ziemię. Niektórzy w przypływie euforii wskakiwali do fontann. Jakiś świr dzierżący klubowy transparent rzucił się do szaleńczego biegu na golasa, z klejnotami na wierzchu. A dziesiątki tysięcy sympatyków lizbońskiej drużyny po prostu oddały się beztroskiemu pijaństwu.

Pomimo porażki w finale krajowego pucharu, Inácio szybko zapracował sobie na reputację bohatera Sportingu.

Sielanka nie potrwała jednak długo.

– Dla mnie mistrzostwo oznaczało raczej problemy niż wielką radość – przyznał szkoleniowiec. Dodając, że w kolejnym sezonie został zdradzony przez swojego kapitana. Pedro Barbosa miał – zdaniem byłego szkoleniowca Sportingu – w kluczowych dla „Lwów” meczach robić wszystko, żeby drużyna nie odniosła zwycięstwa. – Przegrywaliśmy 0:1 ze Sportingiem, szukałem wyrównania w końcówce. Ale Pedro Barbosa obejrzał żółtą kartkę i robił wszystko, żeby dostać również czerwoną. W końcu dopiął swego i wyleciał z boiska. Biegł za sędzią tak długo, obrażając go, że arbiter w końcu musiał go usunąć. Straciliśmy dwa kolejne gole i zamiast powalczyć o remis, ponieśliśmy klęskę 0:3. Powracałem właśnie do szatni, ale coś mnie tknęło i przed wejściem tam na chwilę się zatrzymałem. I przez drzwi usłyszałem głos: „Mamy to, panowie! Mamy to!”. To był Barbosa. Nasz pieprzony kapitan triumfował. Skopałem mu wtedy tyłek.

Niedługo po tej koszmarnej klęsce z Benficą i karczemnej awanturze w szatni Inácio został zwolniony. Za całą intrygą miał stać Luís Duque – prezes spółki akcyjnej Sportingu, szara eminencja lizbońskiego klubu. Dlaczego aż tak się uparł na pozbycie się szkoleniowca, który przywrócił Leões na tron?

Cóż – miał już upatrzonego następce, który bardziej mu odpowiadał. Był nim… trener Benfiki. Niejaki Jose Mourinho.

POWRÓT KRÓLA

– Nawet Steven Spielberg nie potrafiłby wymyślić takiego scenariusza. To, co się wtedy działo w Sportingu to po prostu wstyd. Po wszystkim poszedłem do gabinetu Duque i powiedziałem mu, co o nim myślę. Po prostu go zwymyślałem. I stwierdziłem: „Dzisiaj wykończyłeś mnie, ale sam będziesz następny. Wiesz dlaczego? Bo to ja byłem człowiekiem, który zapewnił ci tutaj twoją dobrą zabawę. Beze mnie nie istniejesz. Zarobiłeś pieniądze na transferach zawodników, których ja wypromowałem. Teraz to się skończy. W sporcie widzisz tylko pieniądze, a sam jesteś bezwartościowym” – opowiadał Inácio.

Jego słowa okazały się prorocze. Trzy miesiące później Duque upadł.

Choć wszystko wydawało się dopięte na ostatnich guzik, ostatecznie nie udało mu się zatrudnić w Sportingu Mourinho, który – po kłótni z władzami Benfiki – wylądował w skromnym União Desportiva de Leiria, skąd trafił do FC Porto. Reszta jest historią. – Jedynym powodem dla którego nie mogłem zatrudnić Mourinho było to, że sprawa zbyt szybko wyciekła do mediów – żalił się Duque. – W klubie istniały wrogie siły, które nie pozwalały mi swobodnie działać. Szkoda, by w Sportingu był wtedy potencjał na zbudowanie czegoś trwalszego.

REMIS SPORTINGU Z FC PORTO? KURS: 3.45 W ETOTO!

Benfica 3:0 Sporting (Primeira Liga 2000/01).

Summa summarum, Sporting sezon 2000/01 zakończył na rozczarowującej, trzeciej lokacie w tabeli. Z olbrzymią, piętnastopunktową stratą do lidera. Sensacyjnym mistrzem została wtedy Boavista, a wiecznie skłóceni działacze „Lwów” musieli wykombinować jakiś sposób na przywrócenie zespołowi blasku.

Zadanie powierzono w ręce Ladislau Bölöniego. Legendarny rumuński zawodnik nie mógł się na początku XXI wieku pochwalić wielkimi sukcesami szkoleniowymi. Owszem, spędził niezły czas we Francji, wprowadzając tamtejsze AS Nancy-Lorraine do Ligue 1, ale to by było na tyle. W 2000 roku Bölöni został mianowany selekcjonerem kadry narodowej, lecz już po roku ustąpił z tego stanowiska. Teraz stanął natomiast przed bardzo trudnym wyzwaniem – skoro lizbońskie wojenki gabinetowe wykończyły Augusto Inácio, człowieka tak blisko związanego ze Sportingiem i tak dobrze rozumiejącego ten klub, to jakie szanse miał w tak trudnym środowisku szkoleniowiec spoza Portugalii? Wielu sugerowało, że zatrudnienie Rumuna zakończy się powtórką z kadencji Giuseppe Materazziego. Kilka wstydliwych porażek i szukanie ratunku ze strony fachowca znalezionego na krajowym rynku.

Tym bardziej, że Bölöni nie miał już do dyspozycji Schmeichela czy Jordanowa. Aczkolwiek w lizbońskiej szatni zadomowił się na nowo po hiszpańskich wojażach charyzmatyczny napastnik, znany nam w Polsce skądinąd Ricardo Manuel Andrade e Silva Sá Pinto. Zwany przez kibiców Sportingu „Ryszardem Lwie Serce”, nie bez kozery zresztą. Byli zatem wciąż na Estádio José Alvalade zawodnicy dostatecznie charyzmatyczni, by zbudować wokół nich ciekawą drużynę.

No i – co najważniejsze – działaczom Sportingu udało się ściągnąć Mario Jardela z powrotem do Portugalii.

Jardel był prawdziwym objawieniem portugalskiej ekstraklasy. Urodzony w Fortalezie napastnik w połowie lat dziewięćdziesiątych zapracował na status gwiazdy południowoamerykańskiego futbolu, sięgając w barwach Grêmio po triumf w Copa Libertadores. Wtedy zwrócili na niego uwagę skauci FC Porto. Ostatecznie działaczom „Smoków” udało się ściągnąć Jardela do Portugalii, choć ten był już po słowie z działaczami Glasgow Rangers. Transfer okazał się nie tylko strzałem w samo sedno tarczy, ale wręcz w potrójną dwudziestkę. 23-letni napastnik instynktem strzeleckim nie ustępował swojemu słynniejszemu rodakowi, Romario. W pierwszym sezonie spędzonym w Primeira Lidze (zwanej wtedy: Primeira Divisão) Jardel zdobył 30 goli. W kolejnym 26. W następnym 36. Żeby w rozgrywkach 1999/2000 przejść samego siebie i władować piłkę do siatki 38 razy.

Porto nie potrafiło przełożyć ligowej dominacji na sukcesy w Champions League, ale wyczyny strzeleckie Jardela i tak musiały imponować.

Mario-Jardel

Mario Jardel i Oliver Kahn.

Cztery tytuły króla strzelców portugalskiej ekstraklasy z rzędu, w tym ostatni okraszony dodatkowo Europejskim Złotym Butem dla najlepszego strzelca Starego Kontynentu. Jasne, że w Portugalii nie występowali wtedy najwybitniejszy defensorzy. Jasne, że Jardel nie był piłkarzem tak zaawansowanym technicznie jak wielu jego rodaków. Jasne, ze mógł trenować trochę częściej. Niemniej – gwarantował gole. Trzeba było mu tylko dograć piłkę na wolne pole albo celnie dośrodkowań na główkę. Resztę roboty Jardel wykonywał już sam, bez pomocy partnerów.

Był prawdziwym królem szesnastki. Jednym z tych napastników, których oglądało się w programach podsumowujących bramki minionego weekendu na europejskich boiskach, nie mogąc wyjść z podziwu, że taki grajek nie występuje w jakimś naprawdę topowym klubie. Trochę dlatego, że kompilacje trafień nie mówią nigdy całej prawdy o grze danego napastnika.

W 2000 roku Jardela nie ściągnął zatem do siebie ani Real Madryt, ani żaden z klubów brytyjskich czy włoskich, o czym się regularnie wówczas plotkowało. Brazylijczyk trafił do ekipy zdobywców Pucharu UEFA – Galatasaray Stambuł. Miał nad Bosforem potwierdzić swoje strzeleckie umiejętności i poprowadzić swój nowy zespół do dalszych sukcesów, tym razem w Lidze Mistrzów. Zaczęło się zresztą dość imponująco, gdy Jardel swoim złotym golem zapewnił Galatasaray triumf w Superpucharze Europy nad Realem Madryt. Później jednak było coraz gorzej. Brazylijczyk strzelał sporo, pod tym względem trzymał poziom, lecz nie został królem strzelców tureckiej ekstraklasy, a jego zespół nie tylko nie podbił Europy, lecz przegrał walkę o mistrzostwo również w krajowej lidze.

Jardel w Portugalii czuł się jak ryba w wodzie. Życie w Turcji kompletnie go przytłoczyło. W nowej drużynie nie był już pępkiem świata, tak jak w Porto. Tacy goście jak Gheorghe Hagi czy Bülent Korkmaz nie mieli najmniejszego zamiaru obchodzić się z Brazylijczykiem jak z jajkiem. Drażniło ich zresztą jego podejście do futbolu, dalekie od profesjonalizmu. Szybko stało się jasne, że Jardel długo miejsca w Stambule nie zagrzeje i wkrótce znowu stanie się gorącym towarem na rynku transferowym.

Sporting postanowił działać natychmiast. Działacze lizbońskiego klubu wygospodarowali kilka milionów euro w gotówce, dodatkowo zapakowali do walizki Mbo Mpenzę, Roberta Spehara i Pavla Horvátha. Wymiana została przyklepana na finiszu okna transferowego. Król portugalskich boisk powrócił, ale nie na Estádio das Antas w Porto, lecz na Estádio José Alvalade.

Brazylijczyk był podwójnie zmotywowany, by poprowadzić Sporting do sukcesów. Zbliżały się mistrzostwa świata w Korei i Japonii, a on wciąż nie potrafił przekonać do siebie kolejnych selekcjonerów reprezentacji Brazylii, a o grze w narodowych barwach marzył najbardziej.

Gdzieś w cieniu głośnego transferu Jardela, trener Bölöni z uwagą przyglądał się też klubowej młodzieży. W oko wpadło mu szczególnie dwóch skrzydłowych – Ricardo Quaresma i Cristiano Ronaldo. Ten drugi w sezonie 2001/02 nie dostał jeszcze swojej szansy w pierwszym zespole „Lwów”, ale trenował już z drużyną. – Uczyłem Ronaldo gry głową – wspominał Jardel. – Pokazałem mu wiele sztuczek. Chociaż, strzelając tyle samo bramek w sezonie co on teraz, zarobiłem pewnie kilkadziesiąt razy mniej. Cóż, takie czasy. Sam żałuję, że jako młody człowiek popełniłem tak wiele błędów. Wszedł do świata europejskiej piłki pełen ciekawości. Spotykałem różnych ludzi. Zacząłem brać kokainę. Na wakacjach robiłem to regularnie, bo wtedy nie groziła mi wpadka podczas kontroli anty-dopingowej. To jeden z problemów futbolu. Masz pieniądze, ale wokół ciebie jest mnóstwo pułapek, fałszywych przyjaciół i szkodliwych pokus.

MOUSSA MAREGA STRZELI DZISIAJ GOLA SPORTINGOWI? KURS: 2.50 W ETOTO!

img_1280x720$2016_03_14_21_02_22_520662

Cristiano Ronaldo i Mario Jardel.

O ile jednak CR7 w 2001 roku był jeszcze nieopierzonym juniorem, to Ricardo Quaresma – równie utalentowany, lecz dwa lata starszy – stał się zawodnikiem pierwszego zespołu i to właściwie pełną gębą. Trener Sportingu nie miał wątpliwości – po prostu czul, że nastoletni skrzydłowy poradzi sobie na poziomie portugalskiej ekstraklasy. – Wtedy nikt jeszcze nie mówił, że to Cristiano Ronaldo będzie kolejnym Luisem Figo. Wszyscy koncentrowali się na Quaresmie – pisał Tiago Palma na łamach portugalskiego „Observadora”. – W 2000 roku Ricardo został mistrzem Europy u-16. Był zdecydowanie najlepszym zawodnikiem całego turnieju. W Sportingu trenował z seniorami i nie miał wobec nich żadnych kompleksów. To, co oni mieli w mięśniach, on miał w technice. Przed startem sezonu 2000/01 zadzwonił do niego László Bölöni, zapraszając na zgrupowanie przedsezonowe z pierwszą drużyną. Trafił do zespołu, w którym grali Mario Jardel, Rui Jorge, Pedro Barbosa, Ricardo Sa Pinto. Ale nogi mu się nie zatrzęsły, szedł jak po swoje.

Zachwyceni kibice Sportingu nadali Quaresmie pseudonim „Mustang”. Bölöni miał jednak ze swoją perełką mnóstwo pracy. Nie chciał hamować niezwykłych technicznych możliwości skrzydłowego, ale z drugiej strony próbował jakoś okiełznać jego boiskowe wybryki. Quaresma był bowiem zawodnikiem, który uwagi taktyczne trenera puszczał mimo uszu.

Wychodził na murawę i grał po swojemu. Co bywało efektowne, ale często również szkodliwe.

– Rumuński trener tak naprawdę nigdy tego dzikiego „Mustanga” nie oswoił – stwierdził Palma. – Próbował zmusić Quaresmę, by ten wracał się do defensywy po stracie piłki, ale nigdy mu się to nie udało. Quaresma zostawał z przodu i kropka. W końcu Bölöni skapitulował. Pozwolił mu być na boisku sobą. Ricardo Quaresma niby grał dla Sportingu, nosił jego koszulkę, ale mecze rozgrywał w pojedynkę.

OSTATNI TYTUŁ

Mający smykałkę do młodych chłopaków trener zainstalował też w pierwszym zespole innego z bohaterów wspomnianego Euro u-16, Hugo Vianę. Kolejny z przedstawicieli tamtej ekipy – Custódio – również otrzymał od szkoleniowca gwarancję minut w portugalskiej ekstraklasie. Ostatecznie skończyło się głównie na grze w rezerwach, niemniej – Bölöni ewidentnie doszedł do wniosku, że drużyna Sportingu potrzebuje świeżej krwi. Powstała w szatni lizbończyków bardzo ciekawa mikstura rutyny z młodością. Oczywiście z przewagą wytrawnych rutyniarzy, ale niektórym weteranom na pewno dobrze zrobił oddech młodych wilczków na plecach.

Sezon 2001/02 zaczął się dla „Lwów” bardzo optymistycznie – od zwycięstwa 1:0 z FC Porto. Okazało się potem, że triumf w ligowym klasyku to w istocie tylko uwertura do mistrzowskiego sezonu. Choć już w drugiej kolejce Sporting przerżnął 0:3 z Belenenses, co dość mocno podkopało reputację szkoleniowca klubu. Tym bardziej, że za jedną wpadką posypały się kolejne. A oczekiwania wobec klubu były spore.

– To był najcudowniejsze lato od lat. Wyglądało, jak gdyby na Alvalade odkryto złoża ropy naftowej – można przeczytać na łamach bloga „A Norte de Alvalade”. – Carlos Freitas [wieloletni dyrektor sportowy Sportingu, dziś w Fiorentinie] zrobił interes stulecia, ściągając do klubu Mario Jardela. W klubie zaroiło się od reprezentantów Portugalii, takich jak Pedro Barbosa, Paulo Bento, Beto, André Cruz, Rui Jorge, Rui Bento, Dimas, Sá Pinto i João Pinto. No i czuwający nad tym wszystkim Bölöni. Rumun potrzebował trochę czasu na dopracowanie swojej strategii. Trochę potrwało, zanim znalazł odpowiednie zestawienie wyjściowej jedenastki. Początkowo nie wystawiał do gry Jardela. Nie rozumiał chyba, że Brazylijczyk nawet z brzuszkiem jest w stanie dać zespołowi o wiele więcej niż jakikolwiek inny napastnik „Lwów”.

Jardel w pierwszych kolejkach sezonu wystąpić nie mógł – do Sportingu trafił tuż przed zamknięciem okna transferowego, już w trakcie rozgrywek. Rzeczywiście nie przeszedł z klubem okresu przygotowawczego i początkowo był tu i tam odrobinę zaokrąglony. Zaczął jednak swoją przygodę ze Sportingiem od bramki w debiucie. I już się nie zatrzymał, kończąc sezon z oszałamiającym wynikiem 42 trafień w trzydziestu ligowych spotkaniach.

Kolejny Złoty But wylądował na półce nad jego kominkiem. – Jeśli nie dostanę powołania na mundial, przeżyję traumę – zapowiadał Brazylijczyk. Co zresztą okazało się prawdą.

Gole Jardela dla Sportingu.

Jaki wpływ przyjście Jardela wywarło na drużynę, nie trzeba wyjaśniać. Po czterech kolejkach Sporting spadł w lidze na piętnastą pozycję. Udało się „Lwom” pokonać wyłącznie Porto, co okazało się miłym złego początkiem. Im mocniej jednak brazylijski super-snajper się rozkręcał, tym bardziej rosła wraz z nim cała drużyna, rozpoczynając marsz w górę tabeli. W ósmej kolejce Sporting Lizbona uległ 1:2 Sportingowi Braga. Była to trzecia i ostatnia porażka tego zespołu w całym sezonie. Wprawdzie na sześć konfrontacji z Boavistą, Benficą i Porto podopieczni Bölöniego odnieśli tylko dwa zwycięstwa, ale ani razu nie zostali przez bezpośrednich konkurentów w walce o mistrzostwo pokonani. Doskonale łącząc ofensywny rozmach z solidną grą w tyłach.

Osiemnasty tytuł mistrzowski Sportingu został symbolicznie przyklepany w ostatniej kolejce, zwycięstwem 2:1 nad SC Beira-Mar. Lizbońska ekipa de facto triumfować mogła jednak od dawna, ponieważ było jasne, że nikt jej w lidze nie zagrozi. Na dokładkę „Lwy” pożarły również Leixões SC w finale Pucharu Portugalii. Dublet stał się faktem. Zawodnicy Sportingu uczcili go… farbując sobie czupryny na zielono.

BRUNO FERNANDES ZDOBĘDZIE BRAMKĘ PRZECIWKO PORTO? KURS: 3.00!

Equipa do Sporting 2001-02 - Armazém Leonino

Sporting Lizbona 2001/02.

Dlaczego jednak na osiemnastu mistrzostwach się skończyło?

Cóż – na pewno wpływ na to miało załamanie się kariery Jardela, który nie pojechał z kadrą Canarinhos na mundial i wkrótce zaliczył dramatyczny zjazd formy, tracąc resztki motywacji do gry w piłkę nożną. Z kolei największe perełki z akademii Sportingu – Ronaldo i Quaresma – zmieniły barwy klubowe zanim udało im się wywrzeć naprawdę istotny wpływ na losy klubu. Cristiano w 2003 roku trafił do Manchesteru United za dwanaście milionów funtów, Quaresma został wykupiony przez FC Barcelonę za sześć dużych baniek. Ten pierwszy w nowym klubie się sprawdził, ten drugi wkrótce podkulił ogon i wrócił do ojczyzny, ale już nie do Sportingu, lecz FC Porto.

Kasa zarabiana na utalentowanych zawodnikach gdzieś się jednak w klubie rozpływała. W 2011 roku zadłużenie Leões przekroczyło 250 milionów euro. Gwałtowne i kontrowersyjne roszady na stanowisku trenerskim pozostały smutną tradycją klubu, który wręcz słynął z tego, że regularnie musiał płacić forsę kilku szkoleniowcom.

Budowa nowego stadionu z okazji Euro 2004 kosztowała prawie o 100% więcej, niż początkowo zakładano. Przeprowadzony w 2015 roku audyt dowiódł, że jeszcze w 1994 roku Sporting nie miał praktycznie żadnego zadłużenia – zaczęło ono galopować dopiero na przełomie wieków, czyli wówczas, gdy klub sięgał po swoje dwa ostatnie tytuły mistrzowskie. Według przeprowadzonych analiz, praktycznie każdy transfer przeprowadzany przez działaczy Sportingu wzbudził potężne kontrowersje, przede wszystkim w związku z prowizjami kasowanymi przez agentów, koordynujących poszczególne przedsięwzięcia.

W latach 1995 – 2013 władze Sportingu zainwestowały w rozwój drużyny piłkarskiej 261 milionów euro. Efekty tak gigantycznych wydatków na pewno powinny być znacznie bardziej spektakularne. Raz przeżytych chwil radości kibicom Sportingu nikt już oczywiście odebrać nie zdoła, ale z pewnością można było o te sukcesy powalczyć nieco mniejszym kosztem.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

Nowocześni po staroświecku. Jak galaktyczny Bolton namieszał w Premier League

Raí – wielkie sukcesy w cieniu pięknej porażki starszego brata

El Matador. Historia Marcelo Salasa

Muzyka, taniec, futbol. Oto Laurie Cunningham i jego pokręcona historia

„Rolnicy” na tronie w potrójnej koronie. Złoty rok holenderskiego futbolu

***

PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!

etoto

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Polecane

Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

redakcja
3
Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby
Ekstraklasa

Adrian Siemieniec: Pracowałem za 500 złotych. Ale za darmo też bym to robił [WYWIAD]

31
Adrian Siemieniec: Pracowałem za 500 złotych. Ale za darmo też bym to robił [WYWIAD]
Ekstraklasa

Pracoholizm, zaufanie Papszuna, bójka z kierownikiem. Goncalo Feio w Rakowie

Szymon Janczyk
19
Pracoholizm, zaufanie Papszuna, bójka z kierownikiem. Goncalo Feio w Rakowie

Komentarze

0 komentarzy

Loading...