Jest rok 1995. Szesnastoletni Diego Forlan, jak właściwie każdy początkujący piłkarz, marzy o niebotycznej karierze i wielkich zaszczytach. O występowaniu na najsłynniejszych stadionach, o zdobywaniu najcenniejszych trofeów. Dodatkowo jest też niezwykle zdeterminowany, by podnieść z boiska jak najwięcej pieniędzy, ponieważ chce za wszelką cenę sfinansować kosztowne leczenie i rehabilitację sparaliżowanej siostry. No i wtedy, jak gwiazdka z nieba, trafia mu się ogromna szansa na rozwinięcie skrzydeł. Podczas wizyty w Ameryce Południowej talent nastolatka dostrzegł i docenił trener całkiem przyzwoitego francuskiego klubu. Pełen entuzjazmu Forlan wkrótce ląduje w Europie, gdzie zaczyna treningi. Ten rozdział jego kariery kończy się jednak zanim na dobre zdąży się rozpocząć. Urugwajczyk nie jest bowiem wystarczająco dojrzały piłkarsko i mentalnie, by zasłużyć na profesjonalny kontrakt we Francji.
Z położonymi po sobie uszami wraca zatem za ocean, w rodzinne strony. Swoją pozycję w świecie futbolu musi mozolnie budować od zera.
Lata wytężonej pracy nad sobą owocują kolejną wielką szansą i rozbudzeniem nowych nadziei. W styczniu 2002 roku napastnik – błyszczący już wówczas w argentyńskim Independiente i pojawiający się powszechnie w kajecikach obserwatorów przybyłych do Buenos Aires ze Starego Kontynentu – podpisuje, wydawać się mogło, kontrakt marzeń. Ląduje w Premier League, wzmacniając potężny Manchesterze United. Zaczyna występować u boku największych gwiazd europejskiego futbolu. Dzieli szatnię z idolami czasu dzieciństwa, rozwijając swoje talenty pod okiem samego sir Alexa Fergusona. Pobyt w Anglii kończy się jednak dla niego niemal zupełnym fiaskiem, a zdaniem niektórych wręcz ponurą kompromitacją. Po trzech sezonach wszyscy na Old Trafford – na czele z samym Fergusonem – nie wierzą już w przełamanie 25-latka. Walecznego, eksplozywnego, dającego się lubić, ale jednak przede wszystkim – potwornie nieskutecznego.
Wiele wskazuje na to, że sen Forlana o wielkiej karierze po prostu nigdy się nie ziści. Jego dorobek to 63 występy w Premier League i nędznych dziesięć trafień na koncie. Cóż – nie jest to bilans, dzięki któremu łatwo zainteresować swoją osobą jakiegoś nowego pracodawcę. Nie są to liczby, które gwarantują lawinę ofert z klubów należących do ścisłego, europejskiego topu.
Nawet biorąc pod uwagę, że dwa z tych nielicznych goli Forlan – przy istotnym współudziale nieszczęsnego Jerzego Dudka – wpakował Liverpoolowi na Anfield, co zagwarantowało mu dozgonną sympatię kibiców “Czerwonych Diabłów” i honorowe miejsce w klubowym śpiewniku. Pamięć o sensacyjnym dublecie Forlana jest na trybunach Old Trafford tak żywa, że aż nie dla każdego zrozumiała. Kiedy fani United dwa lata temu zaczęli ni stąd ni zowąd skandować donośnie nazwisko Urugwajczyka, to Jose Mourinho – ówczesny manager klubu – kompletnie zbaraniał i chyba początkowo sądził, że się przesłyszał.
Portugalczyk musiał odebrać szybkie korepetycje z historii najnowszej od Michaela Carricka.
Angielskie losy Mourinho i Forlana łączą się zresztą także w inny sposób – pierwszy mecz Portugalczyka w roli managera Chelsea był jednocześnie ostatnim spotkaniem, jakie Diego rozegrał dla “Czerwonych Diabłów”. 15 sierpnia 2004 roku Urugwajczyk pojawił się na boisku na ostatni kwadrans, lecz nie zdołał pomóc kolegom w odwróceniu losów konfrontacji z The Blues, otwierającej sezon Premier League.
Podopieczni Mourinho wygrali 1:0 i rozpoczęli swój spektakularny marsz po mistrzowski tytuł.
Forlan na zakończenie przygody z United nagrabił sobie jeszcze na dokładkę u Fergusona. – Sir Alex polecił mi, żebym zagrał tamtego dnia w wysokich, wymiennych wkrętach, idealnie się nadających na mokre i grząskie boisko na Stamford Bridge – opowiadał napastnik. – Ja jednak w takim obuwiu nie czułem się nigdy komfortowo – potrafiłem grać tylko w niskich wkrętach, do których byłem przyzwyczajony. Nie chciałem rzecz jasna wkurzać bossa, więc dla świętego spokoju przyznałem mu rację. Udałem, że zmieniam buty, ale oczywiście zostałem w swoich ulubionych. Na własne nieszczęście. W końcówce spotkania poślizgnąłem się pod bramką Chelsea i zmarnowałem tym samym niezłą okazję na wyrównanie. Po meczu z nikim nie przybiłem piątki, tylko jako pierwszy poleciałem do szatni, żeby jak najszybciej zmienić buty. Wiedziałem, że boss będzie mnie sprawdzał. Niestety – Ferguson przyłapał mnie na gorącym uczynku. Cisnął we mnie tymi butami i wykrzyczał każde przekleństwo, jakie kiedykolwiek powstało. Potem taką samą, albo i jeszcze gorszą burę dostałem od Roya Keane’a. Tak wyglądał mój ostatni dzień w szatni Manchesteru United.
– Keane był wspaniałym kapitanem, ale potrafił dokuczyć – wyznał Forlan. – Podczas treningu pożerał cię i wypluwał, jeśli tylko nie dawałeś z siebie maksa. Złe przyjęcie piłki? Zaraz się pojawiał obok ciebie i zwracał uwagę. Zawalony gol? Natychmiast wyskakiwał zza pleców: “Ojej, malutki Diego chyba nie jest dzisiaj gotowy do gry…”.
Gary Neville w swojej autobiografii sklasyfikował Forlana w jednym szeregu z całą gromadą zawodników, którzy na początku XXI wieku wylądowali w “Teatrze Marzeń” i okazali się tam kompletnymi niewypałami. Anglik określił ten niezbyt udany dla klubu okres “latami Djemby-Djemby”. Nazwa wywodzi się od nazwiska kameruńskiego piłkarza, który do dziś pozostaje chyba najsłynniejszą transferową wpadką Fergusona. Trochę ze względu na wyraźne braki w piłkarskim wyszkoleniu, a trochę z uwagi na specyficzne i dźwięczne nazwisko.
“Diego wuhoooooooooo, Diego whooooooooooo, He came from Uruguay, he made the Scousers cry…” – wyśpiewują do dziś sympatycy “Czerwonych Diabłów”.
Sam Szkot nigdy nie godził się jednak na stawianie Forlana w jednym rzędzie z takimi ananasami jak Eric Djemba-Djemba, David Bellion czy Liam Miller. Niezależnie od niesnasek natury obuwniczej, Ferguson najzwyczajniej w świecie cenił sobie Forlana. Szanował jego poświęcenie. Wierzył, że nieudany pobyt Urugwajczyka w Manchesterze nie był do końca winą kiepskiej dyspozycji samego zawodnika, widział sprawę w szerszym obrazku. Podobnego zdania jest również wspomniany Keane, boiskowy lider tamtej ekipy. – Jeżeli ktoś się starał, a Diego naprawdę to robił, zawsze próbowaliśmy jako drużyna wyciągnąć go z kryzysu formy. On był wobec nas uczciwy i ciężko pracował. Dlatego po kolejnym nieudanym spotkaniu słyszał na treningu: “Miałeś pecha, w następnym meczu na pewno coś strzelisz”. Ktoś z innym podejściem do gry w barwach United mógłby natomiast usłyszeć: “Chyba potrafisz lepiej, ty pieprzony kutasie!”.
Tak czy inaczej – latem 2004 roku Forlan musiał odejść. Na Old Trafford był – co paradoksalne – jednocześnie lubiany i skreślony. Nie miał co liczyć na miejsce w wyjściowej jedenastce, a naprawdę chciał regularnie grać. Miał 25 lat, dwie nieudane europejskie przygody na koncie. Na kolejną wtopę nie mógł już sobie pozwolić.
***
Mój ojciec opowiedział mi kiedyś ciekawą historię. Kiedy miałem pięć lat, obserwował moją grę razem z trenerem młodzieżowej reprezentacji Urugwaju. Ten nagle powiedział do ojca: “Pablo, twój chłopak ma pięć lat, a motoryką dorównuje już dziewięciolatkom”. To mój sekret: motoryka.
Diego Forlan
***
Niewiele brakowało, a Diego Forlan w ogóle nigdy nie zostałby piłkarzem.
Futbol był jego wielką pasją w dzieciństwie, bez dwóch zdań, ale nie największą. Numer jeden w hierarchii Urugwajczyka stanowił tenis. Chłopiec częściej fantazjował o triumfie na kortach Wimbledonu niż o zdobyciu mistrzostwa świata na Wembley.
Co jest tym dziwniejsze, że rodzinne tradycje u Forlanów były na wskroś piłkarskie. Dziadek był selekcjonerem reprezentacji narodowej. Z kolei ojciec, Pablo Forlan, to siedemnastokrotny reprezentant Urugwaju, uczestnik dwóch mundiali. Jako obrońca zasłynął jednak przede wszystkim występami w Penarolu Montevideo, z którym sięgnął w 1966 roku po triumf w Copa Libertadores, a potem poprawił jeszcze ten sukces zwycięstwem w Pucharze Interkontynentalnym. Urugwajska ekipa bez większych trudności rozprawiła się w dwumeczu ze słynnym Realem Madryt. – Ulubioną opowieścią mojego ojca była historia jego zwycięstwa w Copa Libertadores. To jest jedna z tych opowieści, w które nie do końca wierzysz, dopóki inni ludzie nie zaczną ci potwierdzać poszczególnych wydarzeń i faktów – opowiadał Forlan junior w swojej autobiografii. – Penarol w finale pokonał argentyńskie River Plate. Pierwsze spotkanie zakończyło się źle – zespół mojego ojca przegrał wyjazdowe spotkanie. Argentyńczycy nie zapewnili wtedy Penarolowi nawet autobusu, który zawiózłby zawodników z hotelu na stadion. Drużyna dotarła na mecz taksówkami, tak samo wróciła. Po spotkaniu doszło zresztą do bijatyki z kibicami River Plate. Za wyrządzone szkody zapłacił prezydent klubu.
– W rewanżu Penarol zwyciężył, ale trzecie spotkanie znowu układało się po myśli argentyńskiej drużyny. Aż w końcu piłkarze River Plate przesadzili. Ich bramkarz [Amadeo Carrizo, jeden z najbardziej zwariowanych golkiperów swojej epoki] poczuł się do tego stopnia pewnie, że zamiast złapać jeden ze strzałów w rękawice, przyjął go na klatkę piersiową i zgasił piłkę stopą. To do tego stopnia rozwścieczyło drużynę mojego ojca, że spotkanie zakończyło się ostatecznie spektakularnym zwycięstwem Penarolu 4:2 – dodał Diego. – Uwielbiałem słuchać tego rodzaju gawęd. Przy wieczornym grillu, otoczony ludźmi, którzy to wszystko przeżyli na własnej skórze. Mój ojciec znał też mnóstwo anegdot na temat samego Pele, króla futbolu, z którym wiele razy się mierzył na boisku. Kiedyś podarował mi nawet koszulkę Brazylijczyka na urodziny. Prawdziwą koszulkę legendarnego Pele! Niestety, już następnego dnia mi ją zabrał i schował do zamykanej na klucz szafy, żebym jej nie zabrudził.
Mimo tych wszystkich inspiracji, chłopak dość szybko zaczął gubić zajawkę na futbol. Postawił na wymachiwanie rakietą na korcie, jednocześnie celując też w zdobycie wyższego wykształcenia. Na piłkę w wymiarze poważniejszym niż towarzyskie kopanie z kumplami po prostu brakowało mu już czasu.
Do edukacji Urugwajczyk przykładał zdumiewająco wielką wagę, czego skrupulatnie pilnowali zresztą jego rodzice. Historia Diego Forlana nie jest opowieścią o chłopaku, który dzięki niezwykłemu talentowi wyczołgał się z nizin społecznych Montevideo i wspiął na sam szczyt piłkarskiego świata. Nic z tych rzeczy. Diego był klasycznym przykładem dziecka z dobrego domu. Ojciec zadbał o to, żeby rodzinie niczego nie brakowało. Forlanowie mieszkali w jednej z najlepszych dzielnic urugwajskiej stolicy. Nie narzekali na brak wygód, które dla większości mieszkańców Montevideo były po prostu niedostępne. Dlatego Diego mógł sobie pozwolić jednocześnie na kosztowne treningi w szkółce tenisowej, zajęcia w lokalnym klubie piłkarskim i dodatkowo naukę w najlepszej szkole. – Miałem zasadę: żadnego sportu w czasie egzaminów – zarzekał się Forlan.
Prymus Diego zawsze był też dzieciakiem bardziej rozwiniętym fizycznie od rówieśników – zaskakująco muskularnym jak na swój wiek, jednocześnie szybkim i silnym. Długie godziny spędzane na tenisowych kortach i piłkarskich boiskach kształtowały jego sylwetkę, budowały kondycję. Z tego słynął także później, już jako profesjonalny sportowiec – nienaganny sześciopak na brzuchu, zarysowane żyły na ramionach. Sekretem jego doskonałej formy była rzecz jasna dieta – w czasach, gdy piłkarze nie byli jeszcze tak świadomi jak dzisiaj, Forlan starannie dobierał spożywane na co dzień produkty i dokładnie liczył kalorie. Nie można się dziwić, że został bohaterem paru głośnych romansów. Był związany między innymi z Zairą Narą, siostrą znanej i (nie)lubianej Wandy.
Za swój podstawowy atut Urugwajczyk uważa jednak nie przygotowanie fizyczne, lecz hart ducha: – Jeden z moich pierwszych trenerów w tenisowej szkółce powtarzał, że nie ma wielkich różnic w umiejętnościach wśród zawodników z pierwszej pięćdziesiątki rankingu ATP. Jedni są trochę lepsi przy siatce, inni lepiej serwują, ale generalnie wszyscy grają na podobnym poziomie. Różnicę robi siła mentalna. Temperament. Wola zwycięstwa.
14 września 1991 wydarzyło się jednak coś, co mocno nadkruszyło nieustraszoną duszę dwunastoletniego wówczas chłopca.
Jedna z sióstr Forlana, Alejandra, uległa bardzo poważnemu wypadkowi samochodowemu. Poślizg, dachowanie, pobocze. Paskudna sprawa. Jej chłopak, który prowadził auto, w wyniku poniesionych obrażeń zginął na miejscu, pomimo zapiętych pasów. Alejandra została w ostatnich chwili odratowana, ale przez długie miesiące pozostawała całkowicie sparaliżowana. Ostatecznie lekarzom udało się przywrócić jej władzę w górnych partiach ciała, lecz nogi dziewczyny pozostały unieruchomione na zawsze.
Mistrzostwa świata w 2010 roku. Alejandra Forlan pozuje do zdjęcia z władzami FIFA.
– Spałem w najlepsze, gdy do mojego pokoju wpadł mój brat – wspominał te straszne chwile Diego. – Powiedział mi, że muszę się jak najszybciej ubrać, ponieważ Alejandra miała wypadek. Nie bardzo rozumiałem, co się dzieje – byłem tak zaspany, że w zasadzie półprzytomny. Kiedy pierwszy raz pozwolono mi odwiedzić siostrę, natychmiast wskoczyłem na jej szpitalne łóżko, by ją przytulić. Jej nogi się poruszyły. Uznałem, że lekarze się pomylili i to wcale nie jest żaden paraliż. Szybko mi jednak wytłumaczono, że ten ruch był jedynie spazmem – typowym dla sparaliżowanych ludzi. Wtedy Alejandra mnie przytuliła i wyszeptała mi coś do ucha. Nie pamiętam, co mówiła. Na pewno powtarzała, że bardzo mnie kocha. Tylko to zapamiętałem. Ten dzień zmienił życie moje i jej. Wiele osób po takim wypadku straciłoby chęć do życia, ale nie ona. Nigdy nie pytała: “dlaczego ja?”. Dzisiaj prowadzi fundację, działa charytatywnie. Zrobiła też doktorat z psychologii. Nie mogło być inaczej – już wtedy na oddziale inni pacjenci nazywali ją “panią psycholog”.
– Czasem dziennikarze pytają, czy sukces nie uderzył mi do głowy. Zawsze wtedy przypominam sobie o mojej siostrze i uśmiecham się w duchu. Gdybym za bardzo odfrunął, Alejandra natychmiast sprowadziłaby mnie na ziemię, prawdopodobnie dość boleśnie.
Jednak długotrwała rehabilitacja niepełnosprawnej dziewczyny oznaczała sporo kosztów i wyrzeczeń nawet dla dobrze sytuowanej rodziny, mogącej liczyć na wsparcie słynnych przyjaciół – choćby Diego Maradony. Tym bardziej, że szybko się okazało, iż najlepszych lekarzy dla cierpiącej Alejandry szukać trzeba w Europie, na przykład w Hiszpanii. Forlan podjął zatem wyjątkowo dojrzałą i odważną jak na dwunastolatka decyzję – zrezygnował ze swojej tenisowej pasji, by w zupełności poświęcić się treningom piłkarskim. Uznał, że droga wiodąca do wielkich zarobków przez futbolowe boiska jest znacznie krótsza niż ta, która prowadzi przez tenisowe karty. Ojciec rzecz jasna pochwalał tę decyzję, choć w żadnym wypadku nie naciskał na syna.
– Codziennie wieczorem trenowaliśmy razem przed domem, odbijając piłkę od ściany – mówił Forlan. – Tata twierdził, że jeżeli mam zamiar zostać wielkim piłkarzem, to bez dwóch zdań muszę być zawodnikiem obunożnym. Te proste treningi miały mi w tym pomóc. Ojciec mówił: “Ściana to twój najlepszy przyjaciel, nigdy cię nie oszuka. Jeśli odpowiednio podasz jej piłkę, odda ci ją tam, gdzie sobie tego życzysz”.
***
Forlan i van Nistelrooy po prostu do siebie nie pasowali.
sir Alex Ferguson
***
Poważne treningi Forlan zaczął rzecz jasna w Penarolu Montevideo, potem przenosząc się do szkółki innego lokalnego klubu, Danubio. Kiedy miał szesnaście lat otworzyła się natomiast przed nim niespodziewana szansa wyjazdu do Europy.
A właściwie to Diego sam ją sobie otworzył.
W 1995 roku Laszlo Boloni, jeden z najwybitniejszych rumuńskich piłkarzy w dziejach, stawiał swoje pierwsze trenerskie kroki w klubie AS Nancy. W latach dziewięćdziesiątych był to klasyczny przykład ekipy balansującej między pierwszą ligą a jej zapleczem. Drużyna z ambicjami i sporym apetytem na sukces, lecz jednak bez wystarczającego potencjału, by na dłużej zakotwiczyć na poziomie ekstraklasowym. Prezydent klubu, Jacques Rousselot, chciał za wszelką cenę przerwać ten impas. Wierzył, że zespół, który objawił kiedyś piłkarskiemu światu talent Michela Platiniego zasługuje na stabilność i regularne występy we francuskiej ekstraklasie. Pomóc w osiągnięciu tego celu miał właśnie Boloni, a także wzmocnienia zza oceanu. Konkretnie… 28-letni napastnik, Pablo Correa.
Boloni do Ameryki Południowej wyruszył razem z Rousselotem, a tak się złożyło, że ten drugi był znajomym… Pablo Forlana. Delegaci z Nancy skorzystali zatem ze sposobności i wpadli w odwiedziny do Urugwajczyka, kiedy dogadali już transfer Correi. Diego kompletnie oszalał na punkcie Boloniego – zwłaszcza wówczas, gdy trochę sobie z nim pograł przed domem. Zaczął błagać wszystkich obecnych na kolacji, żeby pozwolili także i jemu spróbować swoich sił we Francji. Perswazja okazała się skuteczna i Forlan wylądował w szkółce Nancy.
– To był niezwykle odważny dzieciak – wspominał Boloni, urzeczony talentem i otwartością chłopca. – Mógłbym z nim ruszyć na wojnę.
Przygoda Diego w Nancy zakończyła się jednak zaledwie po kilku tygodniach. Okazało się, że dla szesnastolatka jest jeszcze o wiele, o wiele za wcześnie na podbój Europy. Ojciec po konsultacjach z przedstawicielami francuskiego klubu postanowił, że Forlan musi wrócić do Ameryki Południowej w spokoju rozwijać swój talent. Europejska piłka była dla niego za szybka. – We Francji spędziłem tylko dwa miesiące. Poznałem trochę francuskiego, zrozumiałem co to znaczy tak naprawdę być obcokrajowcem. To dziwne uczucie, być tym “innym”, niczego nie rozumieć, nie znać zwyczajów. Jesteś tym obcym – opowiadał Forlan. – Życie poza domem było trudne, cierpiałem mieszkając w ośrodku treningowym Nancy. Piłkarsko robiłem postępy, ucząc się europejskiego futbolu. To były fantastyczne doświadczenia. Ale poza piłką życie dla mnie właściwie nie istniało. Poza tym – we Francji było cholernie zimno. Pierwszy raz zobaczyłem tam śnieg i nauczyłem się jeździć na nartach.
– W sumie całe to doświadczenie nauczyło mnie, żeby już nigdy więcej niczego w życiu nie przyspieszać. Na wszystko przychodzi odpowiedni czas – dodał. Czas na ponowny podbój Europy przyszedł więc zimą 2002 roku. Diego Forlan – wówczas już ukształtowany napastnik i gwiazda Independiente – poleciał do Anglii, by podpisać kontrakt z Middlesbrough.
Wtedy do akcji wkroczył jednak sir Alex Ferguson.
Forlan prezentuje koszulkę Manchesteru United.
Transfer do Middlesbrough był już właściwie w stu procentach dogadany, gdy działacze Manchester United zgłosili się do Forlana i zaczęli go intensywnie nakłaniać do zerwania negocjacji z konkurentami. Nie było to takie proste, dlatego za przekonanie napastnika zabrał się Ferguson we własnej osobie. Szkot niespodziewanie zadzwonił do Forlana i rzecz jasna natychmiast oczarował go swoją charyzmą. Po takiej rozmowie przedstawiciele Boro nie mieli już szans, żeby przekonać Urugwajczyka do dotrzymania słowa. Tym bardziej, że w United zaoferowano Forlanowi – najzwyczajniej w świecie – umowę znacznie korzystniejszą pod względem finansowym.
Ostateczną decyzję o swojej przyszłości Diego podjął… na lotnisku. Delegacja “Czerwonych Diabłów” czekała na niego w Manchesterze, ludzie z Boro oczekiwali napastnika w Newcastle. Obie opcje były wciąż otwarte. Forlan – wbrew namowom działaczy Independiente, a zgodnie z głosem własnego sumienia – wybrał lot do Manchesteru. Klamka zapadła.
– Pamiętam, że po przyjeździe do ośrodka treningowego United spotkałem się z Fergusonem, który wiedział już o mnie wszystko. Poza jednym. Wciąż nie miał pojęcia, czy jestem prawo-, czy lewonożny – wspominał ze śmiechem Forlan. – Wtedy zrozumiałem, jak wiele zawdzięczam mojemu ojcu. (…) Formalności związane z dopięciem mojego transferu i podpisaniem kontraktu trochę potrwały, dlatego przez jakiś czas nie mogłem oficjalnie trenować z drużyną. Zaprezentowano mnie jednak na Old Trafford przed meczem z Liverpoolem. Coś niesamowitego. Moje marzenia się spełniły. Zamieniłem po prostu PlayStation na rzeczywistość. Dzień wcześniej poznałem wszystkich zawodników Manchesteru. Keane’a, Beckhama, Verona, Bartheza, Blanca… Na szczęście przygotowałem się do wyjazdu i znałem już angielski, więc nie mogli ćwiczyć na mnie swoich ulubionych dowcipów.
Forlan zawsze przykładał wielką wagę do nauki języków. W sumie zna ich aż pięć. Kiedy w 2014 roku trafił do japońskiego Cerezo Osaka, na powitalnej konferencji prasowej wygłosił przemówienie w języku japońskim. Oczywiście recytował z pamięci, ale i tak zyskał natychmiastową sympatię miejscowych kibiców.
Jednak czas sympatycznych powitań szybko się skończył, w “Teatrze Marzeń” trzeba było ostro walczyć o swoje – nomen omen – marzenia.
Konkurencja w ataku Manchesteru United była w 2002 roku piekielnie mocna. Hegemonem na pozycji numer dziewięć w tamtej układance Fergusona był Ruud van Nistelrooy, sporo szans otrzymywał także Ole Gunnar Solskjaer, bohater finału Ligi Mistrzów z 1999 roku. Diego Forlan zaczął zatem swoją przygodę z klubem na trzecim miejscu w kolejce do grania. I nigdy się w tej kolejce wyżej nie przesunął. W rundzie wiosennej sezonu 2001/02 nie strzelił dla “Czerwonych Diabłów” ani jednego gola. Osiemnaście występów, w tym siedem od pierwszych minut – zero goli. Zero, nie przydarzył mu się nawet żaden szczęśliwy rykoszet, dostawienie szufli do pustaka, cokolwiek. Licznik udało się Urugwajczykowi otworzyć dopiero we wrześniu. W 89 minucie meczu fazy grupowej Ligi Mistrzów wykorzystał rzut karny przeciwko Maccabi Hajfa. Gol kompletnie bez znaczenia, ustalający wynik meczu na 5:2, ale przynajmniej coś wpadło do sieci.
– Każdy, kto ma w sobie choć trochę człowieczeństwa życzy mu strzelenia tej bramki – śmieszkował komentator widząc Forlana, który z ciężkim sercem sposobił się do wykonania jedenastki. – Jest! Mecz dwudziesty siódmy, pierwszy gol. Diego Forlan, Manchester United. Dobra robota, synu!
Premierowy gol nie napędził jednak kariery Urugwajczyka na Old Trafford. Jako się rzekło – Forlan doczekał się w koszulce “Czerwonych Diabłów” jednego wielkiego, obrośniętego legendą występu i to w zasadzie tyle.
Choć fani United i tak mieli do niego trudną do wyjaśnienia słabość. Może chodziło o to, jak okazywał radość po swych nielicznych bramkach? Zawsze ściągając koszulkę, prezentując imponującą muskulaturę i żywiołowo triumfując razem z widownią w stylu Gabriela Batistuty. A może ceniono go za smykałkę do efektownych trafień? Albo po prostu za niezwykłą waleczność? Wiele można mu było zarzucić, lecz na boisku nigdy nie odpuszczał. Starał się wyrobić 120% normy, nawet jeżeli futbolówka odmawiała mu posłuszeństwa, a tempo gry w Premier League było zwyczajnie zbyt wysokie.
Z tym miał największy problem, podobnie jak Juan Sebastian Veron. Z dostosowaniem się do tempa.
– Jestem zaszczycony, że kibice na Old Trafford do dzisiaj o mnie śpiewają. Mam tylko dobre wspomnienia związane z Manchesterem United – zapewniał Diego. – Tamten wieczór na Anfield rzeczywiście był niezwykły. To prawda, że sam ten stadion jest w pewien sposób magiczny. Zauważyłem to jeszcze przed wyjściem na boisko tamtego dnia, gdy strzeliłem Dudkowi dwa gole. Nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy, ale drzwi do szatni gospodarzy są tam bardzo małe. Piłkarze Liverpoolu musieli się schylać, żeby nie zawadzić o futrynę. Myślę, że to celowy efekt – dzięki temu wydawali się optycznie więksi, potężniejsi. Ich szatnia jest poza tym niezwykle ciasna, żeby mogli się bardziej zjednoczyć. Pomieszczenie dla gości – wręcz przeciwnie. Przestronne, z wygodnym wyjściem. Cóż – tylko ludzie, którzy wymyślili piłkę nożną mogli wpaść na tego rodzaju sztuczki.
No cóż – tamtego pamiętnego dnia Jerzemu Dudkowi żadne psychologiczne manewry architektów Anfield raczej nie pomogły. Zaliczył mega-wpadkę, a Forlan złotymi zgłoskami zapisał się w historii odwiecznej rywalizacji dwóch najbardziej utytułowanych angielskich klubów.
– Inna scena z szatni jakiej nigdy nie zapomnę to kłótnia Beckhama z sir Alexem – opisywał dalej Forlan w autobiografii. – Przegraliśmy z Arsenalem mecz pucharowy 0:2, a Beckham zawalił drugą bramkę, bo nie pomógł Gary’emu Neville’owi w kryciu. Ferguson wpadł w furię, choć zawsze był niezwykle ciepły i serdeczny dla Davida. Becks nie pozostał mu dłużny. Wykrzykiwali takie rzeczy, że moja nauczycielka angielskiego chyba by dostała zawału na dźwięk tych wszystkich słów. Na dodatek nie potrafili skończyć awantury, bo każdy chciał mieć za wszelką cenę ostatnie słowo. W końcu boss skierował się do drzwi, a Beckham coś jeszcze do niego warknął. Wtedy Ferguson się odwrócił i nabrał powietrza w płuca, by zripostować. Ale zobaczył prawy but Solskjaera, leżący na podłodze. Odruchowo kopnął w tego buta, i trafił Beckhama prosto w łuk brwiowy. Obserwowałem to wszystko w zwolnionym tempie, jak scenę z “Matrixa”. Twardy czubek buta ugodził Davida prosto w twarz. Możesz spróbować sześć tysięcy razy, a nie powtórzysz tak precyzyjnego kopnięcia. Beckham wpadł w taką wściekłość, że byłem pewien, iż dojdzie do rękoczynów. Na szczęście Giggs, van Nistelrooy i Neville zdołali go usadzić, a Roy Keane wyprowadził Fergusona na zewnątrz. Ja nic nie powiedziałem. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem czegoś takiego.
– Zwykle atmosfera w zespole była jednak znakomita – dodał Diego. – Przed ważnymi meczami graliśmy zazwyczaj w “Trivial Pursuit” [quiz, rodzaj gry planszowej/karcianej]. Zawodnicy kontra sztab i pracownicy klubu, będący najbliżej pierwszego zespołu. To tworzyło świetną atmosferę i pozwalało się wyluzować, ale Ferguson nawet w takiej grze nie potrafił zaakceptować porażki. Zwykle kończyło się więc na tym, że obie strony oszukiwały jak tylko się dało.
Inna bezprecedensowa scena z udziałem Forlana miała już miejsce na boisku. W starciu z Southampton urugwajski napastnik zaaplikował rywalom kapitalnego gola z dystansu i – jak to miał w zwyczaju – ściągnął koszulkę, celebrując swoje efektowne trafienie. Sęk w tym, że nie potrafił jej potem założyć. Tymczasem arbiter jak gdyby nigdy nic wznowił grę, a “Święci” sunęli już z atakiem na bramkę “Czerwonych Diabłów”.
Skonsternowany Forlan nie zastanawiał się wiele i – z koszulką wciąż w dłoni – ruszył w pościg za przeciwnikiem. – Nie wiem, co było gorsze. Czy fakt, że mecz obserwowało kilkadziesiąt tysięcy kibiców, czy jednak to, że wszystko działo się pod nosem Fergusona.
– Kiedy przyjeżdżałem potem do Anglii w ramach Ligi Mistrzów i Ligi Europy, widziałem zdjęcie tej sytuacji porozwieszane w klubowych szatniach i na korytarzach. Trenerzy na moim przykładzie uczyli zawodników, jak pod żadnym pozorem nie należy cieszyć się z gola – śmiał się Forlan.
Tak sympatycznego oszołoma jak on doprawdy trudno było nie darzyć sympatią, nawet biorąc pod uwagę liczbę knoconych przez niego sytuacji. Jednak jego romans z Manchesterem był związkiem absolutnie bez przyszłości. Latem 2004 roku Urugwajczyk zdecydował się definitywnie opuścić Old Trafford. Sir Alex Ferguson powiedział wprost, że nie zdoła zagwarantować mu regularnych występów w barwach “Czerwonych Diabłów”. Ruud van Nistelrooy na boisku kompletnie nie potrafił się dogadać z Forlanem, a to wokół holenderskiego super-snajpera kręciła się w tamtym czasie ofensywna gra całego zespołu. Jak się potem okazało – ze szkodą dla całej drużyny, lecz latem 2004 roku szkocki manager był jeszcze pod olbrzymim wrażeniem strzeleckich dokonań nieco samolubnego van Nistelrooya.
– Tabloidy mnie krytykowały. Nie czytałem angielskich gazet, ale dochodziły do mnie informacje, jak wyliczano mi występy bez strzelonego gola. Nikt nie zwracał uwagi na to, że czasem pojawiałem się na boisku na pięć minut, czasem na kwadrans. Występ to występ, licznik tykał – żalił się Forlan. – Nie mam do nikogo pretensji, byłem w Manchesterze szczęśliwy. Chciałem jednak regularnie grać, a wiedziałem, że tam nie będę miał na to szans.
W związku z tym w sierpniu 2004 roku Diego Forlan wskoczył na pokład “Żółtej Łodzi Podwodnej”.
***
Nikt nie lubi grać przeciwko Urugwajowi. To dobrze.
Diego Forlan
***
Początkowo najmocniej zainteresowani zatrudnieniem urugwajskiego snajpera byli działacze Athleticu Bilbao. Dopatrzyli się oni w rodowodzie Forlana baskijskich korzeni i mocno się nakręcili na ściągnięcie napastnika do siebie. Urugwajczyk spławił jednak Athletic, nie zainteresował się też ofertą Levante. Postawił na ekipę Villarrealu, gdzie rodził się interesujący piłkarski projekt.
Z transferem zwlekał długo – poprosił go o to Ferguson, który miał w tamtym czasie sporo problemów z kontuzjami i potrzebował Forlana w okresie wakacyjnym. Zakończyło się to wspomnianą już porażką z Chelsea i awanturą o źle dobrane obuwie. – Ferguson wciąż był na mnie trochę obrażony, gdy przyszedłem do jego biura dzień po meczu z Chelsea, ale pożegnaliśmy się uprzejmie. Przeprosił mnie, że nie mógł mi zagwarantować zbyt wielu szans na grę w wyjściowej jedenastce United i życzył powodzenia w nowym klubie – wyznał Forlan. – Cieszyłem się ze zmian. W Manchesterze było wspaniale, ale przestawałem się czuć jak prawdziwy piłkarz. Coś mnie cały czas gryzło, coś nie pozwalało mi spokojnie zasnąć w nocy. Miałem tę nieznośną świadomość, że nie jestem numerem jeden, a tego pragnąłem. Chciałem znaleźć klub, w którym co tydzień będę grał po 90 minut. Byłem spragniony regularnych występów. Wiedziałem, że mój transfer to krok wstecz. Wiele osób mi to odradzało sądząc, że już nie odbuduję swojej kariery. Ale ja wierzyłem w siebie. Chciałem jednak najpierw się cofnąć, by potem zrobić kilka kroków naprzód.
Głód Forlana przełożył się na natychmiastową eksplozję strzeleckiej formy. W wieku 26 lat napastnik odpalił na całego – zapracował nawet na Europejskiego Złotego Buta. W sezonie 2004/05 strzelił w La Lidze 25 goli, z czego aż piątkę władował w ligowym dwumeczu z Barceloną.
Co miało spore znaczenie, ponieważ jego głównym konkurentem do Trofeo Pichichi był właśnie najlepszy snajper Barcy, Samuel Eto’o.
Forlan ścigał się z Eto’o do ostatniej kolejki. – Pamiętam, że przed naszym ostatnim spotkaniem ligowym przysiadł się do mnie Juan Roman Riquelme, lider naszej drużyny. Ja zawsze siadałem w autokarze z przodu – zostało mi to jeszcze z czasów, gdy byłem szkolnym prymusem. On podróżował wyłącznie na tylnych siedzeniach. Wtedy jednak usiadł ze mną i zapewniał mnie, że zadba o to, żebym został królem strzelców. Dodał mi otuchy, podbudował moją pewność siebie. I obiecał, że w razie czego pozwoli mi nawet wykonać rzut karny – opowiadał Forlan, który spotkanie zakończył z dubletem i wyprzedził Eto’o w klasyfikacji strzelców o jedno trafienie.
– Przed oddaniem strzału jako napastnik masz nie więcej niż dziesięć sekund do namysłu. Jak wysoko posłać piłkę? Jak może się odbić? Przyjąć ją, czy uderzyć? Te wszystkie myśli przemykają przez głowę, jak błyskawice, a decyzję trzeba podjąć natychmiast.
W drużynie Villarreal aż roiło się wówczas od kapitalnych zawodników – dostępu do bramki Villarrealu strzegł Pepe Reina, czarną robotę w środkowej strefie boiska odwalał Marcos Senna, na kierownicy błyszczał wspomniany Juan Roman Riquelme, a na szpicy dokazywał właśnie Forlan. Rozkwitał też talent Santiego Cazorli. Można tak wyliczać długo. Nad wszystkim pieczę trzymał natomiast Manuel Pellegrini. W kolejnym sezonie drużyna przeszła delikatne przetasowania kadrowe, Urugwajczyk zgubił gdzieś doskonałą skuteczność, ale wszystko rekompensowała postawa klubu w Lidze Mistrzów. Villarreal w 2006 roku otarł się o finał Ligi Mistrzów, ostatecznie doznając minimalnej porażki w półfinałowym dwumeczu z Arsenalem. “Żółta Łódź Podwodna” definitywnie zatonęła, gdy w ostatnich sekundach rewanżu Riquelme zmarnował rzut karny, mogący odwrócić losy rywalizacji.
– Myślę, że Villarreal nie był klubem o wielkich tradycjach, ale na pewno o ogromnych ambicjach – wspominał Forlan. – Kapitalnie układała się nasza współpraca z trenerem Pellegrinim, z którym po prostu zawsze było na treningach mnóstwo zabawy. Był człowiekiem poświęconym pięknemu futbolowi. Jednak przede wszystkim dołączyłem do tej drużyny dla Riquelme, z którym zaprzyjaźniłem się jeszcze za czasów gry w lidze argentyńskiej. Ja dopiero wchodziłem na scenę, on był już wielką gwiazdą. Wiedziałem, jak wielkim jest artystą. Chciałem mieć taką dziesiątkę za plecami.
– Mój ulubiony gol dla Villarrealu to trafienie z meczu z Realem Sociedad. Obaj mieliśmy okazję do strzału, ale podawaliśmy sobie piłkę i nie mogliśmy się zdecydować, kto ma postawić kropkę nad i. Cieszyliśmy się grą, choć ludzie wciąż powtarzali, że Juan jest zimny jak lód i nigdy się nie uśmiecha. To bzdura. Był cichym, lojalnym, skromnym człowiekiem, skoncentrowanym na dziewiątce czy dziesiątce swoich dzieci. Szkoda, że działacze klubu nie kochali go tak mocno jak kibice – dodał gorzko Forlan.
Gdy zapytano go o najlepszego zawodnika, z jakim przyszło mu występować w jednej drużynie, Forlan – chwaląc też Riquelme – wskazał jednak na Paula Scholesa.
Ostatecznie z tej efektownej gry nie zrodziły się żadne trofea poza niezbyt prestiżowym Pucharem Intertoto. Forlan spędził w Villarrealu trzy sezony, zajmując kolejno trzecie, siódme i piąte miejsc w La Lidze. Trochę cienko jak na napastnika imponującego doskonałą formą.
Wkrótce klub w nieprzyjemnych okolicznościach opuścił Riquelme i mocarstwowe plany ekipy z El Madrigal trzeba było odłożyć między bajki. To skłoniło 28-letniego już napastnika do kolejnego transferu – w 2007 roku Forlan wzmocnił szeregi Atletico Madryt. Tam przeżył swoje najpiękniejsze chwile, jeżeli chodzi o karierę klubową – w sezonie 2008/09 strzelił aż 32 bramki w hiszpańskiej ekstraklasie, zgarniając drugiego Złotego Buta w karierze, a rok później zatriumfował w finale Ligi Europy.
Jego dublet pozwolił pokonać ekipę Fulham 2:1 w pierwszej edycji rozgrywek, które wykluły się z Pucharu UEFA.
– Nie ma chyba bardziej latynoskiego klubu w Europie od Atletico – opisywał Diego. – Byliśmy zmienni. Raz zimni, raz gorący, bez stanów pośrednich. Kiedy łapaliśmy formę, graliśmy najlepiej w Hiszpanii. Notowaliśmy jedno zwycięstwo za drugim. Wszystko po to, żeby zaraz wpaść w dołek i roztrwonić nasz dorobek.
Forlan stworzył naprawdę kapitalny duet napastników z Sergio Aguero. Argentyńczyk niezwykle się rozwinął, występując u boku starszego kolegi. Często pracował na gole Urugwajczyka, ale Diego również potrafił się odwdzięczyć tym samym, z biegiem lat coraz lepiej spisując się w roli kreatora gry.
Nie mógł tylko przeboleć transferu “Kuna” do Manchesteru City. – Jestem fanem United, boli mnie jego decyzja.
– Ze wszystkich naszych raportów wynikało, że to dobry chłopak. Dlatego tak bardzo staraliśmy się go pozyskać – mówił Enrique Cerezo, prezydent Atletico. – Forlan oczywiście był trochę wstydliwy, ale miał naprawdę poukładane w głowie. I przekonałem się też, że ma świetną pamięć. Kiedy podpisywaliśmy umowę, powiedziałem mu: “Strzel gola w debiucie na Calderon i kibice cię pokochają”. Co zrobił? Strzelił bramkę po dziesięciu minutach w swoim pierwszym występie.
Szczytem kariery Urugwajczyka są jednak oczywiście mistrzostwa świata w Republice Południowej Afryki. Diego powiódł wówczas swoją reprezentację do chwały, wprowadzając ją aż do strefy medalowej turnieju. Ostatecznie Urugwaj nie wskoczył na podium – dwa ostatecznie mecze mistrzostw przegrał 2:3. Najpierw w półfinale z Holandią, a potem w starciu o trzecie miejsce z Niemcami. Samemu Forlanowi trudno było jednak cokolwiek zarzucić – on trafił do siatki we wszystkich starciach swojej drużyny od ćwierćfinału wzwyż, a jego wpływ na drużynę nie ograniczał się tylko do pięknych bramek. Starcia z Niemcami i Holendrami to były naprawdę niesamowite boje – tak efektowne, że niemalże wybaczono Urugwajczykom sposób, w jaki wyeliminowali oni z turnieju Ghanę w 1/4 finału mistrzostw.
Ostatecznie Forlana wybrano najlepszym zawodnikiem całego turnieju. Był pierwszym zawodnikiem od 1990 roku, który podczas jednego mundialu wpakował aż trzy bramki zza pola karnego. W reprezentacji zawsze dawała o sobie znać jego niezwykła uniwersalność – sprawdzał się zarówno jako dziewiątka, jak i ofensywny pomocnik albo schodzący napastnik. Dlatego tak doskonale mu się współpracowało z Luisem Suarezem i Edinsonem Cavanim.
W 2011 roku dwa trafienia Forlana powiodły natomiast Urugwajczyków do triumfu w finale Copa America. Diego poszedł tym samym w ślady swojego dziadka i ojca, którzy również zwyciężyli w mistrzostwach Ameryki Południowej. Piękna klamra dla spektakularnej kariery. – Nasza rodzina zapisała się w historii futbolu – kraśniał z dumy Forlan. – To dla mnie naprawdę wielki powód do dumy. Takie historie jak nasza to nie jest codzienność w świecie futbolu. W sumie jako rodzina wygraliśmy Copa America cztery razy. Nie ma szans, żeby ktoś jeszcze mógł się czymś takich pochwalić. Można bez kozery stwierdzić, że po tamtym finale Forlan zapracował sobie w ojczyźnie na status bohatera narodowego. Przeciętny występ na mistrzostwach świata w Brazylii w ogóle tego nie zmienił. Zresztą – jego przygoda zaczęła się od jeszcze gorszego turnieju, czyli mundialu w Korei i Japonii, gdzie Urugwajczycy w ogóle nie wyszli z grupy.
– Ole Gunnar Solskjaer powiedział mi kiedyś, że trenuję mocniej niż jakikolwiek inny piłkarz z jakim zdarzyło mu się dzielić szatnie – zauważył Forlan. – Ta determinacja pozwalała mi zawsze wierzyć, że to co najlepsze w karierze jeszcze przede mną. Kiedy wreszcie zwyciężysz, ludzie zaczynają oceniać cię inaczej. Urugwaj to bardzo małe państwo o wielkiej piłkarskiej historii. Wygraliśmy tak wiele przed laty, że ludzie zawsze mają wobec reprezentacji olbrzymie oczekiwania. Mamy być zawsze lepsi niż na poprzednim turnieju, mamy podnosić poprzeczkę. Taka jest mentalność naszych kibiców. Mnie ona zawsze odpowiadała.
***
Swoją bogatą w sukcesy karierę Forlan zakończył jako piłkarski obieżyświat. Po nieudanej przygodzie w Interze Mediolan przeniósł się do Brazylii, potem zahaczył o ligę japońską, a także o Indie i Hong Kong. Pograł również na stare lata w Penarolu Motevideo, chcąc złożyć hołd swojemu ojcu. Dla reprezentacji Urugwaju rozegrał w sumie 112 meczów i zdobył 36 goli. Na arenie klubowej wystąpił niespełna siedemset razy, zdobywając aż 274 gole. Buty na kołku odwiesił definitywnie dopiero w 2018 roku, niemalże jako czterdziestolatek.
Całkiem kozackie dokonania jak na gościa, który jeszcze w wieku 25 lat należał wciąż do grona graczy nieźle się zapowiadających, a nie błyszczących strzelecką formą.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA:
Mnóstwo bramek, lecz „zero tituli”. Niespełniony Giuseppe Signori
„Live is life”. Jak Maradona wytańczył triumf w Pucharze UEFA?
Skandale, gierki, groźby i Ronaldinho. Dwumecz, w którym było wszystko
Nie chciał być najemnikiem, został legendą. Historia Ivána Córdoby
„To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”
***
PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!
fot. NewsPix.pl