6 maja 2019 roku, przedostatnia kolejka Premier League. Manchester City okrutnie męczy się na własnym stadionie w ligowym starciu z Leicester City. Mecz ma wyjątkowe znaczenie dla „Obywateli” – zwycięstwo niemalże gwarantuje im mistrzostwo Anglii, ewentualnie potknięcie może oznaczać końcowy triumf Liverpoolu. Na dodatek „Lisy” w trakcie sezonu 2018/19 dorobiły się reputacji pogromcy faworytów. Kilka miesięcy wcześniej udało się zresztą zawodnikom Leicester pokonać obrońców tytułu. I naprawdę wydawało się, że w majowym starciu stać ich na ponowne sprawienie niespodzianki. Bezbramkowy remis utrzymywał się do 70. minuty spotkania. Aż tu nagle Vincent Kompany wpadł na pomysł, że strzeli najpiękniejszego gola w swojej karierze. Gola – można tak śmiało powiedzieć – na wagę mistrzostwa Anglii. I niejako na pożegnanie z angielskimi boiskami.
Bez wątpienia spektakularne trafienie belgijskiego stopera dorobi się kiedyś (o ile już to nie nastąpiło) statusu gola kultowego, nie tylko wśród kibiców z niebieskiej części Manchesteru, ale w ogóle pośród wszystkich fanów angielskiej piłki. Z wielu powodów. Choćby dlatego, że wszyscy partnerzy Kompany’ego – widząc stopera sposobiącego się do posłania bomby z dystansu – zaczęli się natychmiast żarliwie modlić o zdrowie i życie kibiców siedzących za bramką strzeżoną przez Kaspera Schmeichela.
– Zacząłem krzyczeć: „Nie strzelaj! Vinnie, nie strzelaj!” – ze śmiechem opowiadał po meczu Sergio Aguero, który do końca miał nadzieje, że jego kolega jednak zmieni koncepcję rozegrania akcji i daruje sobie uderzanie z dalszej odległości. Sam Kompany zarzekał się po spotkaniu, że na treningach wychodzą mu prawie wszystkie strzały z dystansu, jednak jego koledzy szybko zdementowali te opowieści. – To nie jest prawda. Przepraszam cię, Vinnie, ale muszę powiedzieć jak jest – surowo stwierdził Bernardo Silva. To jeszcze bardziej dodaje uroku tej niesamowitej bramce. Ją naprawdę zdobył facet, w przypadku którego współczynnik xG jeżeli chodzi o strzały z dystansu wynosił wcześniej okrągłe 0.
Belg nie miał prawa zdobyć tego gola, a jednak postanowił udowodnić, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. To dość ważne w kontekście wyzwania, jakiego podjął się niedługo potem. – Ta bramka narodziła się z wiary. Z pragnienia. Kiedy nadchodzą wielkie momenty, mam w sobie takie poczucie, że czegoś dokonam. Nie wiem, skąd się to bierze – opowiadał Vincent.
Wstarciu z Leicester wyszedł Kompany’emu, jak mawia Dariusz Szpakowski, strzał-marzenie. „Obywatele” zdobyli drugi raz z rzędu mistrzostwo Anglii, kolejny raz w olśniewający stylu, a Belg uznał, że jego misja w Manchesterze jest już zakończona.
33-latek sięgnął w sumie w barwach Manchesteru po dwanaście trofeów, rozegrał dla klubu 367 meczów we wszystkich rozgrywkach. Do Anglii trafił jako zawodnik z łatką super-talentu i w pełni potwierdził swój niesamowity potencjał, stając się kapitanem i legendą klubu oraz całej ligi. W naszym rankingu stu najlepszych zawodników w dziejach Premier League umieściliśmy Kompany’ego na dwudziestej lokacie. Jedynie trzech stoperów (Vidić, Ferdinand, Terry) znalazło się jeszcze wyżej. A trzeba pamiętać, że kariera Belga od lat jest zakłócana przez nieznośne kłopoty z kontuzjami. Kompany swoją przygodę w Premier League zaczął w sezonie 2008/09 i tylko trzy razy razy udało mu się wykręcić przeszło 30 meczów ligowych w sezonie. Urazy prześladowały go zwłaszcza w ostatnich latach, gdy Vincent spędzał więcej czasu w salkach rehabilitacyjnych niż na boiskach.
Co wcale nie oznacza, że postanowił dać sobie spokój z futbolem. Jego rozstanie z Premier League nie było równoznaczne z odwieszeniem butów na kołku. Choć trochę się o tym spekulowało. Ciągłe problemy zdrowotne wpędzały samego zawodnika w odmęty najczarniejszych rozmyślań, o czym opowiadał na łamach brytyjskiego Guardiana. – Miewałem różne chwile. Jednak przybycie Pepa Guardioli do Manchesteru City rozbudziło we mnie na nowo pasję, miłość do futbolu. Doświadczałem, obserwowałem, analizowałem. Uczyłem się od niego każdego dnia. Manchester City gra teraz futbol, jaki kocham. Jaki chcę grać, jakiego chcę nauczać i jaki sam chcę oglądać.
– Tysiące razy wyobrażałem sobie dzień pożegnania z Manchesterem. Ten koniec wydawał mi się bliski od lat, a jednak wciąż nie potrafię w to uwierzyć. Klub dał mi wszystko. Starałem się po prostu odwdzięczyć – dodał.
Koniec końców, Vincent nie przedłużył kontraktu z Manchesterem City, lecz powrócił tam, skąd wypłynął na szerokie wody – do Brukseli. Znowu przywdział fiołkową koszulkę Anderlechtu.
– Otrzymałem telefon od działaczy Anderlechtu – opowiadał Belg po efektownym zwycięstwie Manchesteru City w finale Pucharu Anglii. Zwycięstwo na Wembley było jednocześnie ostatnim meczem Kompany’ego dla „Obywateli”. Kibice z Etihad Stadium pewnie woleliby go zachować w zespole, sam Guardiola także nie chciał przyspieszać rozstania, ale z drugiej strony – trudno sobie wyobrazić piękniejsze pożegnanie. – Dość niespodziewanie zaoferowano mi w klubie pozycję grającego managera. Dyrektor sportowy Anderlechtu, Michael Verschueren, a wraz z nim dyrektor techniczny, Frank Arnesen, wyjaśnili mi szczegółowo, jak widzą moją rolę w klubie. Mieli to wszystko dokładnie przeanalizowane. Niezwykle mi to zaimponowało i – muszę przyznać – zaintrygowało. Widziałem, że bardzo wierzą w projekt, który sobie wymyślili. Ze mną w roli głównej.
Grający trener na tym poziomie? Rzadko spotykane. Nic dziwnego, że propozycja tak zelektryzowała obrońcę, który nigdy nie stronił od brania odpowiedzialności za całą drużynę. Taki charakter.
Trzeba pamiętać, że Kompany to rzadko spotykany okaz piłkarza-inteligenta. Wśród brytyjskich dziennikarzy Belg określany bywał jako największy erudyta i poliglota w całej Premier League. Jednak nie w sensie ciskania bon motami na lewo i prawo. Kompany to naprawdę jest wykształcony, oczytany, błyskotliwy facet, noszący w sobie jednocześnie naturalną charyzmę i swoistą pogodę ducha. Urodzony lider i wymarzony podopieczny dla każdego trenera. – W 2017 roku skończyłem studia. Łatwo nie było. Często dostawałem znienacka butem w głowę, gdy w szatni czytałem jakąś książkę przed egzaminem – mówił zawodnik. Zapewniał jednak, że jego wykształcenie związane z zarządzaniem w biznesie w ogóle nie przydaje mu się w futbolu. – Szatnia piłkarska to specyficzne miejsce. Nie można jej porównać do firmy czy korporacji.
– Zdaję sobie sprawę, że piłka nożna to taki biznes, gdzie jednego dnia jesteś noszony na rękach, a następnego nikt o tobie nie pamięta. Kontuzje dręczą mnie od najmłodszych lat. Nauczyłem się żyć ze świadomością, że każdy kolejny mecz może być tym, podczas którego złapię kontuzję kończącą moją karierę. Potraktowałem zatem te wszystkie lata spędzone na boiskach jako okres przygotowań przed życiem, które nadejdzie później. Myślę, że nie ma na świecie zawodnika lepiej przygotowanego na zakończenie kariery niż ja.
Pytanie – czy gigantyczne doświadczenie i niekwestionowana klasa piłkarska, połączona z inteligencją i niegasnącym bzikiem na punkcie futbolu to wystarczający argument, by powierzyć Kompany’emu rolę grającego trenera w Anderlechcie? Działacze uznali, że tak.
Belg swoją przygodę z brukselskim klubem zaczął jako sześciolatek. Vincent urodził się zresztą już w stolicy Belgii, choć jego ojciec pochodził z Demokratycznej Republiki Konga, gdzie jako student zaangażował się w rozruchy przeciwko lokalnemu dyktatorowi i został zesłany do obozu pracy. Ostatecznie udało mu się trafić do Europy (DRK została skolonizowana przez wojska belgijskiego króla, Leopolda II, który dopuszczał się na tamtych terenach okrutnych ludobójstw) i właśnie w Brukseli poszukać szansy na lepsze życie. Pierre Kompany najpierw pracował jako nocny taksówkarz, ale wkrótce udało mu się wykształcić na inżyniera. Dzisiaj Kompany senior jest politykiem, został nawet wybrany burmistrzem jednej z gmin w Regionie Stołecznym Belgii. Jako pierwszy czarnoskóry kandydat w historii.
Piłkarskie początki Kompany’ego juniora – jak nietrudno zgadnąć, biorąc pod uwagę skomplikowaną historię jego rodziny – nie należały do najprzyjemniejszych. Chłopiec od małego wyróżniał się talentem w szkółce Anderlechtu, lecz jednocześnie spotykał się z licznymi rasistowskimi szykanami. – Moi rodzice rozstali się, gdy miałem 14 lat – opowiadał Vincent w rozmowie z Guardianem. – Ojciec stracił wtedy pracę, a ja zawaliłem rok w szkole i musiałem powtarzać klasę. Zostałem też pozbawiony miejsca w młodzieżowej reprezentacji kraju. Wszystko mi się posypało. Rasizm i nierówność uczyniły mnie buntownikiem, którym nigdy nie chciałem być.
– Jak mogłem żyć inaczej, skoro każdego czarnoskórego nastolatka nazywano „brudnym czarnuchem”? Na dodatek cały czas zarzucano mi, że jestem znacznie starszy niż wskazuje wiek zapisany w moim dowodzie. W naszym zespole pełno było chłopców o afrykańskich i tureckich korzeniach. Wszystkich to spotykało. Gdy tylko graliśmy mecz poza Brukselą, rodzice naszych przeciwników buczeli na nas z trybun. Wyzywali nas od małp. To była normalka. Sędziowie nie reagowali – opowiadał Kompany.
Przezwyciężenie tych trudności wymagało od nastolatka sporo samozaparcia, ale być może właśnie w ogniu rasizmu zahartował się jego stalowy charakter. Kompany został zawodnikiem pierwszej drużyny Anderlechtu już w 2003 roku, jako siedemnastolatek. I nie chodzi tu o to, że zaliczył debiut w postaci wejścia z ławki na pięć minut przy prowadzeniu 4:0. W sezonie 2003/04 Belg rozegrał w Anderlechcie 29 meczów ligowych, a w sumie aż 44 spotkania. Zdobył mistrzostwo kraju, zanotował pięć występów w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Stało się już oczywiste dla każdego, nawet dla największego sceptyka, że „Fiołki” mają w swoim zespole prawdziwą perełkę. – Rodzice zarażali mnie pasją do futbolu, bo chcieli za wszelką cenę, żebym nie skończył jako ulicznik. Szkółka Anderlechtu to było najbardziej wymagające środowisko w jakim się kiedykolwiek znalazłem. Chcieli tam widzieć wyłącznie elitarnych zawodników. Trzeba było zapomnieć, że jest się dzieckiem.
– Są dwie rzeczy, których nigdy nie dopuszczam do mojego życia. Samozadowolenie i bezczynność. Kiedy nie dajesz z siebie wszystkiego, wszystko możesz stracić – zauważył Belg. – To, co z perspektywy czasu postrzegamy jako talent, w rzeczywistości jest rezultatem codziennej, mozolnej pracy. Ja nigdy nie dostrzegałem w sobie wielkich, wrodzonych możliwości. Miałem nadzieję, że grą w piłkę zarobię jakieś 300 funtów tygodniowo, do tego wziąłbym robotę w Tesco i po paru latach mógłbym sobie kupić własne mieszkanie.
Wieloletni agent zawodnika, Jacques Lichtenstein, nie ma jednak wątpliwości, że przez Vincenta przemawia skromność: – Co on pieprzy? Taki talent jak Vincent Kompany pojawia się raz na 50 lat. Dostał dar od Boga. Niemniej, właśnie to pokorne podejście do futbolu zaprowadziło Belga nie do Tesco, ale na piłkarski Olimp – do Manchesteru City, z krótką przerwą na nie do końca udany pobyt Hamburgu.
Aż wreszcie, latem bieżącego roku, stoper powrócił do Brukseli, czyli do punktu wyjścia. – Gdybym miał go opisać jednym słowem jako piłkarza, powiedziałbym: „Kapitan”. Poza boiskiem, najlepiej jego charakter oddaje słowo: „lojalność” – powiedział Guardianowi wspomniany Lichtenstein. – Gdy miał szesnaście lat, przyjechali do niego agenci z Włoch. Dowiedzieli się gdzie mieszka, odwiedzili go w domu. Przywieźli walizkę pełną pieniędzy. Ale on powiedział im, że nie może z nimi współpracować, bo już ma agenta. Chociaż nie podpisaliśmy jeszcze wtedy żadnego kontraktu, byliśmy po prostu dogadani.
W Anglii obrońca pozostawił po sobie jak najlepsze wrażenie. Świetnie to podsumował Gary Lineker: – Vincent Kompany to jeden z niewielu piłkarzy, którzy są lubiani i szanowani powszechnie, a nie tylko we własnym klubie. Tacy ludzie wznoszą rywalizację sportową na wyższy poziom.
Cóż – to chyba idealny człowiek, wokół którego można zbudować nowy projekt sportowy, czyż nie?
Anderlecht w ostatnich latach przeżywa dość chude czasy. W poprzednim sezonie „Fiołki” zajęły fatalną, szóstą lokatę w belgijskiej ekstraklasie. Tylko jeden tytuł mistrzowski w ostatnich pięciu sezonach to również nie jest rezultat, który – w przypadku klubu o historii tak bogatej w sukcesy – rzuca na kolana. Przed „Fiołkami” stawia się znacznie wyższe wymagania. Zdecydowano się zatem na rozwiązanie nietypowe, choć bywały w futbolu podobne przypadki. Choćby w londyńskiej Chelsea, gdzie rolę grającego managera na finiszu swojej kariery pełnił Ruud Gullit. Słynny Holender siłą swojej rozpoznawalności i piłkarskiego autorytetu przyciągał do Londynu zawodników o mocnych nazwiskach, a przy okazji dość dobrze czytał futbol, co pozwalało The Blues notować całkiem niezłe wyniki.
W przypadku Kompany’ego kombinowano chyba podobnie. Belg jako grający trener samą swoją postacią ma podnieść wartość klubu w oczach piłkarzy, których Anderlecht chciałby do siebie przyciągnąć, ewentualnie u siebie zatrzymać. Media spekulowały nawet, że ma on w najbliższych latach przejąć pakiet udziałów w klubie, a może i stać się nowym właścicielem brukselskiej ekipy. Obecna rola to dopiero początek. Na razie jednak Kompany ma stanowić swojskie, przyjazne oblicze klubu. Ma być fajną opowieścią, której nie sposób skrytykować i która pozwoli kibicom zapomnieć o błędach popełnianych przez kierownictwo Anderlechtu w ostatnich latach.
– Byłem na meczu finałowym Pucharu Anglii, po którym Vincent poinformował kolegów, że odchodzi do Anderlechtu – opowiadał Frank Arnesen, dyrektor brukselskiego klubu. – Byliśmy dogadani już od wielu tygodni, więc musiałem podczas meczu palić głupa. Nie mogłem dać po sobie poznać, że już wszystko ustalone. Nawet mój syn o niczym nie wiedział, bo pracuje w Manchesterze City jako skaut. Wiedziałem, że Vincenta może być trudno namówić na pracę w nowej roli. Ściągnięcie go do nas, żeby był zawodnikiem i liderem zespołu to byłby dość oczywisty krok. Ale rola managera to inna para kaloszy. Zapytałem go podczas jednego z naszych spotkań: „Jesteś gotowy? Nie chcę, żeby cię zmiażdżono w przypadku niepowodzenia”. Nie widziałem na jego twarzy śladu niepewności. Byłem przekonany, że wybraliśmy właściwie.
– Vincent rozpisał mi na tablicy, jak widzi grę swojego zespołu. Pięciu zawodników ofensywnych, pięciu obrońców. Natychmiast przeszedł do szczegółów, mówiąc bardzo zrozumiale. Ten facet ma dar do przekazywania wiedzy w prosty sposób. Każdy zawodnik zrozumie jego wizję. Przypominało mi to analizy taktyczne Johana Cruyffa w Ajaksie. Jedyna różnica jest taka, że Cruyff podczas swoich przemówień palił papierosy – dodał legendarny zawodnik Ajaksu, Anderlechtu i PSV. – Znam wszystkie koncepcje Vincenta, wiem jaki ma pomysł na klub. Nie mogę się doczekać, aż wcieli go w życie.
– Myślę, że to będzie gwałtowna pobudka dla niektórych piłkarzy Anderlechtu. Wszyscy muszą to zaakceptować.
Cóż – być może Arnesen nie zna się na ludziach tak dobrze, jak mu się zdaje. Bo Kompany jest właśnie – ni mniej, ni więcej – miażdżony za swoją postawę w roli grającego trenera. Spełnia się w Brukseli najgorszy, najczarniejszy z możliwych scenariuszy. Drużyna w tej chwili – najzwyczajniej w świecie – nie działa.
Właściwie to wystarczy chyba przedstawić dotychczasowe wyniki „Fiołków”, a reszta mogłaby pozostać milczeniem. Anderlecht z Kompanym u steru zagrał pięć meczów w lidze, nie wygrał żadnego, przerżnął trzy. Krytykowane są jego decyzje trenerskie, potępiana jest jego boiskowa postawa. Na głowę Belga sypią się gromy. W klubie pojawiło się wielu jego starych znajomych z Anglii – do zespołu trafił choćby Samir Nasri, asystentem Vincenta został Simon Davies z akademii City, młodzież trenuje Craig Bellamy. Nie wszystkim się to podoba. Były trener Anderlechtu, Aad de Mos, stwierdził nawet, że Bellamy jest „kompletnym zerem” w temacie szkolenia młodzieży.
Atmosfera gęstnieje z każdą kolejną porażką.
Tym bardziej, że nie tylko wyniki są do chrzanu. Również styl gry „Fiołków” pozostawia bardzo wiele do życzenia, choć ostatnie starcie z Genk zwiastowało w tym względzie pewną poprawę, pomimo ostatecznej porażki 0:1. Niemniej, na razie brukselska drużyna jest bardzo kiepsko zorganizowana na boisku, zawodnicy nie trzymają między sobą odległości, formacje defensywne Anderlechtu dają się dość łatwo dziurawić przeszywającymi podaniami. Przynoszą zaszczyt Kompany’emu jego ambitne koncepcje i próby naśladowania Pepa Guardioli, ale w tej chwili poustawiana przez niego drużyna przypomina zlepek kompletnie zagubionych na boisku zawodników. Jej najskuteczniejszą bronią w ofensywie są szarpane, chaotyczne rajdy poszczególnych gwiazd. Gra zespołowa wciąż leży i kwiczy.
Nie pomagają ciągłe zmiany w kadrze zespołu. Trzeba pamiętać, że zatrudnienie Kompany’ego to tylko fasada rewolucji, przez jaką przechodzi stołeczny klub. Mówimy o zespole, którego nie trzeba lekko usprawnić, tu i tam podreperować, lecz postawić na nogi prawie od zera.
Marc Degryse, przed laty wybitny napastnik Anderlechtu i reprezentacji Belgii, nie zostawia na grającym trenerze suchej nitki. – To tylko człowiek. Bardzo dobry piłkarz, to fakt. Ale wydaje mi się, że samego siebie zaczął uważać za Boga. Zbliża się przerwa reprezentacyjna. Normalnie trener poświęca ją, żeby wyciągnąć drużynę z kryzysu. A Kompany pojedzie sobie na mecze kadry, a potem jeszcze zagra jakiś mecz pożegnalny w Manchesterze? Ja wiem, że niektórzy ludzie lubią, jak w ich życiu cały czas coś się dzieje, ale to już jest przesada. Kompany musi to przemyśleć. Każdy ma swoje ograniczenia, on też.
– Gdyby jakikolwiek inny środkowy obrońca popełniał tak okropne błędy, zostałby skrytykowany. Kompany powinien odsunąć samego siebie od składu – dodaje z przekąsem Degryse, nawiązując do kiepskich występów grającego trenera. Kompany nie popisał się zwłaszcza w przegranym 2:4 meczu z KV Kortrijk. Zawalił przy dwóch bramkach dla rywali, maczał palce przy trzeciej. – Jeżeli jest uczciwym trenerem, to nie może być zadowolony z siebie jako piłkarza. I nie mówię, że powinien zakończyć karierę. Po prostu trzeba przemyśleć formułę jego pracy w klubie.
Pewne zmiany już przeprowadzono. W mediach gruchnęła wiadomość, że Kompany został pozbawiony funkcji trenera i od tego momentu będzie tylko zawodnikiem Anderlechtu. To jednak nie do końca prawda – Belg po prostu bardziej podzieli się obowiązkami ze swoim asystentem, wspomnianym już Simonem Daviesem. Jeżeli chodzi o kształt drużyny, transfery, filozofię gry – wciąż decydujące zdanie ma Kompany, to jego wizja będzie realizowana. Ale w dniach meczowych większą kontrolę nad zespołem przejmie Davies, co ma pozwolić Vincentowi na zachowanie koncentracji podczas gry. – On jest najlepszym piłkarzem tej ligi. On niech prowadzi kolegów do zwycięstw, a ja zajmę się w trakcie meczów innymi kwestiami. Naszymi zmianami, korektami ustawienia czy taktyki. Potrzebujemy stabilności – powiedział Davies.
Na ile ta odmieniona formuła współpracy się sprawdzi? Trudno zgadywać. Wydaje się coraz bardziej prawdopodobne, że Kompany dołączy do bardzo długiej listy wybitnych, charyzmatycznych zawodników, którzy nie do końca sprawdzili się jako trenerzy, ale mamy przecież dopiero sierpień, więc nawet nie wypada niczego przesądzać. Na razie belgijski obrońca – a jakże! – nabawił się kontuzji, która może go wykluczyć z występu we własnym benefisie, co skądinąd stanowi dość ironiczną klamrę przygody Vincenta z Manchesterem City.
Z drugiej strony – tym razem uraz i chwila oddechu związana z przerwą na kadrę może Kompany’emu dla odmiany pomóc. Bo rzeczywiście wiele wskazuje na to, że Vincent tym razem przesadził i po prostu nie udźwignął ciężaru obowiązków, jakie spoczęły na jego barkach. Projekt „Kompany” ewidentnie drży w posadach.
fot. NewsPix.pl