Czternaście kolejnych zwycięskich dwumeczów. Wygrana każda z trzech ostatnich edycji, w których brali udział. Na piłkarzy Sevilli w Lidze Europy nie potrafili na przestrzeni dwóch spotkań znaleźć sposobu zawodnicy kolejno: Mariboru, Betisu, Porto, Valencii, Borussii Moenchengladbach, Villarrealu, Zenitu, Fiorentiny, Molde, Basel, Athletiku, Szachtara i Lazio. Triumfalny marsz przerwała dopiero Slavia Praga. W niesłychanych okolicznościach, tracąc na starcie dogrywki gola u siebie, co zazwyczaj kończy się eliminacją. W meczu, który jest najlepszą możliwą reklamą Ligi Europy.
Nagroda należała się prażanom jak psu buda. Piłkarzom, którzy wykonali kawał doskonałej roboty na boisku, ale i kibicom, którzy na niewielkim stadionie po golu na 3:3 rezerwowego Micka van Burena wytworzyli atmosferę dającą poczuć, że coś dobrego dla ich zespołu jeszcze się tej marcowej nocy wydarzy.
Podczas odbioru tejże nagrody – meczu Chelsea w Pradze, nie towarzyskiego, tylko o półfinał europejskiego pucharu – po prostu nie mogło nas zabraknąć.
– Marzę o tym, by zabrać Slavię do Anglii. Nasi fani po prostu zasługują na to za ich wierne wsparcie. Dla mnie więc wybór jest jasny: Chelsea lub Arsenal. Zawsze marzyliśmy o tym, żeby zagrać z angielskim zespołem, więc mam nadzieję, że te sny się spełnią – mówił przed losowaniem ćwierćfinału Jindrich Tripsovsky, szkoleniowiec Slavii.
Wtórował mu zawieszony w pierwszym meczu za kartki Tomas Soucek. – Kogo chcemy wylosować? Jedno słowo: Anglia.
A że były to dni, gdy wszystkie najgłębiej skrywane pragnienia piłkarzy Slavii się spełniały – bo eliminacja Sevilli przed dwumeczem wydawała się być położona w sferze marzeń – to prażanie dostali rywala dokładnie takiego, jaki im się wyśnił. Pierre van Hooijdonk do spółki z Giorgio Marchettim tak zamieszali kulkami, że zaraz po karteczce „SK Slavia Praha”, wylosowana została ta z napisem „Chelsea FC”.
Ale ucieszyli się nie tylko piłkarze, trener, kibice Slavii. Uradowali się też ci, którzy żyją czeskim futbolem na co dzień. Bo starcie z Chelsea to zupełnie inny poziom widowiska niż ten, do jakiego są przyzwyczajeni na co dzień. Już Sevilla to był rywal, dla którego szczelnie wypełnia się cały stadion, ale „The Blues”? Zwycięzcy Ligi Mistrzów sprzed siedmiu lat?
Szaleństwo.
Wystarczyło otworzyć największy sportowy dziennik, „Sport”, by zobaczyć, jak wiekopomne to wydarzenie. Swoją drogą dziennik należący do grupy Czech Media Invest założonej przez… właściciela Sparty Praga Daniela Křetínský’ego, w którym jednak musiała wczoraj królować Slavia.
Spotkanie rozłożone na czynniki pierwsze. Porównanie jedenastek. Wymowny tekst o wielkim nieobecnym Tomasu Soucku (“Bez Soucka? Jak bez Hazarda”). Rozmowa z Josefem Majorosem, który w 1994 roku mierzył się z Chelsea jako piłkarz Viktorii Żiżkov i zdobył dwa gole w przegranym 2:4 starciu w Londynie. Historyczne starcia czeskich ekip z Chelsea wraz z przypomnieniem, że wciąż nie udało się naszym południowym sąsiadom wygrać choćby jednego meczu, udało się za to wyrwać trzy remisy. Ostatni z nich – obecnemu trenerowi Śląska Vitezslawowi Laviczce, któremu wygraną na Stamford Bridge w sezonie 2012/13 odebrał w ostatniej minucie Eden Hazard.
„Święto czeskiego futbolu”. „Mecz dekady”. Nieprzypadkowo określenia były tak pompatyczne. Ćwierćfinał jednego z dwóch najważniejszych europejskich pucharów czeskiej drużynie zdarzył się dopiero po raz trzeci w XXI wieku.
Pierwszy przypadek to już piłkarska prehistoria, Slovan dotarł do tego etapu w Pucharze UEFA 2002/03, dopiero na dwa kroki przed finałem uległ Borussii Dortmund.
Sparcie udało się to relatywnie niedawno, choć wielu jej kibiców powiedziałoby, że to też epoka. Prażanie weszli do najlepszej ósemki trzy lata temu składem złożonym w zdecydowanej większości z Czechów. Patrząc dziś na ich zespół, w którym 8 z 10 zawodników z największą liczbą minut w obecnym sezonie to obcokrajowcy, trudno jakkolwiek łączyć dzisiejszą Spartę z tamtą sprzed trzech lat.
Łatwo się domyślić, że bilety na pierwszy mecz ćwierćfinału rozeszły się na pniu. Karnetowicze, posiadacze karty kibica – oni mogli liczyć na wejściówkę. Postronni fani żądni piłki na wysokim europejskim poziomie tym razem mogli tylko pomarzyć.
Jak się okazało, ci z wejściówkami również nie mogli być pewni pojawienia się na Sinobo Stadium. Już po tym, gdy rozeszły się wszystkie bilety, UEFA usiadła do rozpatrywania zajść z meczu z Genkiem, gdy na murawie lądowały różne przedmioty, a fani odpalili fajerwerki i – jak to się fachowo mówi – blokowali ciągi komunikacyjne. 37 tysięcy kary można było przełknąć. Zamknięcie sporej części trybuny za jedną z bramek, na której zasiadają najbardziej zagorzali sympatycy to coś, co stanęło w gardle i uwiera za każdym razem, gdy się o tym pomyśli.
W gardle nie grzęzną za to słowa kibiców, którzy komentują taką decyzję. Skoro to mecz z Chelsea, najlepiej można je streścić a’la Didier Drogba: fucking disgrace. To nadal święto, jasne. Ale nie z pozostawionym przy stole wolnym miejscem dla zbłąkanego wędrowca, tylko bez kilku krewnych, których wyproszono za drzwi i zamknięto je na siedem spustów.
Jak zwykle zainteresowanie biletami przerosło też pulę biletów przeznaczoną dla kibiców Chelsea. W Pradze spotykam się z Maćkiem Kwiecińskim, którego możecie kojarzyć z TEGO (KLIK!) materiału o polskich fanatykach “The Blues”, jeżdżących za Chelsea po całej Anglii, ale i nie unikających dalszych wycieczek za ukochanym klubem. I pytam o to, jak szybko rozeszły się wejściówki.
– W tym sezonie byłem na wszystkich meczach fazy pucharowej Ligi Europy. Malmoe, Kijów, no i teraz Praga. System kupowania biletów wpuścił mnie o 7:00. Marcinowi (Szczawińskiemu, kolejnemu z bohaterów wspomnianego materiału, przyp.red.), który ma na koncie kibica nieco mniej punktów ode mnie, udało się zalogować o 10:00, kiedy w puli nic już nie zostało.
Maciek tych punktów ma 147, poniżej 140 nie było szans, by załapać się na wyjazd do Pragi. Anglicy nieprzypadkowo mogą się szczycić tytułem najliczniej podróżujących za swoimi klubami kibiców w Europie.
Do fanów Chelsea przylgnęła też łatka bardzo problematycznych, której bynajmniej wczoraj nie odkleili. Po incydencie z Raheemem Sterlingiem, po którym czterech fanów “The Blues” zostało zawieszonych, wczoraj klub odmówił wejścia na mecz trójce, która uwieczniona na filmie śpiewała “Salah is a bomber”. “Salah jest zamachowcem”. Pamiętając sprawę Sterlinga, tutaj też można się spodziewać, że szybko kolejnego meczu oni akurat ze stadionu nie obejrzą.
Club statement. https://t.co/tMqiV6H53Z
— Chelsea FC (@ChelseaFC) April 11, 2019
Swoją drogą ci kibice Chelsea, którzy jednak pod stadion dotarli i weszli na mecz, mogli się poczuć jakby złapali Pana Boga za nogi. Jakby nagle ktoś otworzył przed nimi bramy raju. Wielu miało prawo pomyśleć, że nieprzypadkowo nim przyjął nazwę Sinobo Stadium, obiekt Slavii nazywał się Eden Arena. I nadal funkcjonuje tak choćby w mapach Google.
Piwo? 45 koron. Gięta w standardowym zestawie z musztardą i bułą? 65 koron. W przeliczeniu – odpowiednio: 1,50 funta za piwo, 2,20 za kiełbę. Przy 4,80 funta za piwo i 2,50 za marny pasztecik z mięsem, o którego pochodzeniu znajomy regularnie bywający na meczach w Wielkiej Brytanii mówi: “nie chcesz go znać”?
To brzmi jak grabież.
– Dlatego lubimy wyjazdy do krajów takich jak Czechy czy wcześniej Ukraina. Jak wychodzimy do pubu na piwo czy do restauracji na obiad, to wydamy przynajmniej dwa razy mniej niż u nas w dniu meczowym. Ale czy czuję się jak złodziej? Nie! – śmieje się Tom, którego zaczepiłem pod punktem gastronomicznym tuż pod kładką łączącą galerię handlową (cóż za utarg w taki dzień!) ze stadionem. – Ale gdyby było jeszcze trochę taniej, może miałbym lekkie wyrzuty sumienia – kończy z uśmiechem i udaje się w stronę swojego sektora położonego z drugiej strony obiektu.
Oprócz wykorzystania potencjału gastronomicznego, Slavia stawia też na edukację. Klubowe muzeum w dniu meczu nie jest zamykane, więcej – jest otwarte i zaprasza przyjezdnych, by poznać nieco historii.
Już na stadionie też trochę wiedzy o Slavii można łyknąć. Gdy byliśmy tu ostatnim razem (KLIK!), na telebimach wyświetlane były najważniejsze wydarzenia w 125-letniej wtedy historii Červenobílych. Tym razem można było obejrzeć nieco na temat występów w europejskich pucharach.
Trybuna prasowa przeżyła w czwartkowy wieczór oblężenie, jakiego tutaj nie było naprawdę dawno. Rzecznik Michal Býček pytany przeze mnie o akredytację już dzień po 4:3 z Sevillą stwierdził, że nie może niczego obiecać, bo zapytania o nią spływają doprawdy lawinowo. Nie tylko każdy kibic chciał być częścią jednej z najfajniejszych przygód w historii czeskiej piłki klubowej, dziennikarze ściągali z całego kraju i okolic.
Ci angielscy mogli tylko patrzeć z zazdrością na część konferencji prasowej, podczas której na pytania odpowiadał trener Slavii Jindřich Trpišovský. Im już po trzecim pytaniu do Maurizio Sarriego oznajmiono, że następne pytanie będzie jednocześnie przedostatnim. Trpišovský zaś wytrwale i wyczerpująco odpowiedział na każde pytanie, jakie padło z sali, niektórzy dziennikarze zadawali po trzy-cztery, a ten – mimo porażki po golu w końcówce – choćby przez moment nie wyglądał na człowieka mającego dość, marzącego tylko o tym, by sen po takiej dawce adrenaliny przyszedł jak najprędzej.
A miał o czym opowiadać. I, mimo porażki, mógł to robić z dumą. W Czechach Trpišovský jest ceniony przede wszystkim za połączenie odwagi z pragmatyzmem. Jak mówi mi Martin Vait, dziennikarz czeskiego “Sportu”, z którym obszerny wywiad przeczytacie w przyszłym tygodniu, szkoleniowiec prażan na pierwszym miejscu stawia zawsze to, jak zawodnik na którego chce postawić, pasuje do taktyki na konkretny mecz. Dowód dostaliśmy wczoraj na tacy. Ilu szkoleniowców zdecydowałoby się posadzić na ławce zdrowego, będącego w pełni sił środkowego pomocnika z 12 bramkami i 13 asystami w trwającym sezonie, który dopiero co w weekend strzelił dwa gole i zaliczył asystę w derbach z Duklą? Mało tego, by zamiast doświadczonym pomocnikiem zastąpić zawieszonego Tomasa Soucka, w takim meczu postawić na Petra Sevcika, który dołączył do Slavii zaledwie cztery miesiące temu i uzbierał od tego czasu nieco ponad 300 minut gry?
Vait już na kilka godzin przed meczem mówił mi jednak, że spodziewa się takiej roszady. Bo Husbauer jest świetny w rozdzielaniu piłek do przodu, potrafi doskonale wypatrzyć partnera kilkadziesiąt metrów dalej i zagrać mu na nos, bo wie, kiedy włączyć się w akcję i pojawić w polu karnym, by stworzyć zagrożenie w drugie tempo. Ale jednocześnie nie jest zawodnikiem dość wytrzymałym i szybkim, by w starciu takim jak to z Chelsea dać w środku pola wymaganą intensywność, nieustępliwość.
– Takie sytuacje mogą mieć dwa rezultaty. Albo trafisz z taką zmianą i okaże się, że widziałeś więcej, albo wyjdziesz na kombinatora, który niepotrzebnie komplikuje to, co proste – mówił Vait.
Sevcik zagrał jednak bardzo dobre, intensywne spotkanie. Choć na grafice, jaką w zestawie prasowym otrzymali dziennikarze ustawiony był na “dziesiątce”, nie raz i nie dwa wydatnie pomagał swojemu prawemu obrońcy Vladimirowi Coufalowi radzić sobie z Willianem. Zasuwał jak mały samochodzik, jak zresztą każdy z jego kolegów. Choć to Slavia, to dała o sobie znać… parta.
W dosłownym tłumaczeniu – banda. Vait tłumaczy mi jednak, że o parcie mówi się, gdy chce się powiedzieć, że drużyna jest tak skonsolidowana, że zawodnicy są tak gotowi do poświęceń za kolegów, że jako jedność są warci zdecydowanie więcej niż suma indywidualnych umiejętności poszczególnych graczy. To parta miała odpowiadać za udane występy Sparty, Slovana czy Viktorii Pilzno w poprzednich edycjach europejskich pucharów, bo – jak słyszę od Vaita – Czesi już od dłuższego czasu produkują wielu piłkarzy o ponadprzeciętnej woli walki, ale jednocześnie z technicznymi niedostatkami. Stąd tak ważne jest, by niwelować je zespołowością, stąd też o naprawdę niewielu Czechach można dziś powiedzieć, by byli gwiazdami lig zagranicznych, czy wręcz swoich zespołów, dla których przychodzi się na mecze.
Wczoraj ta moc zespołowości była wspierana jeszcze przez trybuny żyjące każdym zagraniem, wiwatujące nawet, gdy udało się uratować piłkę przed nic nieznaczącym autem w środku boiska. I dała się Chelsea bardzo mocno we znaki, bo Maurizio Sarri na konferencji pomeczowej powiedział wprost, że jego zespół długimi momentami cierpiał i że jest dumny, że tym razem z cierpienia nie urodziła się bramka dla rywali. A było tego blisko, choćby wtedy, gdy Traore kończył kontrę strzałem z szesnastego metra czy lewy obrońca Boril uderzał efektownymi nożycami z siedmiu, może ośmiu metrów.
Gol padł jednak po drugiej stronie, świetną wrzutkę z głębi pola bardzo aktywnego Williana zakończył strzałem głową krytykowany w tym sezonie niemiłosiernie Marcos Alonso. Sam fakt, że Sarri decydował się wpuścić oszczędzanego zwykle w LE Edena Hazarda na boisko jeszcze przed upływem 60 minut, by ożywić swój zespół w ataku, mówi najlepiej o tym, jak konkretny był opór, jaki postawiła wielkiemu rywalowi Slavia.
Zostało jeszcze 90 minut. W przypadku Červenobílych nie można wykluczyć i 120. I choć Chelsea w tym sezonie wygrała póki co wszystkie domowe starcia w Europa League, niesprawiedliwe byłoby przekreślanie szans Slavii na to, by jeszcze sypnąć piachem w tryby londyńczyków. Owszem, Czechów w półfinale europejskiego pucharu w XXI wieku jeszcze nie było. Ale Vait twierdzi, że Slavia z wiosny 2019 to zdecydowanie najlepsza czeska drużyna klubowa jaką pamięta.
Po tym, co zobaczyłem wczoraj, nie mam wątpliwości, że Chelsea czekają jeszcze minuty przepełnione cierpieniem, o którym tyle na gorąco po meczu mówił Sarri.
W końcu słynna parta raz jeszcze musi zostać odparta.
SZYMON PODSTUFKA