Jak wylądować w ekstraklasie jako sędzia przed ukończeniem 26. roku życia? Dlaczego zawodnicy nie wskazują jego, gdy pytamy ich, z którym arbitrem poszliby na piwo? Co myśli o karze dla Cezarego Stefańczyka, który niedawno naruszył jego nietykalność? Jak mocno zabolało odebranie mu w ostatniej chwili możliwości poprowadzenia finału Puchar Polski? Dlaczego najbardziej należy szanować sędziów z niższych lig?
Zapraszamy na długą rozmowę z Bartoszem Frankowskim, w której padły powyższe pytania. Oczywiście nie tylko one, więc nie ma sensu przedłużać.
Potrafi pan biegać?
Wiem, do czego pan nawiązuje, ale swój styl biegu oceniam całkiem dobrze. Zresztą nie tylko ja, bo PZPN zatrudnia trenera lekkiej atletyki, który zajmuje się tylko sędziami i on też nigdy nie wnosił żadnych uwag.
Gdy Jakub Rzeźniczak powiedział, że nawet tego pan nie potrafi, Zbigniew Boniek publicznie zaproponował, żebyście sprawdzili się na 10 kilometrów.
Pan prezes rzucił to pewnie na swojego Twittera ot tak, ale jeden z naszych wspólnych znajomych próbował przekuć tę propozycję w event charytatywny, w trakcie którego zbieralibyśmy pieniądze na chore dziecko. Jednak wyjazd Kuby do Azerbejdżanu to uniemożliwił i uratował jednego z nas, choć nie jestem pewien którego!
Niemniej spotkaliśmy się pół roku później na sparingu w Turcji. Rozmowa była przyjazna, więc wydaje mi się, że tylko w żartach rzucił: „wszędzie ty…”. Jest jedna charakterystyczna rzecz dla piłkarzy, których spotykamy po ich wyjeździe z naszej ligi. Nie powiem, że tęsknią za polskimi sędziami, bo byłaby to gruba przesada, ale gdy nabierają do tego dystansu, oceniają poziom naszego sędziowania zdecydowanie lepiej.
Byłby pan faworytem takiego wyścigu?
Nigdy nie byłem na treningu Legii, więc nie wiem, jak pracował Kuba – mogę tylko zakładać, że ciężko. Może nie powiem, że byłbym faworytem, ale na pewno stawiłbym mu czoła. Jestem pewny swojego przygotowania fizycznego, bo tak generalnie to moja mocna strona.
Gdy słyszy pan tak złośliwe wypowiedzi jak ta Rzeźniczaka, nie kusi pana, żeby zacząć recenzować grę piłkarzy?
Jasne, że kusi! Ale przez wiele lat nauczyłem się tego, że sympatia kibiców i opinii publicznej zawsze będzie po stronie zawodnika. Nas się z zasady nie lubi, dlatego niezależnie od tego, jak zabawnie i ironicznie będziemy piłkarzy w takich sytuacjach ripostowali, ludzie i tak zawsze staną po stronie swoich ulubieńców. Lepiej pewne sprawy przemilczeć lub zachować się bardzo oficjalnie. Przynajmniej ja do tego tak podchodzę.
Mimo wszystko sytuacji stykowych z pana udziałem, które zaczynają po meczach żyć w mediach, jest naprawdę sporo.
Nieszczególnie śledzę media, więc trudno mi się do tego odnieść.
Ale pewnie docierało do pana na przykład to, że Ondrej Duda po czerwonej kartce w Gdańsku zarzucał panu, że specjalnie pan na niego polował.
To taka opinia, do której chyba nie ma sensu się specjalnie odnosić. Nigdy nie wyszedłem na boisko z myślą, że zrobię coś, co nie będzie związane z tym, co wydarzy się na murawie. Widziałem jego nadepnięcie korkami powyżej stawu skokowego rywala, dlatego wyleciał z czerwoną kartką. Wiem, że były dyskusje wokół tej decyzji, ale ja do dziś uważam, że była prawidłowa. Nie zapominajmy o tym, że Ondrej i tak miał już żółtą kartkę, więc nawet jeśli łagodniej oceniłbym tę sytuację, to i tak wyleciałby z boiska. Takie nieprzemyślane wypowiedzi tłumaczę sobie pewną frustracją związaną z niepowodzeniem. Oczywiście nie twierdzę, że każde podobne zdarzenie oceniłem właściwie, ale potrafię się do tych błędów przyznać. Kiedyś taką niesłuszną kartkę dałem na przykład Arkowi Głowackiemu i nie miałem problemów z tym, by uderzyć się w pierś.
Czuł się pan w pewnym momencie wrogiem Legii?
Nigdy się tak nie czułem.
Ale przez pewien czas był pan tak postrzegany. Zbigniew Przesmycki nawet tłumaczył się dziennikarzom z tego, jak często gwiżdże pan Legii i był pytany o to, czy w dalszym ciągu będzie pan to robił.
Dla mnie Legia to po prostu jedna z wielu drużyn, choć rzeczywiście był taki sezon, że jej meczów sędziowałem sporo. Siłą rzeczy pojawia się wtedy więcej sytuacji konfliktogennych, bo dochodzą emocje i duża presja – nie tylko u piłkarzy, ale też u nas, bo również pracujemy na swoją przyszłość. Jednak wychodząc na mecze Legii, zawsze starałem się robić wszystko tak dobrze, jak tylko umiem, więc nie mam powodów, by cokolwiek sobie zarzucać. Taka dyskusja pojawiała się za sprawą kibiców i dziennikarzy, ale takie jest prawo tego zawodu – znajdujecie sobie temat i o nim piszecie.
No i Legii w tych meczach z pańskim udziałem nie do końca szło.
No tak. A jak nie idzie, to człowiek w pierwszej kolejności rozgląda się dookoła, zamiast spojrzeć na siebie. Może zadziałał właśnie ten mechanizm.
To trochę inna sytuacja – Mateusz Cetnarski w „Lidze od Kuchni” oskarżył pana o to, że na jego argumenty w rozmowie po przegranym meczu odpowiedział pan: „podaj wynik”.
Ta sytuacja zaczęła żyć swoim życiem, ale prawda jest taka, że tylko przez brak dziennikarskiej rzetelności. Pan Mateusz miał pretensje nie do mnie, ale do mojego asystenta, który według niego powiedział coś niestosownego. Czy tak było? Nie byłem świadkiem i za sprawą naszego systemu łączności też nic takiego nie usłyszałem, a w większości sytuacji jest jednak tak, że to, co mówią moi asystenci, dociera również do mnie.
A w tej najświeższej sytuacji z Cezarym Stefańczykiem wydarzało się coś więcej niż to, co widzieliśmy w telewizji?
Wydarzyło się to, co opisałem w sprawozdaniu. Agresja ze strony piłkarzy Wisły pojawiła się już w momencie, w którym pobiegłem do ekranu, bo oni cały czas wypominają sędziom mecz z końcówki poprzedniego sezonu, gdzie w ich mniemaniu zostali poszkodowani przez sytem VAR. Nie mnie oceniać tamtą sytuację, ale pan Czarek podnosił wtedy ten argument, mówiąc: „znowu Białystok” i tak dalej. Później pojawiło się parę męskich słów, przy czym bardziej w formie przerywników niż wyzwisk pod moim adresem. Dlatego pierwotnie chciałem wyjąć żółtą kartkę za protesty, ale później między nami pojawił się ten kontakt. Skoro było – jak to się ładnie mówi – naruszenie nietykalności cielesnej, musiałem sięgnąć do innej kieszonki. Gdybym tego nie zrobił, konsekwencje byłyby wyciągane względem mnie.
Ale czuje się pan w tej sytuacji poszkodowany? Nie chcę jakoś specjalnie tłumaczyć Stefańczyka, bo zasłużył na czerwoną kartkę, ale to raczej niefortunne zachowanie w ferworze walki o zwycięstwo niż jakaś realna chęć tego, żeby pan fizycznie odczuł jego gniew.
Niefortunnie zrobiło się trochę później. Na początku tygodnia pojechałem na szkolenie Pomorskiego ZPN-u. Przygotowywałem się do zajęć i schylając się po plecak, uderzyłem głową o szafkę. Dorobiłem się wtedy dość potężnej rany na czole, zresztą widać ją do dzisiaj. Po tym zdarzeniu musiałem prawie każdej spotkanej osobie tłumaczyć, że to nie Cezary Stefańczyk mnie tak urządził!
W Płocku fizycznie żadnego bólu nie odczułem, moje ego w tej sytuacji też nie ucierpiało, ale jeśli zmierza pan do tego, żebym odniósł się jakoś do kary zawieszenia dla piłkarza, to nie chcę tego robić. Nie znam regulaminu dyscyplinarnego Komisji Ligi, nie wiem też, jak wyglądało posiedzenie, więc pozostawię to bez komentarza.
Ale swoje zdanie może pan przecież mieć.
Kara jest dość ciężka, ale na wszystko należy spojrzeć wielowektorowo. Ja w tej sytuacji w żaden sposób nie ucierpiałem, ale na wspomnianym szkoleniu, które prowadziłem, podchodzili do mnie sędziowie a-klasowi czy b-klasowi i uświadomili coś, nad czym ja się wcześniej nie zastanawiałem. Wszyscy ludzie, którzy tworzą produkt o nazwie „Ekstraklasa” są pewnym wzorem. Wiążą się z tym przywileje, począwszy od apanaży, ale są to również obowiązki i dawanie dobrego przykładu jest jednym z nich. Dlatego wielu sędziów z niższych lig powiedziało mi później, że cieszy się z tej mocnej decyzji Komisji Ligi, bo dla nich to argument w walce z tym, co tam dzieje się prawie co tydzień. I nie mówimy tu o zetknięciu się głowami, bo tam często ktoś zostaje uderzony, czego efektem są złamane nosy i wybite zęby, ktoś opluty, a komuś innemu zostają przebite opony w samochodzie. Oczywiście dwie, żeby nie było za łatwo. Oceniając sam kadr, owszem, ktoś może powiedzieć, że kara jest zbyt surowa, ale nie możemy zapominać o tym aspekcie.
Podsumowując wątek pana relacji z piłkarzami – nie ma przypadku w tym, że w naszych ankietach nikt nie wskazuje pana, gdy pytamy o to, z którym sędzią poszedłbyś na piwo.
Ja generalnie piję mało piwa, więc pewnie i tak nic by z tego nie wyszło! Kolega przekazał mi kiedyś, że Paweł Zieliński wskazał przy tym pytaniu właśnie mnie, ale… Nie za bardzo wiem, jak mam się do tego odnieść.
To zapytam inaczej – uważa pan, że kontakt z zawodnikami należy do pana słabszych stron?
Najpierw ktoś musiałby tego posłuchać i ocenić. Każdy z nas ma swój charakter i każdy podkreśla swoje silne strony. Tomek Musiał jest na przykład takim człowiekiem, że nawet gdyby miał przeczytać instrukcję obsługi żelazka, to brzmiałoby to śmiesznie. On to po prostu ma, a ja tego nie mam. Przekłada się to na nasze relacje z zawodnikami i oni na pewno kupują jego humor, ale nie jest tak, że mu tego zazdroszczę. To cecha jego warsztatu, a mój jest inny. Ja odnoszę się do piłkarzy z kulturą, bez żadnego obrażania, ale też nie oczekuję od nich, że będą do mnie mówić na „pan”. Oczywiście do momentu aż pójdziemy na udry, bo wtedy przyjmuję bardziej oficjalne stanowisko. Nie zdarzyło się również, żebym nie odpowiedział komuś na pytanie i kazał zająć się grą.
Czy powinienem nad sobą pracować? W każdym aspekcie zawsze można być lepszym i znaleźć coś do poprawy.
A ma pan przez to trochę trudniej? Są w ogóle jakieś wytyczne dotyczące tego, jak się zachowywać?
Ani łatwiej, ani trudniej. Podejście UEFY do tej kwestii jest takie, że oczekują standaryzacji zachowań. Prosta sprawa – chcą uniknąć plotek czy pomówień dotyczących tego, czy sędzia coś powiedział, czy nie, szczególnie gdy dochodzi kwestia różnic językowych. Stąd wszelkie ekstrawagancje nie są mile widziane.
Czyli plus dla pana.
Sprawdza się o tyle, że na razie żaden zawodnik nie skarżył się na to, co w jego kierunku powiedziałem. Zdarza się, że się z nimi nie zgadzam, ale generalnie ich szanuję. Taki już jestem i mi z tym dobrze, choć – jeszcze raz powtarzam – to tylko jedna z dróg prowadzących do celu, jakim jest dobre poprowadzenie zawodów.
Ma pan jednak opinię sędziego, który często swój autorytet u piłkarzy buduje przez kartki. Może teraz wygląda to już trochę inaczej, ale w przeszłości ten zarzut pojawiał się często.
Absolutnie się z tym zgadzam, ale to dłuższa historia. Proszę nie zapominać o tym, że ja zaczynałem sędziować mecze ekstraklasy przed skończeniem 26. roku życia. Byłem wtedy młodszy od większości zawodników, bo na przykład debiutowałem w Bełchatowie, gdzie grał 36-letni Marcin Żewłakow, 34-letni Jacek Popek, niewiele młodszy Grzegorz Baran, Tomasz Wróbel i tak dalej. W dodatku pojawiłem się trochę znikąd, bo Toruń kompletnie nie kojarzy się z piłką – w historii ligi klub z mojego miasta zapisał się tylko tym, że zaliczył najwyższą porażkę [0-15 z Wisłą Kraków – red.]. Co prawda nazwisko mam piłkarskie, ale nie miałem też żadnych znajomości w tym środowisku – nie było tak, że mój tata czy wujek byli piłkarzami, działaczami lub sędziami. Zresztą nawet teraz, gdy weźmie pan do ręki mój telefon, to nie znajdzie pan tam numerów do reprezentantów czy solidnych ligowców.
Zmierzam do tego, że na początku byłem wręcz zobligowany, by działać zdecydowanie. To nie było moje widzimisię – dostawałem konkretne wytyczne z Kolegium Sędziów, że muszę zachowywać się stanowczo, by poukładać sobie relacje z piłkarzami. Zawsze jest tak, że gdy zawodnicy zobaczą młodego arbitra, to już w tunelu próbują wejść mu na głowę – od razu wjeżdżają żarciki o tym, że przez debiucik spodnie już pewnie mokre i tak dalej. Stąd brało się moje zachowanie, które pewnie nie wszystkim się podobało, bo byłem w czołówce rozdawanych kartek, ale po tych siedmiu latach średnia chyba już trochę spadła.
Ale łatka została.
Jak u Gombrowicza – gdy gęba się przyczepi, to już nie odejdzie.
Ale z tego co widzę, chyba nie za bardzo to panu przeszkadza.
To zasługa mojej żony, która ma tę zaletę, że kompletnie nie interesuje się piłką. Obejrzała w życiu jeden mecz na stadionie i powiedziała, że nie chce słuchać tego, co tam o nas mówią. Jako osoba z zewnątrz ma bardzo celne uwagi i jest takim głosem rozsądku. Kiedyś, pewnie tak jak każdy początkujący sędzia czy piłkarz, miałem taki nawyk, że szukałem opinii na temat moich występów, ale właśnie żona potrafiła wytłumaczyć mi, że to bez sensu, bo przecież to ja sam najlepiej wiem, czy zrobiłem coś dobrze, czy popełniłem błąd.
W przypadku sędziów ma to jeszcze sens z innego powodu – o nas z reguły pisze się źle. Jeśli wypadniemy słabo, to w mediach jest z nami jazda, a jeśli dobrze, to po prostu jest cisza. Podobnie w przypadku tak zwanej szarej strefy – otoczenie klubu, przeciwko któremu coś zagwiżdżemy, będzie głośno mówiło o skandalu, a otoczenie rywali, które w tej samej sytuacji odniosło korzyść, po prostu przejdzie nad tym do porządku dziennego. Szczególnie w erze nieco anonimowych mediów społecznościowych każdy może wylać swoją żółć, więc śledzenie tego wszystkiego jest bezcelowe.
Istotne dla mnie opinie pojawiają się na naszych sędziowskich zgrupowaniach, gdzie 20 kolegów może zrecenzować moją decyzję. Nawet jeśli chciałbym bronić jej do ostaniej kropli krwi, to z takim przeciwnikiem nie mam szans.
Mam też wrażenie, tak a propos mediów, że chwalenie sędziów kompletnie się nie sprzedaje.
No chyba, że mówimy o Szymonie Marciniaku i wielkich meczach.
Tak, i my wszyscy Szymonowi bardzo kibicujemy, bo jest naszą wizytówką. Im lepiej będzie się mówiło o nim, tym szerzej otworzą się drzwi dla kolejnych. Ale nawet w jego przypadku można zauważyć, że nie lubimy, gdy komuś się powodzi. Czasami pojedzie na duży mecz, pokaże aut w złą stronę i urasta to u nas do miana wielkiego skandalu.
Choć w ostatnim meczu Portugalii z Serbią chodziło o coś poważniejszego. Fernando Santos utrzymuje nawet, że Marciniak przeprosił go za błąd.
Musiałbym to usłyszeć od samego Szymona, bo takich słów, które rzekomo gdzieś wypowiedział, a w rzeczywistości wyglądało to inaczej, było już sporo.
Bo wy generalnie macie taką politykę, żeby nie przepraszać. Wspominał o tym Zbigniew Przesmycki.
Czym innym, przynajmniej moim zdaniem, jest przyznanie się do błędu, a czym innym „przepraszanie”. W drugim przypadku jakby sugerujemy, że zrobiliśmy coś celowo. Ktoś powie, że jak wpadniesz na kogoś przez przypadek na ulicy, to też przepraszasz, ale to trochę inna sytuacja. Przy czym nie wiem, czy to element naszej oficjalnej polityki, ale osobiście nie mam problemu z tym, by przy grubszych pomyłkach przeprosić. Zdarzały się takie sytuacje, choć nie trafiały do mediów.
Jak to się stało, że tak szybko wylądował pan w ekstraklasie? Dziś za nową twarz i młodego sędziego uchodzi Wojciech Myć, a prawda jest taka, że jest pan od niego niewiele starszy.
Przeszedłem normalną ścieżkę. Kurs zdałem w 2002 roku jako szesnastolatek i aż do osiągnięcia pełnoletności byłem kandydatem na sędziego, a po dziesięciu latach doszedłem do ekstraklasy i później do miana sędziego międzynarodowego – przez rozgrywki juniorskie, b-klasę, a-klasę, okręgówkę, czwartą ligę, drugą ligę i pierwszą ligę. Przeszedłem więc przez prawie wszystkie szczeble – poza trzecią ligą, ale to przez reformę rozgrywek, która miała wtedy miejsce. W teorii w niej nie gwizdałem, ale po prostu inaczej się nazywała. Drużyny miały możliwość zaliczenia takiego awansu, więc uznano, że sędziowie również mogą.
Moje oceny i wyniki egzaminów zawsze były na tyle dobre, że ktoś na mnie stawiał. Za tym wszystkim oczywiście stała moja ciężka praca, bo nikt mnie nigdzie nie wepchnął. Tym bardziej, że – tak jak już wspominałem – nigdy nawet nie miałem w środowisku kogoś, kto mógłby to zrobić. Oczywiście spotkałem na swojej drodze wiele życzliwych osób, którym jest wdzięczny za rady czy kopniaki w tyłek, gdy obrastałem w piórka, ale żadnych koneksji nie posiadałem.
Jeśli komuś wydaje się, że to niemożliwe, iż jutro zapisze się na kurs, a za kilka lat będzie w ekstraklasie, to zachęcam, by jednak spróbować. To dobry czas dla młodych ludzi, którzy chcą ciężko pracować.
Niższe ligi obchodziły się z panem łagodnie?
Nie do końca. Przykład dwóch przebitych opon rzuciłem właśnie dlatego, że sam miałem nieprzyjemność znaleźć się w zespole, który to spotkało. Wszystko gdzieś prawie na końcu świata, w niedzielę wieczorem, a to nie są najlepsze warunki, by znaleźć wulkanizatora.
Fangi w twarz nigdy nie dostałem, ale już jakieś ciosy głową, zdecydowanie mocniejsze niż ten Stefańczyka, się zdarzały. Najgorsze było jednak naplucie w twarz, co też przeżyłem. To zdecydowanie gorsze niż obojętnie jak silny cios – nie dość, że niehigieniczne, to jeszcze bardzo upadlające. Nie powiem, że chciałem rzucić przez to sędziowanie, ale było to moje najgorsze doświadczenie.
Zero myśli, że nie warto?
Początki są najtrudniejsze, dlatego największy szacunek trzeba mieć do tych sędziów na najniższym poziomie. To są prawdziwi pasjonaci, bo te pieniądze nie są wielkie. A już na pewno nie są warte tego, by być przez 90 minut wyzywanym przez jakichś pijaczków czy tym bardziej uderzonym lub oplutym. Wiele osób bardzo szybko stwierdza, że to się nie kalkuluje. Mój kurs kończyło dwadzieścia osób, po roku zostało sześć, a dziś jest już nas tylko dwóch.
Ja – abstrahując od tego, że na początku nie wiedziałem, że w ogóle się za sędziowanie płaci i dopiero po pierwszym meczu uświadomiono mi, że tego nie robi się tylko z miłości do futbolu – po prostu połknąłem bakcyla. To dla mnie dodatkowa adrenalina. Można skakać na bungee, ale to i trochę kosztuje, i nie będziesz tego robił trzy razy w tygodniu, a taki mecz to fajna forma sprawdzenia samego siebie.
A jakie jest pana najdziwniejsze doświadczenie? Wiem, że każdy sędzia ma coś takiego, co można rzucić w towarzystwie jako anegdotę.
Pokazałem na rzut rożny, spodziewałem się, że wszyscy zawodnicy pójdą w to pole karne, ale nagle obie drużyny ruszyły w przeciwnym kierunku i to tak, jak do najszybszego kontrataku. Okazało się, że koń zerwał się z pastwiska i mieliśmy szarżę po boisku.
Wcześniej podobno zajmował się pan… tańcem.
To prawda. Moja siostra, z której wszyscy w rodzinie jesteśmy bardzo dumni, jest zawodową aktorką i tańczy w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Na pierwsze przesłuchania, wraz z moim bratem bliźniakiem, poszliśmy razem z nią. I choć zajmowałem się tym przez kilka ładnych lat, trochę talentu zabrakło. Podobnie zresztą jak w przypadku piłki, do której postanowiłem dostać się bardziej oknem, gdy drzwi były zamknięte. Ale coś z tego wyniosłem – w późniejszych latach przydała się i umiejętność tańczenia, i taka otwartość, gdy mówimy o wystąpieniach publicznych. Poza tym, taniec bardzo mocno rozwija pod względem fizycznym – szczególnie pod kątem pamięci ruchowej i koordynacji. Do niczego moich synów nie będę nigdy zmuszał, ale jeśli będą chcieli tańczyć, to bardzo chętnie ich wesprę.
Zdarzają się sytuacje, że brat bliźniak obrywa za to, co nawywijał pan na boisku?
Nie, bo jest zupełnie niepodobny! Ale wiem, że jest w Polsce jeszcze przynajmniej dwóch Bartoszów Frankowskich, więc należałoby ich spytać, czy żaden nie oberwał. Nie mam żadnych mediów społecznościowych, więc jeśli ktoś próbował do mnie w ten sposób dotrzeć z pretensjami, to mógł zabłądzić.
Nie ma pan ich właśnie ze względu na to?
Nie mam ich, bo ubolewam nad poziomem internetu i nad pauperyzacją mediów jako takich. Oczywiście nie wszystkich, ale powszechność mediów sprawia, że jakość informacji dramatycznie spadła. Dla mnie do tego stopnia, że nie oglądam żadnych serwisów informacyjnych i nie kupuję tygodników, które stały się orężem w walce politycznej. Wiedzę o świecie czerpię jedynie z PAP-u, gdzie znajdziemy suche informacje i dosłownie cytowane wypowiedzi. Zamiast się w to angażować, wolę pobawić się z dziećmi.
Wracając jeszcze do pana początków – jest pan beneficjentem afery korupcyjnej?
Olbrzymim i nie mam problemu, żeby się do tego przyznawać.
Bez niej nie doszedłby pan do ekstraklasy?
Może bym doszedł, ale podejrzewam, że jeśli wszystko, co możemy przeczytać na blogu „Piłkarska Mafia” jest prawdą, byłoby o to bardzo ciężko. Nie mogę powiedzieć, że byłoby to niemożliwie, bo jednak są sędziowie, którzy nie byli umoczeni, a jakoś im się udało, ale kto wie. Na pewno skorzystałem na tym, że po aferze zrobiło się mnóstwo wolnego miejsca, które trzeba było wypełnić młodymi ludźmi, których to bagno ominęło.
Nie zdarzyły się żadne propozycje?
Na pewno nie było nic wprost. Nigdy nikt nie przyniósł mi w kopercie pieniędzy.
I nawet nikt nigdy wódki nie postawił?
Taka historia, ale kolegi, a nie moja. Pojechał na b-klasę, przyszedł lokalny prezes i postawił na stole butelkę Starogardzkiej.
– Młody, jak będziesz dobrze sędziował, to to będzie twoje!
Kolega zabrał go przed ten barak, w którym się przebierali, otworzył bagażnik swojego samochodu, a tam było kilka kartonów wódki.
– Panie kochamy, jestem przedstawicielem Polmosu. Weź zabieraj pan tą Starogardzką i daj mi się przebrać!
Jest pan zadowolony z miejsca, w którym po tych siedmiu latach w ekstraklasie jest pańska kariera?
Trudne pytanie.
To zapytam inaczej, bo dążyłem do konkretnej sytuacji. Mocno zabolało to zabranie finału Pucharu Polski w zeszłym roku?
To zdecydowanie najtrudniejszy moment w karierze. Dla mnie finał Pucharu Polski to coś więcej niż kolejny mecz, bo niesie za sobą duży bagaż emocjonalny. Sędziowie raczej nie mają okazji wysłuchać na murawie swojego hymnu, tym bardziej na Stadionie Narodowym i przy pełnych trybunach, a bardzo chciałbym coś takiego przeżyć.
Do tego dochodzi wymiar bardziej osobisty, bo w ramach podziękowania za wszystko kupiłem bilety na mecz dla moich rodziców, dla mojej żony i dzieci. Nie było łatwo później wytłumaczyć synowi, który już bardzo zaczął ten wyjazd przeżywać, dlaczego na to spotkanie nie pojedziemy.
Muszę jednak bardzo wyraźnie zaznaczyć, że nie mam do nikogo pretensji. Gdybym lepiej sędziował w Poznaniu, to na Stadion Narodowy bym wybiegł.
Ale mówimy jednak o niebywałym ewenemencie, bo polityka PZPN-u czy Kolegium Sędziów jest zdecydowanie inna. Was się publicznie nie karze i nie krytykuje, a wręcz odwrotnie – jesteście bronieni, jak tylko się da. Kiedyś Tomasz Musiał został odsunięty od prowadzenia meczu Barcelony z Lechią, ale po pierwsze to było wiele lat temu, a po drugie to tylko spotkanie towarzyskie, a nie finał Pucharu Polski.
Mam tego świadomość. Wiem, że to wyświechtane, ale też bardzo prawdziwe – co nas nie zabije, to wzmocni. Po tym, co się wydarzyło w zeszłym roku, dodatkowo się uodporniłem i nabrałem do tego wszystkiego zdrowego dystansu. Potrafię mocniej cieszyć się z tego, co już zrobiłem – z prawie 200 meczów w ekstraklasie czy z sędziowania Arsenalowi, Ajaksowi, Besiktasowi i reprezentacji Holandii. Tym bardziej, że jak zaczynałem, to marzyłem maksymalnie o czwartej lidze. Do tego momentu mi generalnie żarło, więc może było mi to potrzebne.
Powinien pan w ogóle prowadzić ten mecz w Poznaniu cztery dni przed finałem?
To już nie jest pytanie do mnie, ale skoro piłkarze grają w lidze cztery dni wcześniej, to ja też nie widziałem przeciwwskazań. Miałem w tamtym sezonie licencję na mecze Lecha z Górnikiem, bo sędziowałem wszystkie i w ostatnim zdarzył się ten błąd. Obejrzałem sytuację Dilavera na VAR-ze, ale nie byłem pewny, że było to działanie celowe, więc nie wyciągnąłem czerwonej kartki. To podstawowa zasada przy wymierzaniu najcięższej kary. Dopiero później, gdy obejrzałem to wszystko na spokojnie i z większej liczby ujęć, widziałem, że czerwona kartka po prostu się należała. Popełniłem błąd i poniosłem konsekwencje.
Chichot historii jest taki, że zastąpił pana Piotr Lasyk, który kilka tygodni później stał się wręcz twarzą błędów sędziowskich, gdy mocno przyczynił się do tego, że w pucharach zagrał Górnik Zabrze a nie Wisła Płock.
Jakie jest pytanie?
Nie boli pana to, że on po popełnieniu poważniejszego w skutkach błędu wrócił do sędziowania tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło, a pana spotkała ostra kara?
Już dawno nauczyłem się tego, żeby patrzeć tylko na siebie i tylko od siebie wymagać. Nie mam przemyśleń na ten temat. Piotrowi życzę jak najlepiej, bo jest bardzo fajnym chłopakiem i niech mu się wiedzie.
Wisła jest, przez to co się stało, najtrudniejszą drużyną do sędziowania?
Może nie, że najtrudniejszą, ale widać, że to w nich siedzi. Temat wraca za każdym razem – nawet w tych sytuacjach, które nie są kontrowersyjne, wystarczy, że ktoś podjął niekorzystną dla nich decyzję. Zastanawiam się, czy to dobrze, bo dla jakości prezentowanej piłki pewnie lepiej byłoby zostawić to za sobą. To tak, jakbym ja wychodził na każdy mecz z myślą: „nie było mnie na Narodowym”. Tak się nie da, bo to blokuje głowę. Przeszłości już nie zmienimy.
Sędziowanie tej większej piłki czymś różni się od pracy w ekstraklasie?
Na razie dopiero pukam do tych bram, ale widzę, że za nimi świadomość u piłkarzy i trenerów jest jednak większa. Te największe kluby często nawet zatrudniają byłych sędziów czy specjalistów, którzy się na tym znają. Wszystko po to, by lepiej wiedzieć, co może ich spotkać na boisku i by poszukać detali, które mogą jakoś wykorzystać na swoją korzyść. Widać to, że piłkarze wiedzą, o co pytają i trzeba być przygotowanym na sensowną odpowiedź, bo kitu się nie wciśnie. No i tam gdzie są większe pieniądze, siłą rzeczy pojawia się też większa samokontrola i trzymanie nerwów na wodzy. Raz, że kartka za gadanie może ich trochę kosztować w takim drużynowym taryfikatorze, a dwa, że mogą w końcu osłabić drużynę i ominie ich coś ważnego.
Nie ma pan wrażenia, że VAR trochę rozleniwił sędziów? Nie mówię konkretnie o panu, ale coraz częściej widzimy, że zwlekają z podjęciem nawet tych oczywistych decyzji.
Mogę odpowiedzieć za siebie, bo w umysłach innych nie siedzę. Ja traktuję VAR jako rozbudowanie mojego warsztatu. Kiedyś sędzia miał tylko gwizdek, później dostał kartki, chorągiewki elektroniczne czy system komunikacji, a dziś doszło kolejne narzędzie, z którego trzeba korzystać mądrze. Zasada jest prosta i ją stosuję – „przed podjęciem decyzji zapomnij o VAR-ze, po podjęciu decyzji pamiętaj VAR-ze”. Cieszę się, gdy zachowam się dobrze dzięki VAR-owi i żadną ujmą nie jest dla mnie podejście do ekranu, ale jak skończę mecz bez takiej interwencji, to mimo wszystko czuję się jakoś bardziej spełniony.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. newspix.pl