Czego w tym meczu nie było? Niesamowita walka, zwroty akcji, pressing z jednej strony, zmasowana obrona z drugiej – odhaczone. Gole z dystansu? Były, przedniej urody. Bramki po stałych fragmentach? Na tym mundialu to pytanie retoryczne. Pewnie, że tak. „Karius” w wykonaniu Llorisa? I to jaki. Jedenastka, samobój, interwencja VAR, błąd arbitra w kluczowej sytuacji, mordercza batalia do ostatnich sekund… To nie był jakiś tam finał. To był Finał. Przez duże „F”. Wielkie święto dla wszystkich nas, którzy kochamy futbol. Mecz wart tego, żeby gadać o nim z kolegą z pracy na papierosie, z przypadkowo spotkaną panią w tramwaju, z kominiarzem, z nauczycielem WOS-u. Mecz wart honorowego miejsca na półce naszych futbolowych wspomnień.
Na kolejne takie spotkanie nie przyjdzie nam czekać przez cztery lata. Prędzej czterdzieści cztery. O tym spektaklu pokolenie dzisiejszych nastolatków będzie kiedyś opowiadać swoim dzieciakom legendy. Oby tylko nie zapomnieli, jak to było naprawdę. Oby nie narodził się mit, wspaniałej, ofensywnej Francji, która porozstawiała po kątach bezradną Chorwację.
Bo to po prostu nie jest prawda.
Choć wiadomo nie od dziś, że to zwycięzcom przypada przywilej pisania obowiązującej wersji historii.
Francja była przebiegła. Była wyrachowana, była rozsądna, była dobrze zorganizowana, była groźna w kontrataku. Didier Deschamps postawił na totalne kunktatorstwo. W pierwszej połowie kompletnie zamordował potencjał ofensywny swojej własnej drużyny, pozwolił rywalom wyprawiać na murawie, co im się żywnie podobało. Dał wolną rękę Rakiticiowi, nie robiły na nim wrażenia nieustanne szarże Perisicia. Pomyślał: „Biegajcie, wojujcie sobie, chłopaki. Nam i tak z przodu coś wpadnie, tacy jesteśmy mocni”.
To okrutne, do jakiego stopnia miał rację.
Chorwacja do przerwy właściwie zamknęła przeciwników na ich własnej połowie. Podopieczni Zlatko Dalicia w ogóle nie dali po sobie poznać, że mają dziewięćdziesiąt minut więcej w nogach. Ba, prezentowali się tak ogniście, jakby zaczęli turniej z pominięciem fazy grupowej. Ruszyli do boju zgodnie ze swoim temperamentem. Nie kalkulując i wierząc w swoje siły. Nie tworzyli może klarownych sytuacji do strzału, ale trzymali rywali pod prądem. Francuscy defensorzy niekiedy wybijali futbolówkę po prostu na oślep, nawet się nie zastanawiając, czy osamotniony na desancie Giroud zdoła do niej dopaść.
Aż tu naglep ierwszy groźny stały fragment dla Francji i Vatreni strzelili sobie swojaka. Po rzucie wolnym, którego finezyjnie sygnalizujący swoje decyzje Nestor Pitana nie powinien był podyktować. Antoine Griezmann zaserwował bezczelne padolino. Arbiter o aparycji idealnie pasującej na szwarccharakter w kolejnej odsłonie filmowych przygód Jamesa Bonda dał się nabrać jak naiwny niemowlak.
Griezmann ze wszech miar zasłużył na tytuł bohatera tego meczu, jeżeli chodzi o francuską ofensywę. Ale, jak to mówią: “niesmak pozostał”.
Chorwaci zripostowali szybko, za sprawą fenomenalnego w półfinale i finale Ivana Perisicia. Ale chwila, moment i zawodnik Interu zawalił we własnej szesnastce – pechowo ułożył rękę i na naszych oczach napisała się historia. Pierwszy raz w dziejach futbolu, arbiter podyktował w finale mistrzostw świata jedenastkę po konsultacji z wozem VAR. Oglądał sytuację bardzo długo. Kiedy wydawało się, ze już wie wszystko, powrócił do monitora, żeby jeszcze coś zbadać, jeszcze jakiegoś szczegółu się dopatrzeć.
I ostatecznie orzekł rzut karny. Wspomniany Griezmann pograł sobie z Subasiciem jak profesor z niesfornym uczniakiem. Z jednej strony – wielki triumf technologii, z drugiej – gdyby VAR miał prawo interweniować kilka chwil wcześniej, to może symulka napastnika Atletico nie uszłaby uwadze boiskowego wymiaru sprawiedliwości. Wciąż jest tu pole do poprawek. Przede wszystkim w przepisach.
*
Ten mecz był jak starcie dobra ze złem. Do przerwy prowadzili „źli” Francuzi, ale wydawało się, że będzie jak w hollywoodzkiej produkcji – nagły zwrot akcji, cudowne ozdrowienie głównego bohatera i zwycięstwo uwielbianego superbohatera. Chorwacja dała wszelkie powody, żeby w nią bezgranicznie wierzyć. Całym mundialem, kiedy z odrabiania strat uczynili swoją kartkę atutową. I postawą w finale, bo grali naprawdę nieźle.
Ale ten finał napisał scenariusz bez happy endu. Przynajmniej dla Chorwatów i gigantycznej rzeszy ich sympatyków w Polsce.
Vatreni otworzyli się tak dalece, że możliwości były dwie: albo momentalnie strzelą bramkę, albo polegną z kretesem. Padło na drugą opcję – kapitalną kontrę wyprowadził Paul Pogba, doskonałym zagraniem odnajdując z przodu rozpędzonego Mbappe. Odrobina bilardu w polu karnym, futbolówka wróciła pod nogi pomocnika Manchesteru United, a on nie dał szans chorwackiemu golkiperowi. Mało go było w tym meczu pod grą, harował jak wół w defensywie. Deschamps go do tego natchnął. Jednak, kiedy było trzeba, dał drużynie “magic touch”. Jego akcja była kluczowa dla losów meczu, nie ma wątpliwości.
Ten cios oszołomił podopiecznych Dalicia. Wykorzystał to Mbappe i fantastycznym strzałem z dystansu zapytał piłkarski świat: „Hej, mam dziewiętnaście lat i strzelam gola w finale mistrzostw świata. Gdzie byli w tym wieku Messi, Cristiano i Neymar? Ile razy wygrywali mundial?”.
Dzisiejszy mecz przypominał trochę finał Champions League sprzed dwóch lat, kiedy Real Madryt zdeklasował, ale tylko na papierze i w suchej tabelce z wynikiem, rywali z Juventusu. Więc, żeby dopełnić skojarzenia z Królewskimi, bramkę dorzucił Mario Mandżukić. Korzystając z totalnej dekoncentracji Hugo Llorisa. Golkiper Tottenhamu chyba właśnie się zastanawiał, w którym miejscu salonu najlepiej będzie wyeksponować złoty medal, jaki za dwadzieścia minut odbierze z rąk Gianniego Infantino.
Ten ostatni kapitalnie się bawił w towarzystwie Władimira Putina. Z kolei prezydent Francji, Emmanuel Macron, po końcowym gwizdku tak ochoczo wpadł w ramiona chorwackiej Kolindy Grabar-Kitarović, że chyba jego wiekowa małżonka przyszykowała już w domu wałek i ostrą wiązankę dźwięcznych, francuskich wulgaryzmów.
Czy czegoś w tym meczu zabrakło? Może tylko trzeciej bramki dla Chorwacji, która uczyniłaby końcówkę bardziej emocjonującą. Modrić i spółka walczyli heroicznie, ale przy wyniku 2:4 ich wojowniczość mogła budzić tylko szacunek, lecz nie emocje. Francja to drużyna zbyt inteligentna, żeby wypuścić z rąk dwubramkową przewagę.
Zabrakło też Luki Modricia w wielkiej dyspozycji, skoro już o nim mowa. To nie był jego finał. Przyćmili go Francuzi, przyćmiło też wielu partnerów z zespołu. Trudno powiedzieć, czy pękł mentalnie, czy też fizycznie. A może po prostu nie miał swojego dnia. Niemniej – jeżeli tym meczem miał zagrać o Złotą Piłkę i przełamanie hegemonii Cristiano i Messiego, to oczekiwaliśmy czegoś więcej. Choćby tego, co zagrał Rakitić. Pomocnik Realu Madryt na pocieszenie został wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju. Z kolei Kylian Mbappe dostał nagrodę dla najlepszego młodego zawodnika mundialu, ale to była oczywiście formalność.
Chwała pokonanym, chwała zwycięzcom. Chorwaci kończą swoją piękną, mundialową przygodę ze srebrnymi medalami na szyjach i największym piłkarskim sukcesem w dziejach swego małego państwa. Francja, z nowymi bohaterami, z nowym, genialnym pokoleniem piłkarzy, powraca na futbolowy szczyt po dwóch dekadach. I to nie jest ich ostatnie słowo.
Miesiąc emocji, sześćdziesiąt cztery mecze. Gigantyczna porcja wspaniałych wrażeń. Mnóstwo historycznych, przełomowych momentów. Krew, pot i łzy. Jednak, jakby na to nie spojrzeć, koniec końców zatriumfowali faworyci. Brawo. Nie zawsze ich gra mogła się podobać, ale lepszych od nich w przekroju całego mundialu po prostu nie było.
FRANCJA 4:2 CHORWACJA
18′ (1:0) Mario Mandżukić (sam.)
28′ (1:1) Ivan Perisić
38′ (2:1) Antoine Griezmann (k.)
59′ (3:1) Paul Pogba
65′ (4:1) Kylian Mbappe
69′ (4:2) Mario Mandżukić
fot. 400mm.pl