Siedzę na ławce pod stadionem i opisuję, co widzę. Jakaś para idzie pod rękę. Skąd są? Nie wiadomo, żaden z elementów ubioru nie zdradza ich pochodzenia, więc w ciemno strzelam, że pewnie z Rosji. Za nimi kolejna para plus syn w wieku gimnazjalnym. Mają modne ciuchy, modne buty, pochodzenie tym razem bardzo łatwo rozpoznać. Chiny. Za nimi pędzi jakiś gość pochodzenia arabskiego z okazałą brodą. Jeśli szedłby dwa lata temu pod francuskim stadionem, ludzie pewnie by się wzdrygali i odsuwali w bezpieczne miejsca. Tu zauważają go tak, jak Jan Bednarek rywala w meczu z Senegalem.
Wolontariuszka przybija przechodniom piątki, ale jest jakaś taka bez życia. Nie dostaje od ludzi takiej dawki energii – krzyków, uśmiechów, energicznych zetknięć dłońmi – jak zazwyczaj. W oddali widać flagę Finlandii i Kazachstanu, z Kazachami zdjęcie robi sobie jakiś koleś w rosyjskich ciuchach patriotycznych i z flagą z niedźwiedziem. Patrzy się na niego Chińczyk w koszulce Borussii, Chinka z wymalowaną flagą Belgii na lewym poliku i Francji na prawym oraz – dla odmiany – kolejna grupa Chińczyków. Jest ich od groma. Na pewno więcej niż Belgów. W takich sytuacjach jak półfinał mistrzostw świata jak na dłoni widać, jak szybko futbol „sprzedaje się” Chinom.
O jeny.
Jest strasznie cicho. Barw praktycznie nie widać. Nie ma Francuzów, nie ma Belgów, chyba że mówimy o pojedynczych postaciach, które przemykają bez akcentowania swojej obecności. Ktoś wreszcie zaczyna śpiewać. No tak, Meksykanie. Nieliczne grupki Latynosów zostają w Rosji do końca mistrzostw. Jest ich jednak zbyt mało, by zrobić atmosferę. Atmosfery zatem nie ma.
Cholera, to ma być półfinał?
To ma być mecz, którym żyje cały świat?!
Futbol staje się turystyką. Drugi dzień mistrzostw, Sankt Petersburg, kilka godzin przed meczem Maroko – Iran. Przez główną ulicę, Newski Prospekt, momentami nie da się przejść. Roi się na niej od kibiców w czerwonych strojach (Maroko) oraz białych (Iran). Śpiewają, zalegają w knajpach, zbijają wzajemnie piątki i ustawiają liczne grupy do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Dzieje się. Czuć atmosferę na mieście, a im bliżej stadionu – tym wydarzeń związanych z budowaniem napięcia więcej.
A dziś? Cisza. Na mieście – cisza. Pod stadionem – cisza. W metrze – cisza. Barw praktycznie brak.
Na mieście słychać gdzieniegdzie język francuski, ale ludzie mówiący w nim nie przypominają w niczym kibiców. Są incognito. Jak turyści.
Na początku mistrzostw całe miasto żyło meczem, którym na świecie nie żył prawie nikt, a pod koniec totalnie zamarło przy spotkaniu, które rozpalało wszystkich kibiców na tej planecie. Co za ironia.
Nie bardzo mi się to uśmiechało. Ale mecz miał przecież wynagrodzić.
Bo spotkaliśmy się dziś w Sankt Petersburgu nie po to by podziwiać kibiców tych czy tamtych (inna faza turnieju – na to był czas w grupach), a głównie piłkarzy, którzy mieli zrobić show w meczu obwołanym przedwczesnym finałem. Całkiem słusznie – Francja i Belgia były najlepszymi ekipami tej trudniejszej części drabinki. Grały nie tylko skutecznie, ale zdarzało im się wręcz rywali czasami tłamsić (spytajcie w Argentynie i Brazylii). Taki powinien być finał – bez dwóch zdań.
Walka cios za cios, bramki, zwroty akcji, przeciąganie szali to na jedną, to na drugą stronę – tego oczekiwaliśmy.
Kolejny epizod serialu pod tytułem „o mundialu, na którym strzelało się bramki tylko po stałych fragmentach gry” – to dostaliśmy.
Na swój sposób to smutne, że gdy na boisku znajduje się taka plejada graczy jak Griezmann, Mbappe, Pogba, Hazard, Lukaku czy de Bruyne, półfinał rozstrzyga się właśnie przez rzut rożny. Była to siedemdziesiąta bramka na tym turnieju zdobyta z karnego/wolnego/rogu/autu.
Siedemdziesiąta!
Po strzeleniu gola mecz wywrócił się do góry nogami – o ile wcześniej akcenty rozkładały się pół na pół, o tyle po trafieniu Francja zamknęła się na swojej połowie (ryzykowna gra, ale nie gdy twoje szyki ustawia Kante), a Belgia… Oglądaliśmy dokładnie taką Belgię, jaką pamiętamy z mundialu 2014 czy mistrzostw Europy 2016 – przeważającą, tłamszącą wręcz swojego rywala, ale nijak niepotrafiącą mu się dobrać do skóry. Dobrze, że na boisku pojawił się wreszcie Mertens, bo tak jak wcześniej Belgowie nie mieli ani jednego sposobu na ugryzienie rywala, tak przybył im jeden – dostarczenie piłki do piłkarza Napoli, by ten posłał wrzutkę.
Potem do repertuaru doszły straceńcze próby dryblingu Hazarda (ten w gąszczu świetnie poustawianych Francuzów czuł się trochę jak blondynka na zapełnionym parkingu – niby jakieś korytarze są, ale przecisnąć się nie da) i nerwowe szukanie de Bruyne. Lider reprezentacji Belgii przez większość czasu gry szukał sobie miejsca w bezpiecznych rejonach boiska i choć był najjaśniejszą postacią zespołu, poza incydentalnymi sytuacjami nie zagroził. Lukaku w zasadzie nie miał piłki, ustawiony wysoko Fellaini zaliczył jałowy występ, pozostali zmiennicy nawet nie zaznaczyli swojej obecności na boisku. Po golu Umtitiego mecz został elegancko zamknięty. Belgia nie zagroziła ani razu, chyba że kostkom francuskich piłkarzy, na które zasadzała się w zasadzie przy każdym kontrataku.
W efekcie oglądało się to źle, mimo że podania były celne, utrzymywanie się przy piłce na wysokim poziomie, a obie drużyny odżegnywały się od chaosu.
Oglądania nie uprzyjemniali oczywiście Matuidi i Mbappe, którzy chyba muszą odstawić na jakiś czas kontakt z Neymarem, bo zdarzało im się klasyczne pajacowanie. Matuidi omal nie umarł na boisku – takie można było odnieść wrażenie po jego reakcjach na kolejne starcia z Belgami. Mbappe odkopywał piłkę w ostatnich minutach, gdy Belgowie gonili i generalnie całym sobą irytował – elegancji było w tym tyle, co we włożeniu dziurawych butów na wesele.
Do dupy z takim hitem. Ostrzyliśmy sobie zęby na fenomenalne widowisko, a zamiast tego otrzymaliśmy wielopoziomowe rozczarowanie.