Stało się. Zachorowałem.
O tym, że tak będzie wiedziałem już po Wołgogradzie, w którym temperatura utrzymuje się pomiędzy 36 a 38 stopniami Celsjusza, i z którego przyjechałem z kaszlem i zmasakrowanymi zatokami. Jak można się załatwić, gdy za oknem 38 stopni? Też nigdy tego nie potrafiłem zrozumieć. No ale stało się.
Myślałem, że akurat w Rosji w tego typu przypadkach stosuje się medycynę tradycyjną, ludową, najlepiej tę spod znaku „sety i galarety” i – co tu kryć – taką przezornie też stosowałem, a kurację dla pewności powtarzałem. Wprawdzie złośliwcy mogą powiedzieć, że doszło pewnie do przedawkowania, ale ja ze złośliwcami polemizować nie chcę. Tak jak z losem postanawiającym, że przyjdzie mi poznać Rosję od wielu stron – także od strony państwowej służby medycznej.
Zorientowałem się u kumatych osób, czy w Niżnym Nowogrodzie istnieje instytucja lekarza przeznaczonego dla kibiców bądź dziennikarzy. W informacji szybko wskazano mi adres jedynego w mieście autoryzowanego przez FIFA szpitala, w którym nawet ktoś miał mówić po angielsku. Jadę. Z zewnątrz nie wyglądało to jak topowa placówka w mieście, ale mama uczyła, by nie oceniać książki po okładce. Wchodzę.
W środku panuje rozgardiasz. Jakaś kobieta – dopiero co przywieziona – krzyczy wniebogłosy. Przy niej stoi syn, córka (tak się domyślam), ale lekarza brak. Po dźwiękach, jakie wydaje, szybko diagnozuję, że to nie przejściowa migrena. Przy recepcji kolejka kilku osób. Przy gabinecie pierwszego kontaktu stoi ich już kilkanaście, większość w podeszłym wieku. Czekają na przyjęcie lekarza, ale są tylko – niestety – wrzodem na przeciążonym systemie emerytalnym.
A ja? Ja startuję z zupełnie innej pozycji. Mam plakietkę (akredytację), jestem obcokrajowcem i muszę ogłosić w swoim kraju, że w nowogrodzkim szpitalu spotkały mnie same dobre rzeczy. Ja to kapitał.
No więc od razu w kolejce wypatruje mnie ktoś z recepcji. Pyta, czy mówię po angielsku i czy „jestem z futbolu”. Tak, jestem z futbolu. Kobieta gdzieś odchodzi, a zaraz na jej miejsce przychodzą dwie wolontariuszki, które najpierw potwierdzają jej, że faktycznie “jestem z futbolu”, a potem wypytują, co mi jest. Przy okazji robią ze mnie superbohatera:
– Jak tu przyjechałeś? Karetką?
– Nie no, metrem.
– Metrem?!
Nie mogę nadziwić się swojej nieroztropności. Faktycznie, lepiej byłoby wezwać przy zapaleniu zatok karetkę, tak samo jak przy wejściu po schodach poprosić o tlen. Dopóki młode wolontariuszki mają mnie za twardziela nie zamierzam jednak o niego prosić. Zaproszono mnie do gabinetu, gdzie poczułem się już nie twardzielem, a chuderlakiem. I to takim, który zaraz ma umrzeć.
Przyszła tam bowiem jedna lekarka, druga, pielęgniarka, a zaraz potem jeszcze trzecia lekarka. Cały czas były przy mnie oczywiście dwie wolontariuszki, które dostały zadanie czuwania przy mnie przez kilka godzin. Cała delegacja – i to tylko do prostych, wydawałoby się, zatok.
Jury zaciekle dyskutowało nad ich stanem, dyskusje swe przerywając zaglądaniem mi w gardło i do nosa.
Naprawdę czułem się, jakby rozważania toczyły się o chorobie co najmniej poważnej, zwłaszcza, że chwilę temu widziałem tych wszystkich naprawdę cierpiących ludzi wyczekujących na choćby jednego lekarza, którzy zostali olani. A ja dostałem doktora od ręki – i to od razu trzech. Dla uspokojenia sprawdziłem w Google, czy na zatoki się umiera. Uff, wbrew pozorom jednak nie. Mimo to dostałem zlecenie kilku badań, lekarki upierały się ponadto, że powinienem zostać w pięknym Niżnym Nowogrodze jeszcze kilka dni (w sali szpitalnej).
– Jak to kilka dni?
– Może pięć, może siedem. Tak byłoby dla ciebie najlepiej.
Kobieto, czy ty wiesz, że jutro Kolumbia z Anglią, a zaraz ćwierćfinały?
Dla bezpieczeństwa jej o to jednak nie pytałem – jeszcze zasugerowałaby, że akurat wykuruję się na Urugwaj – Francja, mecz rozgrywany właśnie w Niżnym Nowogrodzie.
Później zaczęła się gonitwa od gabinetu przez salę z rentgenem aż do izolatki, w której dostałem do podpisania dokument, z którego treści rozumiałem tylko słowo „signature”, z czym na szczęście pomogły wolontariuszki (mam nadzieję). Podczas zwiedzania kolejnych kątów dziwiłem się, że akurat ten szpital dostał autoryzację FIFA. No bo niby za co? Trochę syfu, nic więcej. Z drugiej strony – jeśli ten szpital jest najlepszy w mieście to jak, na Boga, wyglądają następne?
Wystarczy rzucić okiem na kilka obrazków z zewnątrz…
W środku jest lepiej, ale – cytując klasyka – niewiele lepiej. Gumolit odpada, płytki straszą, sprzęty stare, recepcja zaraz się rozleci, ściany obdrapane. Nie zamierzałem jednak narzekać, skoro nie dość, że panie zrobiły mi herbatkę, to jeszcze odprowadziły do apteki, gdzie dostałem zbawcze eliksiry mające uratować mi życie. Podczas spaceru po leki minęliśmy samochód, który oblepiony był logotypami mundialu i miał przy szybie tabliczkę „Uruguay”.
– Piłkarze Urugwaju się u nas leczą, wiesz? – zagaiła wolontariuszka, a ja zrobiłem wielkie oczy. Kontynuowała: – Mieszkają tutaj, pod Niżnym Nowogrodem. Wczoraj było ich dwóch, chyba jakiś mecz grali. Ja z nimi nie pracuję, są do tego oddelegowani wolontariusze, którzy znają hiszpański. Cały szpital żyje jednak tymi Urugwajczykami.
– A kto był? Może Cavani?
– Nie wiem, bo ja ich nie znam po nazwiskach…
– Taki bardzo wysoki z długimi włosami?
– Tak, był taki u nas. Ale, wiesz, my nie możemy o nich rozmawiać.
I to był moment, w którym zacząłem żałować, że jednak nie dałem zamknąć się w szpitalu na te kilka dni. Zostać kumplem z sali Edinsona Cavaniego? Było naprawdę o włos.