Kontynuujemy naszą podróż wraz z firmą PKN Orlen i dziś lądujemy u… Manuela Arboledy! Ikona Lecha Poznań zaprosiła nas do swojego apartamentu w Ibague, gdzie porozmawialiśmy o kilku palących kwestiach. Czym zajmuje się dziś Manu i czy dobrze mu się wiedzie? Czy w Kolumbii wierzą, że Arboleda uczył fachu samego Roberta Lewandowskiego? Dlaczego wylądował w grudniu w Warszawie w krótkich spodenkach i jakim cudem dotarł w nich aż do Lubina? Jak praca na ulicy od siódmego roku życia ukształtowała charakter Mańka? Jak Pablo Escobar zapraszał piłkarzy na prywatne mecze? Jak po latach wspomina sytuację z Ebim Smolarkiem? Czy szatnia Zagłębia chciała zwolnić trenera Michniewicza? Zapraszamy!
– Wczoraj na spacerze z pieskiem dostaliśmy informację, że zmarł Luluś… Bardzo, bardzo sympatyczna postać. Po treningach tylko czekał przy wejściu by krzyknąć: Manu! Królu! Dostałem od niego dużo prezentów. Samoloty, zabawki, pistolety… Ale to tylko takie dla dzieci, wiecie (śmiech). Miał też często przy sobie taką małą zabawkę, którą można było rozwinąć, trochę taki miecz. Chodził za mną i powtarzał: Manu, musisz to kupić, to jest najlepsza obrona! Daj tylko tu…
(Manu pokazuje na kieszeń)
…i załatwione!
Często wracam wspomnieniami do Polski, zwłaszcza do Lecha. Dobrze, że przyjechaliście akurat dzisiaj, bo wczoraj na tym spacerze, gdy usłyszeliśmy o Lulusiu, zaczęliśmy wspominać. Szczególnie mecze w Europie – z Austrią Wiedeń, Manchesterem City czy Juventusem. Po spotkaniu z Austrią Smuda oznajmił nam, że dzwonił do niego osobiście z gratulacjami prezydent Kaczyński. Wiele osób mówiło mi, że już dawno nie było w polskiej piłce spotkania, które przysporzyłoby tyle emocji. Strzeliliśmy szybko pierwszą bramkę, potem zaczęli odrabiać, no a potem wiadomo.
Utrzymuje pan dalej kontakt z kolegami z Poznania?
Oczywiście. Czasami rozmawiamy internetowo z Kędziorą czy Kownackim. Mam dużo przyjaciół w Polsce. Nie mogę rozmawiać z nimi codziennie, bo robią kariery a ja zająłem się biznesem, ale kontakt utrzymujemy. Kędziorę poznałem jak miał 11 czy 12 lat. Taki chłopaczek był! W tak młodym wieku został kapitanem Lecha – szacunek. Piłkarsko najlepszy oczywiście był Lewandowski, choć tylko raz udało mu się mnie przepchnąć. Stało się to na naszym pierwszym wspólnym treningu, na który przyszedłem po czteromiesięcznej pauzie. Mieliśmy gierkę 1 na 1 i chyba go nie doceniłem. Po zajęciach byłem niesamowicie zmęczony.
Kolumbijczycy wierzą panu, gdy mówi pan, że parę lat temu dokształcał samego Lewandowskiego?
Lubię im o tym mówić, bo ludzie tutaj trochę myślą, że Manu to tam w Polsce był i niewiele zrobił. Smuda bardzo szybko powiedział całej grupie:
– Od dziś Manuel i Lewandowski pracują razem. Bo ty jesteś najlepszym obrońcą w polskiej lidze, Manu, a ty, Lewy, będziesz najlepszym polskim napastnikiem. Wasza współpraca sprawi, że obaj będziecie lepsi.
Nie mamy już z Robertem kontaktu, ale wiem, jak wyglądałaby nasza rozmowa, gdybym do niego zadzwonił.
– Robert, pamiętasz mnie? Tu Manu.
– Nie wiem czy ja pamiętam, ale moje kolana na pewno!
Od początku zapowiadało się na to, że Lewy będzie takim piłkarzem. Niby z wyglądu był bardzo chudy, ale przy tym niezwykle silny. Do tego podobało mi się jak kończył akcje. Z pojedynków z nim czerpałem bardzo dużo też ja sam – najbardziej nauczył mnie wytrzymałości, bo po każdym treningu padałem. Smuda pytał często:
– Lewy dobry?
– Nie. Nie dobry. Bardzo dobry!
Dziś rozrósł się tak, że jest chyba nawet większy od pana. Manuela Arboledę w sile wieku przestawiłby bez większego problemu.
Może tak. Przez całą moją karierę mierzyłem się tylko z dwoma napastnikami, o których mogę powiedzieć, że są naprawdę twardzi. Pierwszy to Lewandowski, drugi Wilfried Bony. Gdy Wojtkowiak widział, że na niego leci, krzyczał spanikowany:
– Manu, Wilfired idzie! Bierz go, kurwa!
Po jednym z pojedynków powiedział do mnie, że jestem strong men. Odpowiedziałem mu „ty też strong men” i pomyślałem sobie, że taki jak on to tylko Lewandowski. Tak się złożyło, że w waszej reprezentacji gra wielu piłkarzy, dla których byłem jak starszy brat. Kownacki, Linetty, Kędziora, Kamiński… Za moich czasów Kownaś był dzieckiem, więc dla niego to byłem wręcz jak tata. Dobrze go traktowałem i dlatego mnie pamięta. Czasami dziękują mi za to, że przekazywałem uwagi. Czuję dumę, bo od zawsze był w nich duży potencjał i szacunek do starszych i pracy. Uczyłem ich wszystkich. Kędziora jest obrońcą, ale przecież musi umieć atakować, więc brałem go po treningu na 1 na 1, tak samo zresztą jak Linettego. Dla mnie pomaganie młodym też było pracą. Trochę nauczyłem Kamińskiego, bo na początku… Słabo, słabo. Wykonał jednak duży postęp. Brakowało mu zwłaszcza ustawienia, gry jeden na jeden. „Kamyk, nie ustawiaj się tak!”. Oglądałem ostatnio bramkę, którą Polsce strzeliła Nigeria. Aż zawołałem żonę:
– Kochanie, zobacz. Tyle razy mówiłem, że nie może się tak ustawiać! Powinien bokiem, jakoś na uwajaj, a nie!
Jak przyjęli pana po latach w Poznaniu podczas wizyty 1,5 roku temu? Jak króla?
Nie wiem, czy jak króla, ale fajne było! Chodziłem ulicami i wszyscy świetnie mnie traktowali. Jak zawsze zresztą.
A w Warszawie?
No w Warszawie jest inaczej, ale ja nigdy nie czułem się źle w tym mieście. W stolicy ludzie też podchodzą. Kiedyś na dworcu centralnym rozpoznał mnie jeden człowiek i zaczął do mnie krzyczeć: – Manu! Manu! Arboledka!
I potem to była już masakra. Tłum! Ze sto osób. Wszyscy chcieli zdjęcie, autograf. Fajnie, fajnie. Było dużo pięknych chwil, które bardzo dobrze pamiętam. Poza tym przecież jeszcze mistrzostwo Polski czy puchar. Mistrzostwo było wyjątkowe, bo Lech grał w ostatnim meczu z Zagłębiem Lubin. W przedostatnim meczu był Ruch Chorzów…
…w tym meczu był pan bohaterem sporych kontrowersji, bo zamiast oddać piłkę fair play wznowił pan szybko grę i dzięki temu Lech zdobył bramkę na wagę mistrzostwa.
Ludzie krytykowali mnie, że to moja wina. Ale ja nie jestem sędzią! Nie wiem, czy pamiętacie w ogóle tę ostatnią akcję. Była długa piłka w nasze pole karne, ja starłem się z przeciwnikiem, który upadł, a w tym czasie Kotorowski złapał piłkę. Minuta do końca meczu, już doliczony czas, a ten się zwija z bólu. Kotor chciał rzucić piłkę na trybunę w geście fair play, ale wiedziałem, że jak to zrobimy, będzie już po meczu. Powiedziałem mu, by dał mi piłkę, a ja poszedłem od razu z akcją. Wiadomo, że fair play jest fajne i dobrze wygląda, ale zdarzają się piłkarze, którzy w takich sytuacjach symulują. I co wtedy?
Symulowanie to bardzo często zarzucano akurat panu. Żałuje pan czegoś z tych ośmiu i pół lat spędzonych w Polsce?
Nie wiem czy dałem z siebie sto procent, ale te 95% tak. Gdy idziesz grać do obcego kraju, musisz się dobrze wkomponować, bo nigdy nie wiesz, kiedy wrócisz. Życie jest takie, że dziś jesteś tutaj, a jutro nie wiesz, gdzie. W moich byłych klubach nikt nie może powiedzieć o mnie złego słowa. Co mogą mi zarzucić? Nic! Że Manu był konfliktowy? No nie. Że był niedobrym kolegą? Że szukał problemów? Nie!
A Smolarek? On też nie powiedziałby na pana nic złego?
Ja ze Smolarkiem nie mam żadnego problemu i mógłbym z nim spokojnie porozmawiać. Moim zdaniem to wszystko było zaplanowane. Mówiło się o mnie w kontekście reprezentacji Polski, a on mnie uderzył za nic. Gdy schodziłem do szatni, jeszcze czekał na mnie, nagranie wciąż jest w internecie. Mówiłem mu, by dał mi spokój. Potem mówił w wywiadzie, że Manu robi to i to…
Mówiąc wprost – że wsadził mu pan palec w tyłek.
To wszystko było zaplanowane przeciwko mnie. Nieprzypadkowo problemy pojawiły się wokół mnie wraz z tematem reprezentacji. Na pewno! Ja tego nie zrobiłem.
Tak czy siak kochał pan teatr. Przewracać się, symulować, dyskutować. Nie sądzi pan, że to obrzydza piłkę widzom? Podoba się panu takie zachowanie, gdy ogląda pan mecze?
Zawsze grałem twardo, lecz w pewnym momencie rywale zaczęli mnie mocno atakować, bo „Manu jest twardy i jego na pewno nie boli”. Czułem to po kościach. Arboleda to nie jest robot. Wszystko, co Manu robił, było złe. Manu gra za twardo – źle. Manu symuluje – źle. W pewnym momencie symulacje to był mój odruch obronny. Jadąc do Białegostoku usłyszałem przed meczem od trenera Probierza, że będę płakał, bo Frankowski jest na mnie cięty.
– To twoi napastnicy będą płakać. Ze mną nie mają szans! – wykrzyczałem.
– Nie dokończysz meczu! – odpowiedział.
No i… nie dokończyłem. Czerwona kartka. Pierwsza żółta była na połowie boiska. Frankowski był malutki i gdy mocniej w niego wszedłem, wyglądało to jak brutalne wejście, a on dużo dał od siebie. To jest piłka, nie mam do niego pretensji. Czasami nawet nie chciałem już iść w pole karne rywala za stałym fragmentem gry, bo wiedziałem, że będą symulować. Próbowałem wysyłać tam Luisa Henriqueza, ale nie chciał. W Polsce byłem bardzo dobrze przygotowany do gry, zwłaszcza siłowo. Nie pamiętam, by jakiś napastnik mnie przedryblował. To było tak rzadko, że nawet nie mam tego w głowie. Kochałem też grać do przodu, choć Smuda powtarzał: – Idź do przodu, ale próbuj wchodzić na masę, bo jak spróbujesz dryblingu, to prawdopodobnie zrobisz sobie coś z kolanami.
Jaki miał pan patent na te bramki? W niektórych sezonach strzelał pan więcej niż niejeden napastnik w lidze.
Już w Independiente Santa Fe trenerzy mówili mi, bym ustawiał się z tyłu, a jak idzie akcja to szedł za nią, bo jestem silny i robię przewagę liczebną. I tak zacząłem od początku kariery strzelać dużo bramek. Oglądam często polską Ekstraklasę. Polska liga jest taka… Nie wiem! Dzisiaj wygrasz z Legią, a zaraz grasz z ostatnim zespołem z tabeli i przegrasz. Ale liga polska nie jest słaba. Dla mnie nie. W Europie przecież dobrze wyglądaliśmy. Większym problemem niż poziom jest mentalność. Polscy piłkarze powinni grać tak jak Brazylia. Przed ważnymi meczami jak z Legią byliśmy jako drużyna przez cały tydzień zdenerwowani. Hej, Brazylia! Ciesz się meczem! Obecnie wielu polskich piłkarzy gra zagranicą, więc wszystko powoli się zmienia. My w Kolumbii kochamy innych ludzi i wchodzenie z nimi w relacje. W Polsce ważniejszy jest czas, każdy kontroluje porządku…
Przeszkadzało to na początku?
Tak. W Polsce ludzie nie są tak otwarci. Wiadomo, że ostatnio dużo się zmieniło. To już wiele lat od wejścia do Unii, a w Europie musisz być otwarty.
Jesteśmy tolerancyjni?
Nie bardzo.
A jesteśmy rasistami?
Rasista to duże słowo, choć wiadomo, że miałem tego typu problemy. Rasistą był nawet mój prezes w Zagłębiu.
Potem podał pana za podobne słowa do sądu i musiał pan mu zapłacić 65 tysięcy.
Ja? Nieeee!
Nie zapłacił pan prezesowi?
Nie! Nigdy!
To jak było?
Gdy Czesław Michniewicz został naszym trenerem, prezes nagadywał na czarnych i mówił trenerowi, że ich nie widzi w kadrze. Moja relacja z Michniewiczem na początku nie była dobra. Potem zobaczył jednak, że jestem nie tylko dobrym piłkarzem, ale też dobrą osobą. Byłem prosty, nie szukałem problemów. Nikt nie może powiedzieć, że Manu jest konfliktowy. To tak jak w Kolumbii – będziesz tu się czuł bezpiecznie, jeśli nie szukasz problemów. Gdy przekraczasz pewną granicę – one cię szybko znajdą. Paru piłkarzom nie podobało się, że strzelałem wtedy dużo bramek. Po meczach opieprzali mnie:
– Ej, Manu? Co ty robisz, kurwa? Dlaczego grasz dla trenera? Dlaczego mu pomagasz?
– Ja? Ja tylko wykonuję swoją pracę – odpowiadałem.
Paru piłkarzy nie lubiło Michniewicza i chciało się go pozbyć. Po meczu w Białymstoku połowa zespołu bawiła się do trzeciej czy czwartej. Michniewicz był bardzo wkurwiony podczas powrotu do Lubina. Jechaliśmy całą Polskę, więc atmosfera była bardzo gęsta. Po powrocie Michniewicz dał mi opaskę kapitana. Nie wierzyłem:
– Trenerze, ale ta opaska nie jest moja, czemu trener mi ją daje?
– Twoja, twoja.
Nie chciałem tej opaski, bo wiedziałem, że przez to będzie bardzo dużo problemów. Powiedziałem wprost trenerowi, że nie mogę jej przyjąć, bo to ześle na mnie same kłopoty. Szatnia wcześniej miała dobrą atmosferę, a ta zmiana ją popsuje. Powiedział jednak:
– To jest moja decyzja. I koniec.
Tym się różnimy najbardziej. W Ameryce możesz sobie pogadać, pośmiać się, poprosić „trenerze, a może jednak nie, proszę!”, a w Polsce „jest decyzja i koniec”. Nie ma dyskusji. Zagrałem dwa mecze, a potem ten prezes powiedział mi, że mam iść do niego do biura. Usłyszałem tam:
– Manu, dla mnie ty nie jesteś kapitanem zespołu.
– Dlaczego?
– Tu nigdy nie było kapitana obcokrajowca. Ani czarnego.
To ja nie chcę opaski, chcę tylko grać. Następnego dnia wyszło, że Michniewicz out. Rafał Ulatowski został pierwszym trenerem. Ostatnio byłem w Polsce we Wronkach i Ulatowski pamiętał tylko jedną sytuację. Moja żona w pewnym momencie chciała już wracać do Kolumbii. Poleciała z dziećmi do Paryża, gdzie nie wiedziała jak się poruszać i cały czas płakała. Byłem zdenerwowany przed meczem i daleko mi było do koncentracji. Przegraliśmy. I Ulatowski pamiętał po latach ten jeden mecz. Mówił wtedy do całej drużyny, że nie mogą być jak Manuel Arboleda, że muszą być skoncentrowani, bo jak nie to zawalą mecz jak ja. Zapomniał jednak, że od tego meczu byłem najlepszym obrońcą w Polsce i zrobiliśmy mistrza. Ulatowski pamięta tylko złe rzeczy. A po tym sezonie zdobyliśmy mistrza. Zagłębie Lubin! Mistrzem Polski!
W Europie są generalnie fajni ludzie, ale też niefajni. Miałem tylko raz sytuację, gdy poczułem się zagrożony, ale tak to raczej nie.
Jak pańska rodzina zniosła przeprowadzkę z Peru do Lubina? Jak długo trzeba było namawiać małżonkę na podróż do zimnej Polski?
Wszystko potoczyło się szybko. Moi menedżerowie dostali płytę wideo z moimi zagraniami, pokazali w klubie i im się spodobało. Agenci okłamali mnie jednak, że w Lubinie od razu po przejściu badań podpisuję kontrakt. Na miejscu okazało się, że muszę jeszcze zaliczyć testy sportowe. Rozmawiałem z żoną: – Kochanie, mam dobrą propozycję, ale nie wiemy nic o tym kraju. Wtedy wiedziałem tylko, że Jan Paweł II pochodzi z Polski. Menedżer opowiadał, że Polska to piękny kraj, w którym będę miał cały czas wakacje i będę mieszkał tuż przy plaży.
W Lubinie?!
Tak!
To się pan zdziwił.
Mówili, że będzie ciepło cały rok. „Manu, jedziesz na wakacje!”. Poleciałem tam w grudniu w spodenkach i koszulce. Gdy pilot powiedział „lądujemy”, spojrzałem w dół. Zobaczyłem, że wszystko jest… białe. To w Europie ziemia jest biała? Może. Jak dostałem w twarz lodowatym powietrzem, nie mogłem się odnaleźć. I jeszcze w tej koszulce i spodenkach. W Warszawie wsiadłem w pociąg do Wrocławia i stamtąd pojechałem do Lubina.
Ale kurtkę po drodze pan chyba kupił.
Nie, bo nie miałem pieniędzy.
W krótkich spodenkach w grudniu dojechał pan do Lubina?!
No! Nie było pieniędzy, wiecie. Menedżer powiedział, że będzie na mnie czekał, a nie było go ani na lotnisku, ani nigdzie. To była masakra. Mieszkałem w internacie Zagłębia wraz z akademią. Pani kierowniczka hotelu – nie wiem, dlaczego – nie przepadała za mną. Przez trzy miesiące dostawałem tylko herbatkę i chleb. Dostaliśmy menu, ale ja nie czytałem, bo nie umiałem polskiego. Prosiłem, by coś dała, a ona tylko: herbatka i chleb. Herbatka i chleb. Jeden z pracowników klubu bardzo mi pomagał. Pamiętam go doskonale, bo wyglądał jak Mario Bros. Widział, że od początku nie czuję się najlepiej. Pomógł mi założyć maila i chodziłem do niego pisać maile z żoną i to był początkowo mój jedyny kontakt z rodziną. Niestety nie pracował codziennie, więc gdy go nie było, rodzina płakała, bo nie odpowiadałem. W Peru miesięcznie zarabiałem 3000 dolarów, pierwsza pensja w Lubinie wynosiła 300 dolarów.
Ale dziennie?
Za miesiąc! Mało! To była masakra. Burzyłem się: to nie moja pensja! Tłumaczyli, że taki jest podatek, że odtrącają za mieszkanie… Sekretarka powiedziała w końcu jasno się, że nie mam prawa się dziwić:
– Przecież podpisałeś. I twój menedżer też podpisał. To o co ci jeszcze chodzi?
No i co miałem robić? Płakałem. Chodziłem do biura prezesa i nie mówiłem w żadnym innym języku, on też. Siadaliśmy, patrzyliśmy się na siebie i… koniec. Nie wiedziałem, jak mu to powiedzieć, że mój kontrakt jest nie taki, jaki powinien być. Po czterech miesiącach ściągnęli do klubu z Warszawy tłumacza i wreszcie mogłem porozmawiać z prezesem.
– Prezesie, to nie jest mój kontrakt. Moi menedżerowie mnie oszukali. Mówili o innej kwocie. Chcę wrócić!
– Oczywiście, możesz wrócić. Ale masz wciąż obowiązujący kontrakt. Wtedy FIFA da ci mandat i nie znajdziesz żadnego klubu. Zostaniesz na lodzie. Zostań tu, graj, pokaż, że jesteś dobry i zobaczymy, co dalej.
Jak podpisał pan nie taki kontrakt, jaki chciał?
Menedżer mi powiedział przed wylotem, że umowa jest już przygotowana i wszystkie szczegóły są dogadane. Dostałem kontrakt tylko po polsku i ufałem, że wszystko jest dobrze.
Stary chwyt.
W Lechu już na przykład podpisałem trzy kontrakty – po angielsku, polsku, hiszpańsku. W Zagłębiu nic nie rozumiałem i nie widziałem, co podpisuję.
Co było najtrudniejsze w pierwszych miesiącach w Polsce?
Na początku kuchnia i to, że ludzie są zamknięci. Kolumbia to kraj, gdzie są relacje, śmiechy, w Polsce jest trochę inaczej. Trener mówi „o 10”, to masz być o 10.
Tu oznacza to, że połowa przyjdzie o 10:30.
No, no! Właśnie! W Polsce jak jesteś spóźniony, to już twój koniec. Miałem sytuacje, że się spóźniłem, a druga osoba mówiła mi, że teraz to już nie rozmawiamy, bo ma następne spotkanie. W Kolumbii spóźnienie się jest normalną rzeczą, to w ogóle nie jest nietakt.
To dobrze, że rozmawiamy w Kolumbii, bo mieliśmy półgodzinny poślizg.
No, ale to normalne! Nawet nie pomyślałem o was niczego złego. Trudny był też język, wiadomo. Smuda dużo mi pomagał.
Smuda pana języka uczył?
Smuda wiedział, że na odprawach zawodnik musi wszystko rozumieć. Kupili mu słownik polsko-hiszpański. I po odprawie było:
– Manu, ty zostajesz. Proteccion! Importante partido! Defensiva!
Nawet hymnu się pan nauczył.
Pamiętam go do dziś. W swoim domu dalej go śpiewam! Żona ochrzania mnie:
– Ty przecież jesteś Kolumbijczyk!
– Ale ja kocham ten kraj!
Dalej potrafię. Patrzcie:
(Manuel śpiewa)
Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy!
Wracając – Smuda to mój wielki przyjaciel. Jakiś czas temu wraz z wieloma przyjaciółmi z Polski był dokładnie na tych kanapach, na których teraz siedzimy wraz z wieloma przyjaciółmi z Polski, wśród których był między innymi Tomasz Bandrowski. W Europie myślą, że Kolumbia jest bardzo niebezpieczna. Byli w szoku, że jest inaczej. Myśleli, że wyjdą na ulicę i zobaczą ludzi biegających z pistoletami. Tak już nie jest. Szokiem była też dla nich temperatura. W Bogocie jest zawsze 15 stopni, a w moim Ibague słoneczko, pięknie, a w Kartagenie to już w ogóle bardzo ciepło. Duża różnica pomiędzy miastami.
Swoimi staraniami o obywatelstwo podzielił pan kraj. Jedni mówili: Manu, super piłkarz. Drudzy: nie, chcemy polaków w reprezentacji.
I wtedy zaczęły się moje problemy w Polsce. Było wielu ludzi, którzy mieli do mnie pretensje, ale to nie moja wina! Ja tylko grałem i dobrze wyglądałem. Obrońcy w reprezentacji nie byli wtedy na wysokim poziomie i dużo dziennikarzy pisało, że największym problemem kadry jest obrona. Zaczęto mnie łączyć z reprezentacją… No, ale to nie moja wina! Spędziłem dużo czasu w Polsce, osiem i pół lat. Potrzebowałem obywatelstwa, bo myślałem o dzieciach, by żyło nam się łatwiej. Mój syn kocha Polskę. Gdy wróciliśmy, miał dużo problemów. Zawsze mówiliśmy, że w Kolumbii są wakacje, a życie jest w Polsce. Musiał się przestawić. Byłem smutny, że nie dostałem obywatelstwa.
Mówił pan w 2013 roku, że przed panem jeszcze dużo lat grania. Po Lechu Poznań nie znalazł pan klubu i zakończył pan karierę, a nie da się ukryć, że mógł pan jeszcze pograć.
Nie chciałem już grać. Dzieci są już duże, córka chciała wracać do Kolumbii, żona też. Piętnaście lat żyliśmy poza krajem. Dostałem propozycje z Polski i z Kolumbii z America Cali. Z mojego zespołu! Zespołu, któremu kibicowałem, gdy byłem mały! Chciał mnie też Union Magdalena. Ale ja już nie chciałem. Nie, nie… Już nie. Za dużo. Piłka to piękny sport, ale ma jedną rzecz, która jest bardzo zła: zabiera czas, który powinieneś poświęcić rodzinie. Moja mama była wtedy chora i stwierdziliśmy, że już tego czasu tracić nie możemy. Musimy wracać. Ostatnio skończyła 70 lat.
Ma pan dziś żal, że nie dostał pan nigdy szansy w kolumbijskiej reprezentacji?
Przykro mi, bo dobrze grałem w Polsce. Liga Europy, mistrzostwo… W reprezentacji Kolumbii grali piłkarze z ligi salwadorskiej czy honduraskiej.
Może ta nasza liga taka słaba?
Tu nie chodzi o ligę, przecież graliśmy w Lidze Europy! Poziom był chyba wysoki. Piłka już nie jest tylko sport, a też biznes. Trzeba zapłacić dziennikarzom czy ludziom, którzy są blisko trenera reprezentacji, by ktoś szepnął, że w Polsce jest dobry zawodnik.
Mało pan nie zarabiał, my byśmy się szarpnęli.
(śmiech) Ważniejsze od pieniędzy są relacje. Trzeba wiedzieć, z kim się skumplować. A ja tak naprawdę nie miałem nawet do kogo się odezwać, bo bardzo szybko wyjechałem z Kolumbii i straciłem kontakty. Jestem tu nieznany. Na pewno mniej znany niż w Polsce.
Powrót do Kolumbii był ciężki? Łatwo było przywyknąć na przykład do szeroko pojętej sytuacji społeczno-politycznej?
Teraz będą za niedługo wybory i to jest masakra. Obie grupy przekrzykują się, kto zrobił w kraju więcej niedobrego.
W wyborach mogą dziś startować legalne bojówki, które jeszcze niedawno regularnie mordowały ludzi propagując komunistyczną ideologię. Kolumbia niedawno ogłosiła wewnętrzny pokój, ale polega on na tym, że ci bandyci bez konsekwencji stają się normalnymi politykami. A więc ten, który mordował, idzie teraz do polityki. Farsa.
I ta partia, która była bojówką, próbuje przygotować stołek prezydenta. I co gorsza – ma szanse. Ludzie szybko zapominają. Prezydent Santos otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. To było kupione – tak się przynajmniej powszechnie uważa. Mówi się, że obecny prezydent nie ma jaj. Poprzednicy byli gotowi na walkę z kartelami, ten się boi. Zagrozili mu, że gdy nie uzna ich za legalnych polityków, w kraju będzie wojna. Przestraszył się i od razu pozwolił im na wszystko, co chcieli. Kolumbia była pogrążona w wojnie od 50 lat. Wiele rozbijało się o narkotyki, ale produkcja narkotyków to nie jest wina Kolumbii, a tych, którzy je kupują. Jeśli jest na coś zapotrzebowanie – my ci to wyprodukujemy. Ale to ty jesteś temu winny. Jeśli nikt by nie brał narkotyków, Kolumbia by ich nie produkowała. W Europie też są kartele.
Pewna osoba, która kierowała bojówką, a dziś jest czołową postacią partii, dalej produkuje narkotyki, choć oficjalnie jest politykiem. DEA – amerykańska agencja, mająca walczyć z kartelami – pokazała mu dowody: wideo, rozmowy… Mieli wysłać do Europy 10 ton. Próbowali zapłacić im za to 15 milionów dolarów. A wiecie, ile będzie to kosztowało w USA? 350 milionów! Pablo Escobar sam mówił, że osobiście nie lubił używać, bo to głupota. Wolał zostawiać narkotyki USA i Europie.
Podstawowa zasada – handlarz nie może brać.
Kolumbia to tak biedny kraj, że możemy tutaj wyprodukować wszystko. Temperatura jest idealna. Pijecie sok z owoców – w Europie ich nie wyhodujecie.
Kim dziś jest w Kolumbii Pablo Escobar? Terrorysta czy dobrodziej?
Odpowiem inaczej – z byciem dobrodziejem jest w Kolumbii ciężko. W supermarkecie kupiłem ostatnio 200 zestawów, pokaże wam.
(Manu przynosi coś na wzór świątecznej paczki).
Ryż, olej, słodycze, takie paczki. Chciałem dać to ludziom, którzy nie mają nic. Miałem przez to problemy. Pojechałem do miasteczka koło Ibague, rozdałem, a ludzie mówili:
– On chyba jest narcos. Ma pieniądze, rozdaje… Na pewno z kartelu.
– Hej, ja nie jestem ani żaden narcos, ani inny Pablo Escobar. Pracuję uczciwie i jeśli mogę pomagać – pomagam.
Wiem, co czują ludzie, którzy nie mają jedzenia, bo ja też kiedyś nie miałem. W dzieciństwie chodziłem głodny. Gdy dziś jestem na zupełnie innej pozycji i mogę pomóc – pomagam. Niektórzy podziękują, a niektórzy: po co on nam to daje? Ukradł? To z pieniędzy za kokainę?
Ale to nie pierwszy raz, kiedy wzięli pana za handlarza.
Pierwszy raz był na zgrupowaniu w Hiszpanii. Moja żona wraz z małżonką Luisa Henriqueza poleciały do tego samego miasta na wakacje. Jechałem sam dużym samochodem i policjant po cywilu zatrzymał mnie i… przystawił mi broń do skroni. Potem wyleciał drugi, trzeci. Krzyczą, by wysiadać, a tam wybiegł jeszcze czwarty. Kazali mi pokazywać dowód. Gdy zobaczyli, że pochodzę z Kolumbii, wpadli w jeszcze większy szał:
– Mów, co tutaj robisz! Czym handlujesz? I z kim?!
– Kolego, ja jestem piłkarzem Lecha – odpowiedziałem leżąc na ziemi.
– Kłamiesz, kłamiesz!
Miałem na sobie koszulkę Lecha, ale nie uwierzył. Ostatecznie zadzwonili do hotelu i już wiedzieli, jaka jest prawda. Najgorsze, że po tej akcji odezwało się moje kolano, które leczyłem od czterech miesięcy. Na szczęście mi się nic nie stało. Masakra!
Wielokrotnie modlił się pan podczas meczów. Pamięta pan jeden mecz, gdy modlitwa szczególnie pomogła?
Zawsze pomaga.
O co się pan modlił? O zdrowie? Bóg przecież nie jest kibicem, więc modlić się o wygraną ciężko.
Zawsze prosiłem Pana Boga najpierw o zdrowie dla siebie i zespołu. Oczywiście, że proszę też o wygraną. O, jeszcze żeby nie było kartek! Ani dla przeciwników, ani dla nas. W Polsce ludzie modlą się na cicho. Tu chodzą do kościoła i bawią się mszą. W święta z kolei jest czas imprez. Miałem zdjęcie z córką i małe zdjęcie dla Pana Boga i zawsze przed meczem czy po modliłem się do nich. W Polsce czułem się wyjątkiem. Nie widziałem żadnej innej osoby, która modliłaby się tak jak ja czy czytała Biblię w szatni.
Kolumbijczycy częściej imprezują?
Lubimy imprezować! Choć ja osobiście nieszczególnie, to nasz naród – tak!
Kto w Lechu był wodzirejem? Sławek Peszko?
(Arboleda uśmiecha się szeroko)
Było parę sytuacji, ale to nie mój problem. Tylko patrzyłem z boku. Kolumbijczycy lubią wyjść na imprezę, potańczyć. Polacy bardziej lubią pić – siadają przy stole, stawiają butelkę i piją.
Ale były też sytuacje, gdy pan się dołączał. Po mistrzostwie Polski na pewno.
No tak.
Ale nie śpiewał pan, że Legia starą jest jak pana koledzy?
Ja nie. Zawsze miałem ogromny respekt do Wisły i Legii. Podczas meczów z Legią przy Łazienkowskiej nigdy nikt nic do mnie nie miał. Zero problemów. Nie lubiłem piwa, lubiłem za to colę. Po meczu miałem problemy, bo zawsze bolał mnie brzuch, nigdy nie wiedziałem dlaczego, chyba ze zmęczenia. Piłem więc zawsze colę i przechodziło. To była moja tabletka. Jeśli trenerzy niespecjalnie byli zadowoleni z tego, co piję, Dariusz Motała po cichu wręczał mi butelkę.
Kto nie był zadowolony? Pewnie Rumak?
Ja nie mam pretensji do Rumaka.
Nie no, ma pan.
On został pierwszym trenerem Lecha i od razu miał pretensje do mnie. Od razu. Nie wiem, dlaczego. To on zaczął wysyłać mnie na ławkę. Pytałem go kilka razy: „trener, co ja ci zrobiłem? Powiedz mi”. Już na pierwszym treningu usłyszałem, że nie będę grał i mam szukać sobie zespołu.
W tamtym czasie wiele osób wypominało panu, że zarabiał pan najwięcej w lidze. Wymagania były większe.
Bo ludzie byli zazdrośni. Kiedyś już powiedziałem, że więcej ludzi na świecie umiera na zazdrość niż na raka. Polacy są zazdrośni. Kiedy prowadziłem piłkarzy na testy do Polski, powiedziałem im jedno: Polacy nie lubią piłkarzy, którzy pokazują, że są lepsi niż oni. Tutaj nie możesz całym sobą pokazywać, że jesteś lepszy. Są zazdrośni. Na boisku często też lepiej, byś budował swoją pozycję powoli. Dlatego nigdy nie chciałem w Lechu opaski kapitana. Dostałem propozycję od trenera Zielińskiego, decydował między Bosackim, mną, a Ivanem Djurdjeviciem. Zrezygnowałem. Nie chciałem problemów. W Lechu grałem długo i teoretycznie powinienem być kapitanem, ale wolałem odmówić. Wystarczyło, że byłem liderem na boisku.
Rzadko kiedy piłkarz jest tak zapracowany po karierze jak pan. Wymieńmy wszystkie pana aktywności: menedżer, właściciel klubu, właściciel hotelu, centrum handlowego, gospodarstwa, firmy importującej z Europy ciężki sprzęt… Na bank coś jeszcze pominęliśmy. Jak wygląda pana typowy dzień?
Najlepiej, gdy jadę pod Ibague, gdzie mam ranczo z krowami i innymi zwierzętami. Uspokaja mnie to. Nie lubię mieszkać w Ibague, w mieście. W klubie, w którym mam udziały, Deportivo Tolima, mamy jednego super piłkarza, skrzydłowego. Wygląda świetnie i przyprowadzę go do Polski. Prezes tego klubu mi na razie nie pozwala, ale pracuję nad tym. Mam dużo przyjaciół w Europie i gdy jakiś piłkarz dobrze gra, próbuję pomagać.
Póki co ściągnął pan do Poznania Gutierreza i okazał się niewypałem.
Bardzo dobrze się prezentował, tylko że miał słabą głowę. Żeby być jak Manuel Arboleda, trzeba być twardym. U Ivana w rezerwach grał bardzo dobrze, jednak jeden zły mecz i od razu się łamał. Podanie nie było dobre, nie mówił „daj mi znowu piłkę”, tylko uciekał od gry. Grał na pozycji Trałki i była sytuacja, że trener Bjelica zakazał komórek, a trener go wypatrzył jak przez nią rozmawia. Potem miał ciężko, choć generalnie miał dużo łatwiej niż ja. W Poznaniu są hiszpańskie restauracje, trener mówi po hiszpańsku, Ivan Djurdjević też, niektórzy koledzy z drużyny także.
Natomiast nie jestem skautem na sto procent, bo szczęśliwie mam wiele biznesów i każdy muszę kontrolować. Gdy byłem na miesiąc w Polsce, to po powrocie była masakra. Na telefon to nie jest to samo. Mam pracowników, ale gdy nie ma szefa, ludzie nie pracują jak powinni. Dlatego nie nazywam się menedżerem, czasami po prostu pomagam. Valderrama ma swój konkretny teren na północy. Wyjazd do Europy to marzenie wszystkich kolumbijskich piłkarzy, czasem z przystankiem w Brazylii albo Meksyku, gdzie się dużo płaci. W Kolumbii młody piłkarz zarabia 5000 dolarów. Najlepsi w Junior Barranquilla, Deportivo Cali czy Atletico National mogą liczyć na około 100 000 dolarów miesięcznie. Organizujemy też z tatą Jamesa Rodrigueza turniej dla młodych dzieciaków, którym swoją drogą zainspirował się mój syn, bo wcześniej nie lubił grać w piłkę. Trenuje, ale nie w naszym klubie, a w szkółce przyjaciół.
Będzie z niego piłkarz?
Słabo! Od początku słabo!
Geny nie przeszły.
Ha, przeszły, to mój syn, ale na boisku słaby! Ma jeden plus: lubi pracować. Ja także nigdy nie miałem talentu. O mnie może też mówili, że słaby, słaby. Ostatnio na meczu patrzę i nie wierzę: to nie jest mój syn! Super grał. Byłem w szoku. Syn ma dużo łatwiej niż ja. Z żoną wozimy go na treningi samochodem, a jak nie możemy, jedzie taksówką.
Moje dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej. Moja mama pracowała, lecz nie mieliśmy pieniędzy. Kochałem piłkę, więc jeździłem albo rowerem, albo biegłem na trening. Uczyłem się najpierw na popołudnia. Kochamy grać na ulicach i byłem takim ulicznym grajkiem. Wzięli mnie w taki sposób do zespołu. Codziennie piętnaście minut biegu i powrót z treningu – kolejne piętnaście. Przybywałem już rozgrzany. Nigdy nie mieszkałem z tatą, więc moje życie było trudne. Miałem cztery siostry. Zacząłem pracować w wieku 7 lat. Pracowałem na ulicy sprzedając pomidory, cebulę, czasem kokosy. Mama budziła się o piątej rano, by pracować przy rybach – wracała o 23:00. W domu były tylko śniadania i kolacja w środku nocy. Kurczak, sok – i tak do następnego dnia.
Wspomina pan to jednak z uśmiechem. Szkoła charakteru.
Gdy pracujesz w wieku siedmiu lat, musisz ukształtować charakter. Zwłaszcza, gdy masz w domu same dziewczyny i jesteś jedynym mężczyzną. Umiałem wszystko – przygotować ryż, jedzenie, prać i każdą inną rzecz, jaka była potrzebna w domu. Mama tłumaczyła: musisz to umieć, bo gdy trafisz na złą żonę, może ci się to przydać. Nie będę kłamał, że w mojej rodzinie jest perfekcyjnie. Czasami są problemy. Gdy był jakiś problem między nami, żona czasami nie chciała przygotować mi jedzenia. A ja mówiłem: nie ma problemu, mama już mnie nauczyła.
Nie ciągnęło pana nigdy w stronę ciemnej sfery?
Oczywiście, że koledzy proponowali mi nie raz, by iść z nimi coś ukraść. Dotyczyło to także piłkarzy – słyszałem, że Escobar i bracia z Cali organizowali prywatne mecze, w których grali najlepsi kolumbijscy piłkarze. Wpadali do domu, nakładali worek na głowę:
– Spokojnie, jesteśmy partnerami Pablo Escobara, zapraszamy na mecz.
– To chociaż wezmę buty.
– Spokojnie. Nic nie trzeba. Mamy wszystko.
I takim sposobem zabierali najlepszych piłkarzy do więzienia Pablo, gdzie rozgrywali mecze, a potem ci piłkarze dostawali ogromne pieniądze. Byli tam Asprilla, Higuita, Valderrama, nawet Maradona. Nie wiem czy to prawda, ale słyszałem, że Maradona dostał dziesięć milionów. Za jeden mecz! Po meczu impreza – alkohol, dziewczyny, kokaina. Dzięki Bogu nie lubię niczego złego – nie piję, nie palę, nie kradnę. Choć dziś mieszkam na najlepszej dzielnicy w mieście, doskonale pamiętam, że pochodzę z biednej rodziny. Są zespoły, które biją się o utrzymanie w tabeli – swoje życie właśnie od takiego zaczynałem. Teraz życiowo gram dla zespołu pokroju Lecha czy Legii. Wiedzie mi się.
Rozmawiali w Ibague MATEUSZ KOSZELA i JAKUB BIAŁEK
Fot. własne / FotoPyK
WSZYSTKIE ODCINKI CYKLU VITAY SENEGAL:
– tekst o akademii, w której wychował się Sadio Mane – CZYTAJ TUTAJ
– reportaż z Wyspy Goree, czyli wyspy niewolników – CZYTAJ TUTAJ
– wywiad z renomowanym dziennikarzem Bambą Kasse o realiach senegalskiej piłki – CZYTAJ TUTAJ
– dzień z życia senegalskiej redakcji – CZYTAJ TUTAJ
WSZYSTKIE ODCINKI CYKLU VITAY JAPONIA:
– tekst o Vegalcie Sendai, czyli klubie z miasta, które podniosło się po straszliwym tsunami – CZYTAJ TUTAJ
– o klimacie japońskich niższych lig – CZYTAJ TUTAJ
– wywiad z Takeshim Ono, pracownikiem japońskiej federacji odpowiadającym za szkolenie młodzieży – CZYTAJ TUTAJ
– reportaż o Jubilo Iwata, klubie Krzysztofa Kamińskiego – CZYTAJ TUTAJ
POZOSTAŁE ODCINKI VITAY KOLUMBIA:
– wywiad z najpiękniejszą dziennikarką świata, Mariną Granzierą – CZYTAJ TUTAJ