Nie dziwi nas doping w podnoszeniu ciężarów, kolejne afery w kolarstwie też nas nie zaskakują. Przy innych sportach – tenisie, biegach i całej reszcie – co najwyżej wzruszymy lekko ramionami. Ale tego, co wywinęli Australijczycy, to się jednak nie spodziewaliśmy. We wtorek, wyrokiem tamtejszego sądu, skazano osiem osób. Za co? Za działalność dopingową w wyścigach konnych.
W wielkim skrócie – afera Aquanita, jak ją nazwano, to trwający przez kilka dobrych lat proceder, w którym pięciu trenerów i trzech stajennych podawało koniom środki dopingowe. Wiadomo, że wyścigi to wielki biznes, głównie ze względu na istniejące przy nich od wielu lat zakłady bukmacherskie. Nieźle obłowić można się w jeden dzień, a co dopiero w trakcie stu.
Ogłaszając wyrok, sąd podsumował cały proceder w taki sposób:
– „[Jest to] prawdopodobnie największy skandal i najbardziej rozpowszechnione śledztwo w historii australijskich wyścigów. To była długotrwała, systematyczna konspiracja, która próbowała i zyskała niesprawiedliwą przewagę w ponad stu wyścigach na przestrzeni siedmiu lat. Dostrzegliśmy tu zakłamanie, korupcja i inne niewłaściwie oraz niehonorowe działania.
Mocno powiedziane, ale właściwie. No dobra, ale jak można dopingować konia? Stosunkowo łatwo. Wystarczy mieć dostęp do odpowiednich środków, tzw. „top-upsów”. Gdybyśmy mieli napisać to po polsku, zapewne użylibyśmy słowa „doładowania”. Pasowałoby, bo mniej więcej to miały one robić z końmi. Jednym z najpowszechniej używanych jest wodorowęglan sodu. Spowalnia on gromadzenie się kwasu mlekowego, koń może więc biec dłużej i wolniej się męczyć.
Całe planowanie nie wymagało wielkiej filozofii. Wystarczyło odpowiednio zgrać czas kontroli koni z czasem podawania środków, tak, by nie dać się złapać na gorącym uczynku. Nie było tu mowy o żadnych transfuzjach krwi i innych takich wynalazkach, znanych nam z kolarstwa. Ot, podejść do konia, odbębnić swoją robotę i poczekać aż on, na spółkę z dopingiem, odbębni swoją. Dla Gregory’ego Nelligana, głównego oskarżonego, uznawanego za mózg całej afery, okazało się aż za proste.
Dobra, wytrzymał siedem lat. Naprawdę sporo. Szło mu nieźle. Ale sposób, w jaki wpadł, nadaje się do jednego z odcinków Benny Hilla, serio. Nelligan został złapany na gorącym uczynku – z tłokiem (w tym przypadku: taka większa, zmodyfikowana strzykawka), którym podawał wspomniany środek koniom w ręce i różową pastą w pysku jednego z nich. Gdy oficjele zapytali go co to, odpowiedział jedynie, że „nikt inny nie ma z tym nic wspólnego, sam to wymyślił”. Podobno spróbował też schować tłok pod ubraniem. Koń by się uśmiał.
Nelliganowi szybko zarekwirowano telefon. I tutaj mamy kolejny dowód jego geniuszu – miał w nim ponad 1000 wiadomości, dzięki którym udało namierzyć się pozostałe osoby zamieszane w aferę. Nie skasował ani jednej, nie stosowali też żadnego szyfru. Bardzo pasowało to ławnikom i sędziom, gdy już trafili do sądu. Oskarżonym chyba nieco mniej. Choć teraz powinniśmy już pisać „skazanym”.
Giles Thompson, szef tamtejszej organizacji, Racing Victoria:
– We wszystkich sportach, niezależnie od tego, gdzie na świecie się odbywają i jaka to dyscyplina, będą ludzie, którzy spróbują oszukiwać. Myślę, że uczestnicy i ci, którzy angażują się w ten sport, powinni czuć się pewni tego, że robimy tylko to, co musimy robić.
Nam pozostaje życzyć panu Thompsonowi i Australijczykom, byśmy nie musieli pisać o nich więcej w złym świetle. Ale coś chyba jednak jest z tymi wyścigami nie tak, skoro w tych samych dniach, ale po drugiej stronie globu – na torze w Goodwood w Wielkiej Brytanii – 50 osób wdało się w bójkę. Cztery z nich wylądowały w szpitalu. I nie mamy tu na myśli jakiejś szarpaniny, ale regularną bijatykę. Na filmikach z niej widać m.in. jak jeden z uczestników obrywa z kopniaków w głowę. A to podobno nie był jedyny taki incydent z ostatnich kilku miesięcy.
Korupcja, doping, bójki. Nie do końca pasują nam takie obrazki ze sportowych aren, więc wyciągamy najskuteczniejszą groźbę, jaką mamy w rękawie. Może zadziała. Ludzie, przestańcie, bo jeszcze Patryk Vega nakręci film o waszym środowisku. Nie warto, uwierzcie nam.