Reklama

Wyciskam ile mogę z tego, co mi jeszcze zostało

redakcja

Autor:redakcja

03 maja 2018, 08:38 • 19 min czytania 44 komentarzy

Jeszcze parę lat temu angielskim kibicom kojarzył się z klopsami, których w barwach Arsenalu wysmażył co nie miara. Był “Flappyhandskim”, gościem, który – jak sam mówi – odegrał istny kabaret w Porto. Ale to właśnie dlatego historia Łukasza Fabiańskiego jest tak niesamowicie inspirująca. Wielu nie udało się do końca kariery odkleić negatywnych łatek. On tego dokonał – stał się niesamowicie istotną postacią reprezentacji Adama Nawałki, ulubieńcem kibiców Swansea, a także jednym z najbardziej cenionych fachowców w Premier League. W rozmowie z Weszło raz jeszcze przeżywa najpiękniejsze, ale i najtrudniejsze chwile w swojej karierze, dziś opowiadając o nich z dystansem i rozbrajającą szczerością.

Wyciskam ile mogę z tego, co mi jeszcze zostało

W materiale Łączy Nas Piłka z tobą w roli głównej, pracująca w klubie pani Sue Eames powiedziała, że sześć dni w tygodniu jesteś najmilszym człowiekiem na świecie. A potem przychodzi sabat. Dzień meczowy, kiedy trudno z tobą rozmawiać.

Nie wiem, czy to dziwne. Dni meczowe są o tyle inne, że przez emocje z nim związane pojawia się stres. A że ja lubię funkcjonować według swojego rytuału, potrafię być nieprzyjemny, gdy tylko coś nie idzie po mojej myśli.

Jak rękawice leżą nie tam, gdzie powinny…

Była taka sytuacja w poprzednim sezonie. Nie pamiętam już, w którym meczu, ale w przerwie zdjąłem rękawice, położyłem na swoim miejscu i poszedłem bodaj do toalety. Gdy wróciłem, nie było ich tam, gdzie je zostawiłem. Mocno się wkurzyłem, krzyknąłem, kto w ogóle śmiał ruszyć mój sprzęt. Lubię, jak wszystko jest poukładane dokładnie tak, jak sobie to zaplanuję. Może czasami przesadzam, ale taki już jestem. Tak chcę funkcjonować.

Reklama

Jak wygląda ten twój rytuał meczowy?

Jak byłem młodszy, byłem trochę przesądny, ale w ostatnim czasie do tego, że coś musi być założone jako pierwsze itp. nie przywiązuję wagi. Kiedyś wydawało mi się, że ma to wpływ na moją grę. Teraz mam po prostu pewien schemat. Przede wszystkim lubię mieć spokój i czas. Denerwuję się, jak jesteśmy spóźnieni na stadion i wiem, że muszę się spieszyć. Lubię bez presji czasu otejpować sobie kostki, sprawdzić buty, rękawice.

Manchester City v Swansea City - Premier League - Etihad Stadium

Koledzy w szatni mają jakieś swoje dziwne zwyczaje?

Wiem, że Bony jest na tym punkcie mocno przewrażliwiony, wierzy w różne cuda. U niego wszystko rozchodzi się o strzelanie bramek. Więc jak przed jednym meczem pojechał do sklepu klubowego, żeby kupić sobie dres wyjazdowy i strzelił w tym spotkaniu gola, to później przed każdym kolejnym starciem kupował sobie nowy dres. I za każdym razem przyjeżdżał na stadion w tym nowym.

Myślałem, że powiesz, że jak Gennaro Gattuso nie prał tego jednego i zakładał go dzień w dzień.

Reklama

(śmiech) Pamiętam, że była z nim też taka sytuacja, że chodził po szatni i prosił, żeby ktoś obciął mu getry. Część zawodników woli tak grać, że ucina dolną część i zakłada zamiast tego swoje skarpetki. No więc Bony zanim odszedł do City często przychodził do mnie. Nie wiem, czy to dlatego, że jak pierwszy raz mu je obciąłem, to strzelił gola, ale mogło tak być. Bony miał też trenera od przygotowania fizycznego. Ale jak zerwał więzadła, to uznał, że to zły znak i czas go pogonić. Łatwo wyniuchać, że jest niesamowicie przesądny.

Ty też swego czasu musiałbyś paru pogonić, gdybyś podchodził do sprawy jak Bony.

Jakby miało tak być, nie wiem, czy dziś ktokolwiek chciałby ze mną pracować! To fakt, że miałem parę urazów, ale im więcej ich było, tym bardziej – paradoksalnie – mi pomagały. Uświadamiały, że muszę nad sobą pracować pod kątem przygotowania fizycznego. Pierwsze kontuzje były trudne, kolejne tylko dawały mi do zrozumienia, że nadal mam rezerwy. Wiadomo, pierwsza myśl to: dlaczego znowu mnie to spotyka? Ale druga to już: no dobra, coś trzeba zmienić, coś poprawić, żeby znów nie zdarzyło się coś nieprzyjemnego.

Twoje kontuzje doprowadziły cię do współpracy indywidualnej z fizjoterapeutą, z psychologiem.

Miałem szczęście, że w Arsenalu trafiłem na fizjoterapeutę, który poświęcił mi bardzo dużo czasu, spędził ze mną długie godziny na pracy indywidualnej. Bardzo pomógł mi też Per Mertesacker, który miał swój zespół fizjoterapeutów z Niemiec mieszkających w Londynie. Ale ten fizjo w Arsenalu był najważniejszą osobą w całym procesie. Od niego wyszedł pomysł a propos psychologa, który uświadomił mi, jak mam zachowywać się w ośrodku treningowym, jak „sprzedawać” swoją osobę. Jego pomysł na mnie bardzo mi się spodobał.

Wchodziłeś do wielkiej piłki, kiedy wciąż jeszcze pokutowało przekonanie, że najlepszym psychologiem są procenty. Nie miałeś oporów przed tą współpracą?

Żadnych. Dzięki niemu otworzyłem się na wiele rzeczy. Przestałem być zamknięty w sobie, zdystansowany do wszystkich i wszystkiego. Poczułem, że nie tylko fizycznie, ale i mentalnie muszę ze sobą coś zrobić. Kompleksowo, żeby z życia wyciągnąć maksa. Nie byłem zadowolony ze swojej gry, nie byłem zadowolony z dyspozycji fizycznej. Postanowiłem, że nie ma sensu się chować, dołować, tylko korzystać z wiedzy mądrzejszych osób. Było warto.

Co dzięki nim zacząłeś robić inaczej, lepiej?

Nie było uwag w moim kierunku, że nagle mam zacząć świrować na boisku, zachowywać się jak szalony. Poproszono mnie tylko, żebym żył razem z zespołem, cały czas przemieszczał się razem z resztą zawodników. Żebym był cały czas ustawiony w dobrej pozycji do akcji, zależnie od tego, gdzie jest piłka, czy zawodnik z nią jest ustawiony plecami, czy twarzą do bramki. Miałem ciągle to analizować, bo wtedy nie zastygam, tylko cały czas myślę i jestem gotowy. Gdy stajesz bezczynnie i obserwujesz, w pewnym momencie się wyłączasz. No i rozmowa – cały czas miałem trzymać werbalny kontakt, podpowiadać.

Ashleyowi Williamsowi miało to mocno pomagać. 

Ashley sam do mnie przyszedł na początku mojej przygody ze Swansea i powiedział, że ma takie momenty, kiedy wyłącza się z meczu. Prosił, żebym do niego nawijał, kiedy to zauważę. U niego było to bardzo łatwe do rozczytania. Jak odebraliśmy piłkę i ruszaliśmy z akcją, Ashley miał tendencję, by nie wychodzić w tempie razem z linią obrony do przodu, tylko truchtał z nóżki na nóżkę. Przez co jak traciliśmy piłkę, często łamał linię spalonego, można go było złapać na głębi. Wtedy tylko krzyczałem: „Ashley, come on, wake up!”, on wystawiał kciuka, że przyjął, spuszczał głowę i biegł dalej, no bo musiał. Ale z nim świetnie się współpracowało. Zawsze, gdy coś podpowiadałem, to dawał znać, czy słyszał, czy mam powtórzyć. Dzięki niemu cały zespół świetnie funkcjonował.

Arsenal - Swansea

Nieprzypadkowo cały czas łączono go z klubami z topu.

Nie byłem tym w ogóle zaskoczony. Nie dość, że był zdecydowany, że na boisku był prawdziwym liderem, to jeszcze piłkarsko, w wyprowadzeniu był naprawdę kumaty. A wiadomo, że w Big Six każdy bierze to pod uwagę. Do tego w szatni jako kapitan sprawdzał się znakomicie, był potężną osobowością.

Ty potrafiłbyś być takim liderem? Kapitanem?

Nie, uważam, że on i ja to kompletnie różne osobowości. Nie należę do takich osób jak Ashley, których zawsze wszędzie pełno, które w szatni są nieustannie najgłośniejsze. Moje liderowanie polega na tym, że podpowiadam na boisku, pomagam swoją grą. Jak mam coś do powiedzenia, to oczywiście to powiem, ale nie należę do osób, które cały czas się udzielają.

Ale i tak pewność siebie z czasem u ciebie rosła.

No tak, jak wchodziłem do szatni Arsenalu, to byłem wręcz przestraszony. Wielkością, jakością klubu, klasą poszczególnych zawodników. Trochę mnie to przytłaczało, potrzebowałem czasu, by przejść nad tym do porządku dziennego.

Jak wspominasz czas w Arsenalu? Wiadomo, że nie był on dla ciebie łatwy.

Najmilej wspominam ostatnie dwa lata. Może nie grałem wiele, ale jak już wchodziłem między słupki, to pokazywałem się ze świetnej strony. Pierwszy, drugi rok były też w miarę okej. Największe schody zaczęły się w momencie pierwszego urazu. Nie dość, że często miałem problemy ze zdrowiem, to jeszcze moje występy, gdy już dochodziłem do siebie, były bardzo różne. Dobre, złe. Bardzo złe. Był okres, że praktycznie co mecz, to duży klops. To mnie dobijało. Dlatego tak ważne były ostatnie dwa sezony przed odejściem z The Emirates. Nie pamiętam, ile meczów zagrałem, ale zdecydowaną większość Arsenal wygrał. Przegraliśmy tylko w pucharze z Chelsea i w Lidze Mistrzów z Bayernem. Ale wtedy poczułem, że jako bramkarz jestem w stanie dać drużynie jakość i osiągać dobre rezultaty, a nie w tym przeszkadzać.

Najgorsze wspomnienie, to ten nieszczęsny mecz z Porto?

To była komedia. Wiesz, co jest najgorsze? Że przez pryzmat drugiego gola, ten pierwszy może się wydawać nie taki zły. A prawda jest taka, że już ten pierwszy był mega obciachem. No ale stał się wyłącznie dodatkiem do bramki numer dwa.

Długo siedziało ci to w głowie?

Wtedy był mega dół. W końcówce tamtego sezonu zagrałem jeszcze kilka meczów, w których zrobiłem kolejne babole. Co było tylko dowodem na to, że nie do końca poradziłem sobie z tym, co stało się w Porto. Wiesz, dziś się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Takie numery, jakie wtedy wyczyniałem, widuje się naprawdę rzadko. Dziś mogę powiedzieć, że przynajmniej do końca kariery zapamiętam, żeby nigdy nie odrzucać piłki od razu, jak tylko sędzia cię o to poprosi i żeby nie odwracać się plecami do akcji.

Kibice Arsenalu okazywali wsparcie, czy dostało ci się też od nich? Peter Crouch mówił niedawno w wywiadzie dla Four Four Two, że najgorsze, co go spotkało, to gwiżdżący na niego kibice jego drużyny.

Trochę czasu od Porto minęło, nim dostałem kolejną szansę. Ale nie przypominam sobie gwizdów w moją stronę. Kibice, których spotykałem na mieście, sąsiedzi, albo wspierali, albo byli obojętni. Nikt nie dał mi do zrozumienia, że jest mną zawiedziony.

Za to kibice rywali mieli używanie z „Flappyhandskiego” jeszcze długo.

Teraz jestem już bardziej Arsenal reject, odrzutem z Arsenalu. Praktycznie co mecz wyjazdowy się to słyszy. Ale tak jest z każdym, kto kiedyś grał w dużym klubie. Jeśli już w nim nie gra, to jest rejectem. Jest ich… jest nas pełno. Ja to przyjmuję zawsze z uśmiechem. Ale są też fajne sytuacje, kiedy kibice rywali cały mecz cię wyzywają, ale po ostatnim gwizdku potrafią docenić, jeśli zagrałeś dobre spotkanie, bić brawo. Dobrym przykładem są kibice Newcastle.

Który moment w karierze był dla ciebie trudniejszy – ten, gdy popełniałeś błędy w Arsenalu, czy gdy schodziłeś z boiska po meczu z Portugalią przegranym po karnych?

Ciężko to porównać, bo w Arsenalu popełniałem tragiczne błędy. Na Euro – nie mogę powiedzieć, żebym popełnił błąd. Nie wiem nawet, jakiego słowa użyć. Z jednej strony miałem świadomość, że zagrałem bardzo dobry turniej. Z drugiej czułem niesmak, że w ważnym momencie nie pomogłem drużynie.

Pamiętny wywiad, kiedy ze łzami w oczach stanąłeś przed kamerami to było coś, co chyba wyraziło uczucia wszystkich kibiców reprezentacji w tamtej chwili.

Dokładnie o to chodziło – z jednej strony nie wyciąłem żadnych numerów w tym meczu, ale ta świadomość, że było tak blisko, a jednak nie daliśmy rady…

Później mówiłeś w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”, że po turnieju jeszcze mocniej zabrałeś się za karne.

Cały czas nad tym pracuję. Zacząłem oglądać więcej sytuacji na YouTubie, rozmawiać z jednym, drugim trenerem. Staram się zwracać uwagę na szczegóły, szczególiki, które mogą mi pomóc. Przede wszystkim zrozumiałem, jak ważny jest spokój, wyczekanie przeciwnika. Trzeba go zdeprymować, pograć trochę jak aktor, żeby pokazać swoją dominację nad strzelcem. Że to ja ustalam reguły, a nie on. Ale wiesz co? Jako że praktycznie co wywiad pada to pytanie, zacząłem się nad tym więcej zastanawiać. I doszedłem do wniosku, że ja naprawdę do meczu z Portugalią miałem niezłe wyniki, jeśli chodzi o bronienie jedenastek. Czułem się mocny, ale tego dnia nie udało się nic wyjąć.

Rzucałeś się wtedy według analizy?

Może w tamtej chwili nawet za bardzo się jej słuchałem. To już nawet nie chodzi o tę nieszczęsną Portugalię, ale w meczu ze Szwajcarią było tak, że jak widziałem konkretnego zawodnika idącego z koła środkowego, to automatycznie podejmowałem decyzję, gdzie się będę rzucał. Jakbym z góry zakładał, że będzie strzelać w to miejsce. Nie dopuściłem do głosu instynktu, zabrakło mi tego „czuja”. Analiza jest istotna, ale nie można zagłuszyć tego, co czujesz.

W koszykówce, twoim drugim ulubionym sporcie, praktycznie każde zachowanie na parkiecie jest rozrysowane w analizie.

Aż do przesady. Oczywiście są zawodnicy najwięksi, najlepsi, którzy mają wolną rękę, ale wielu jest w NBA zadaniowców, którzy muszą spełniać określone role, mieć tyle i tyle wzrostu, taki a taki dosiężny, odpowiednie wyniki testów w poruszaniu się. Tak samo w futbolu amerykańskim, gdzie w okresach przed draftem wszystkich badają, testują. Ale jak było z Tomem Bradym? Fizycznie nie był kozakiem, ale mentalnie był najlepszy. I co? Wybrali go ze 199. numerkiem, a gość kilka razy został MVP ligi.

Piłka idzie w takim kierunku – statystycznego, liczbowego podejścia?

Słyszałem, że są trenerzy, którzy przywiązują do tego bardzo dużą wagę. Podobno Sam Allardyce swoją taktykę bardzo mocno opiera na tym, co przyniosło mu sukces w poprzednim meczu. Powiedzmy, że Everton wygra, a 3/4 akcji jego drużyna przeprowadzi prawą stroną i z tej strony pójdzie dwa razy więcej dośrodkowań niż z lewej. On będzie to powtarzać. Ale nie wiem, czy to taka dobra rzecz. Moim zdaniem trzeba w tym wszystkim zachować czynnik ludzki. Fajnie się to sprzedaje, klub wygląda profi, jeśli korzysta z cyferek, tabelek. Ale koniec końców chodzi zawsze o to, czy jest się dobrym, inteligentnym piłkarzem.

Jeszcze odnośnie analiz – był taki materiał, bodaj o Bournemouth, gdzie bramkarze dostają szczegółowy brief, jak zachowują się dani zawodnicy w danych sytuacjach strzeleckich. To faktycznie ma rację bytu w sytuacjach meczowych.

Nie ma na to czasu. Ja w sumie tez miałem trenera bramkarzy, którego konikiem była taka analiza i który sprzedawał mi bardzo dużo informacji. Że napastnik w tej sytuacji zachowuje się tak, a w innej tak. Ale w tym sezonie najmocniej ufam po prostu swoim reakcjom. Są momenty, kiedy analiza się przydaje, na przykład przy dośrodkowaniach, kiedy widzę ustawienie ciała zawodnika i wiem, jakie piłki lubi zagrywać. Natomiast w sytuacjach strzeleckich trzeba bazować na instynkcie. To są ułamki sekundy, kiedy decydujesz, jak się zachować. Ważne, żeby być w pozycji, by nogi miały kontakt z podłożem, by mieć czas na reakcję. To dla mnie najistotniejsze. Przyznam, że parę razy próbowałem „czytać” sytuacje sam na sam, ale nic z tego nie wychodziło. Wierzę w swój refleks, umiejętności fizyczne, to dzięki temu jestem w stanie zareagować na strzał. Z bliska, z daleka.

W Premier League miałeś w tym sezonie najwięcej okazji do sprawdzenia swojej gotowości. Pierwszy dobiłeś do setki obronionych uderzeń w lidze, z dużą przewagą nad Popem i De Geą.

Nie wiedziałem o tym, będę musiał podziękować kolegom z obrony (śmiech).

Wasza defensywa wyglądała w poprzednim sezonie dramatycznie do czasu, kiedy w klubie pojawił się Paul Clement. Co takiego się stało, że jego formuła wyczerpała się tak naprawdę w rok?

Nie wiem, naprawdę… Jestem w klubie tyle lat, a tylko w pierwszym sezonie patrząc na ruchy personalne mogło się wydawać, że wszystko jest na świetnej drodze do stabilności. Od drugiego sezonu, od kiedy w listopadzie nastąpiła zmiana trenera, co chwilę coś się dzieje. Są okresy lepsze, gorsze, non stop coś się dzieje. Wydawało się, że Clement może tu być na dłużej, to poukładany człowiek, dobry mówca, świetny motywator, potrafił zbudować atmosferę w zespole. Jedynym minusem było podejście do naszej gry. Wymagał od nas pełnego skupienia na obronie, a wszystko, co z przodu, to dodatek. W poprzednim sezonie to zdało egzamin, w obecnym – już nie.

Teraz twoim trenerem jest Carlos Carvalhal, który wprowadził kompletnie odmienne podejście.

„Hej, do przodu!”. Mamy atakować i zawsze walczyć o zwycięstwo. Przynosi to skutek, wyniki i gra są widocznie lepsze niż za Clementa.

Wsłuchiwałem się w opinie po zatrudnieniu Carvalhala – eksperci byli zgodni, że Swansea bierze trenera z Championship, bo nastawia się już na walkę ligę niżej w przyszłym sezonie.

Szczerze to nie wiem, czy ktokolwiek inny chciał się podjąć tej pracy. Nie dość, że dołowaliśmy, to jeszcze było słychać głosy, że personalnie jesteśmy za słabi na Premier League. Podejrzewam, że wielu trenerów nie chciało w CV bardzo prawdopodobnego wtedy spadku. Z Carlosem było tak, że w Sheffield go zwolnili, nie miał nic do stracenia. A Premier League to wielki magnes. No i jak spojrzeć na naszą ówczesną sytuację – zepsuć już nie miał czego, mógł tylko nas naprawić, w najgorszym wypadku nie zmieniłoby się nic. Wygrał. Widać, że jest szczęśliwy, potrafi też budować sobie relacje z mediami tymi swoimi bon motami. Zaszczepił pozytywne myślenie. Że jeśli każdy będzie pracować na sukces drużyny, wyniki przyjdą.

Kolektyw w tym sezonie jest tym ważniejszy, że nie macie już takiej postaci jak Gylfi Sigurdsson.

W zeszłym sezonie ofensywa to był on, Fernando Llorente i długo nic.

Co czyniło Gylfiego tak wyjątkowym?

Praktycznie codziennie zostawał po treningu i pracował nad sobą. Są oczywiście zawodnicy, którzy zostają po zajęciach, ale postrzelają sobie dla frajdy i pójdą do domu. Natomiast Gylfi zawsze jak zostawał, wykonywał dodatkowy trening strzelecki w tempie meczowym. Chciał, żeby wszystko odbywało się na pełnej szybkości, żeby zagrywać mu jak najtrudniejsze piłki, często trudniejsze niż podczas spotkania ligowego. Dzięki temu w momencie, gdy nadchodził mecz, był skuteczny. Albo jak trenował rzuty wolne, to ustawiał sobie piłkę znacznie bliżej muru, by ominięcie go było jeszcze trudniejsze. Tłumaczył mi później, że jak na meczu mur stoi dalej, to jemu się wydaje, że jest wręcz łatwiej niż na zajęciach. Nigdy nie odpuszczał, nigdy nie trenował treningu jako zabawy.

Widać to w filmach telewizji klubowej – zawsze, jak tylko uczestniczył w jakimś konkursie, była pełna para.

To samo jest, jak gramy z nim w rzutki, w kosza. Ma taką naturę, że nie cierpi przegrywać, choćby była to gra wyłącznie dla przyjemności.

Wyobrażasz sobie osiedlenie się w Swansea już do końca swojej kariery?

Powiem tak, że gdybym dostał ofertę z klubu z porównywalnej półki, to raczej bym ją odrzucił. Jakby była możliwość zmiany na coś, co będę postrzegał jako krok do przodu, to chciałbym jeszcze spróbować.

W Anglii chyba byłoby o to ciężko? Kluby Big Six mają już mocno obsadzoną bramkę, a poza nimi poziom jest tak naprawdę porównywalny.

Jak patrzysz na tabelę, to od miejsca 7. do 20. to tak naprawdę jedna półka. Jest Big Six, jakiś wybryk jak Burnley i reszta zamienia się pozycjami przez cały sezon. Poza tym mam 33 lata, a słyszałem, że są kluby, gdzie wśród kryteriów przy szukaniu nowego bramkarza jest wiek poniżej 26 lat. No więc trochę mi brakuje. Jakby jeszcze to było 30, to może by naciągnęli…

Jeśli chodzi o bramkarzy z Big Six, wielkie wejście do ligi ma Ederson. Kompletnie zrewolucjonizował zagadnienie wyprowadzenia piłki przez golkipera.

A ja uważam, że to nie Ederson, tylko Guardiola. Fajnie się zwraca uwagę na Edersona, bo ma to niesamowite kopyto, ale trzeba spojrzeć szerzej. Jakie automatyzmy zachowań wprowadził Guardiola u obrońców, pomocników, żeby ułatwić zagranie bramkarzowi. Kojarzysz gola z Evertonem? Sane był ustawiony nieco z boku i musiał pójść jakiś sygnał, co będzie grane. Ederson dał długą piłkę do środka, Sane zbiegł, sklepał, poszła prostopadła, wrzutka i bramka. Wszystko zagrało idealnie, bo było wypracowane. Jak tylko idzie piłka do bramkarza, to jeden środkowy obrońca wręcz sprintem biegnie, żeby zrobić głębię, dać więcej możliwości zagrania. Pomocnicy też starają się być pod takim kątem, by ciągle być opcją do zagrania. Uważam, że Chelsea też to ma, Tottenham stara się to robić, w Juventusie to fajnie wygląda.

A w Swansea?

Niedawno graliśmy mecz z West Bromem, gdzie przyjąłem piłkę i czekałem, aż mój środkowy obrońca zrobi też tę głębię. No i się nie doczekałem, bo stał w miejscu, został mi tylko długi wykop. Mogę chcieć, mogę próbować, ale czasami nie mam możliwości. Choć nie powiem, są i takie sytuacje, kiedy powinienem zachować większy spokój, a walę długą, bo widzę, że ktoś nabiega.

Spokój zachowałeś w jednym z meczów eliminacyjnych, kiedy przeciwko Kazachstanowi zdecydowałeś się na dryblowanie rywala.

W Anglii jeszcze mi się to nie zdarzyło, choć są zawodnicy, których można zwieść na łatwy zamach. Vardy na przykład zawsze biegnie „na dzika”, do końca, zawsze finiszuje wślizgiem.

Nadchodzące mistrzostwa świata to twój ostatni mundial?

Raczej tak. Jak masz powyżej 35 lat, to musisz być fenomenem biologicznym, żeby nadal grać na tak wysokim poziomie.

Twój idol Gianluigi Buffon nadal gra, a jest o siedem lat starszy. 

Ale nie wiem, czy w warunkach angielskich, przy takim tempie gry jak tutaj, to możliwe.

Ważna jest też chyba świadomość tego, jak się prowadzić. Ty nigdy nie ukrywałeś, że jesteś łasuchem, że masz słabość do słodyczy.

Im człowiek starszy, tym mądrzejszy. Sam po sobie już widzę, że jak popuszczę pasa, to organizm od razu to ujawnia. Muszę się pilnować, zwracać uwagę na dietetykę. Wiem już, co mi szkodzi, co mi pomaga. Mam 33 lata, organizm nie wybaczy mi już tyle, co kiedyś, a przecież chcę wycisnąć ile mogę z tego, co mi jeszcze zostało. Nie chcę mieć wyrzutów sumienia, że gdzieś coś zawaliłem. Nie powiem, są dni gorsze, chwile słabości, ale uważam, że pod tym względem mocno się poprawiłem.

Wracając do mistrzostw – te w Rosji to też jedna z ostatnich szans, by być wreszcie pełnoprawnym numerem jeden od początku turnieju.

W 2006 było wiadomo, że jadę jako ten trzeci. Ale przed Euro, jak trener Nawałka powiedział, że postawi na Wojtka, byłem dość mocno sfrustrowany.

Dowiedzieliście się, kto będzie grać z Irlandią Północną jeszcze przed towarzyskim meczem z Holandią, gdzie Wojtek zagrał pełne 90 minut?

Nie, później. Ale każdy głupi by skumał, co jest grane. Oficjalnie trener powiedział nam, jaka jest jego decyzja dopiero we Francji. Ale nie byłem na tyle naiwny, by wierzyć, że skoro Wojtek zagrał cały mecz z Holandią, a ja połówkę z Litwą, to ja będę pierwszym wyborem.

Ta wasza rywalizacja trwa i trwa. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że rywalizujecie nawet o gości na imprezie urodzinowej.

No tak, mamy urodziny tego samego dnia, a nasze losy praktycznie cały czas się przeplatają, w sumie już od czasów Legii. A nawet Szamotuł, bo pamiętam, że jak byłem w MSP, to Wojtek przyjechał na jakieś letnie zgrupowanie. Media mają z tego radochę, bo to temat, którym można cały czas grać, rotacja u trenera Nawałki jeszcze bardziej go nakręca. Ale my darzymy siebie dużym szacunkiem.

Tylko szacunek i koleżeństwo? Czy można nazywać to przyjaźnią?

Mamy koleżeńskie stosunki na boisku, świetnie dogadujemy się podczas zgrupowania, ale poza kadrą każdy idzie w swoją stronę, nie utrzymujemy jakiegoś wielkiego kontaktu. Ale znamy się na tyle dobrze, że jesteśmy w stanie rozmawiać o naszej sytuacji otwarcie, często wręcz z tego żartować. No bo też wiemy, że robimy tyle, ile możemy, a reszta – czyli decyzja – zawsze jest w rękach trenera Nawałki.

Jeden z was może drugiemu podłożyć nogę.

Nigdy nie podkładaliśmy sobie świń. Są momenty frustracji, gdy jeden gra, a drugi nie, ale to zrozumiałe, bo obaj mamy duże ambicje i wierzymy, że zasługujemy na podstawową jedenastkę. Ale nigdy nie miało to przełożenia na nasze relacje.

Na Euro 2012 szansę, by być pierwszym golkiperem, straciłeś jeszcze przed mistrzostwami.

Trener Smuda zarządził konkurs rzutów karnych na jednym z treningów. Już mieliśmy się zebrać, zwoływali wszystkich, ale Marcin Wasilewski uwielbia zwrot: „jeszcze jeden, jeszcze jeden”. Obroniłem jego ostatniego karnego, ale usłyszałem, że coś chrupnęło mi w barku. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Na szczęście okazało się, że obejdzie się bez operacji, ale nie mogłem używać tej ręki przez cztery-pięć tygodni. Co to oznaczało, wszyscy wiemy.

Przeżyłeś to mocniej, jako że był to turniej w Polsce?

Byłem zły, ale pamiętam, że po rezonansie poczułem ulgę, że to tylko małe pęknięcie i trzeba tylko czasu i rehabilitacji, a nie zabiegu, żeby się zagoiło. Dowiedziałem się, że muszę zwracać na ten bark większą uwagę, bardziej go rozciągać, więc znów coś z tej trudnej sytuacji wyciągnąłem. A koniec końców byłem na każdym meczu blisko chłopaków, w szatni. Szkoda, że nie jako uczestnik, wiadomo, ale wspomnienia mam sympatyczne.

Po losowaniu grup mundialu zacząłeś się baczniej przyglądać zawodnikom z Premier League, z którymi zmierzymy się w grupie?

Z automatu sprawdziłem, którzy zawodnicy w Premier League to Senegalczycy. Nie wiedziałem, że jest ich aż tylu, jakoś nigdy nie zawracałem sobie tym głowy. Jest Mane, wiadomo, ale poza nim są Kouyate, Mame Biram Diouf, Niasse… Będzie z nami też grał Izquierdo z Brighton, Kolumbijczyk, bardzo dobry chłopak. Jak z nimi graliśmy, to trochę nas miażdżył. Ma ten dynamit, zresztą tak jak Mane. Izquierdo to poza tym niezłe pokrętło, mega odejście, a Mane – wiadomo, ciąg na bramkę, nos do strzelania goli. Będzie trudno, ale my lubimy wyzwania.

Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA

fot. FotoPyK/NewsPix.pl

***

Sprawdź inne materiały z cyklu “Kierunek jest jeden”:

Lodówka pełna celów. Damian Kądzior nie przestaje marzyć

Bereszyński: Gdyby nie transfer do Legii, widzę siebie w drugiej lidze

Piotruś został w Ząbkowicach. Rodzinne pogotowie, nagrody na zeszyt, łzy we Francji

Najskromniejszy chłopak z najlepszą lewą nogą

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

44 komentarzy

Loading...