Zabieram się do tego tekstu jak pies do jeża. Kompletnie nie mam pojęcia od czego zacząć i jak połączyć ze sobą to, co przeżyłem przez ostatnie dni w faweli w San Salwadorze w trakcie których… No właśnie, w trakcie których wydarzyło się wszystko. Podróż to swoisty synonim słowa “życie”. Jest nieprzewidywalna, zaskakuje nas na każdym kroku, daje nam po dupie, ale doświadcza nas i uczy, przysparza też sporo radości. Przed wyruszeniem do Ameryki Łacińskiej w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że przyjdzie mi wsiąknąć w najuboższe społeczeństwo jednego z najniebezpieczniejszych miast na świecie – San Salwadoru. Nie wierzyłem, że dane mi będzie kopać piłkę z dzieciakami w sercu faweli i dostać zaproszenie do ich domu. Chyba jednak jestem człowiekiem małej wiary!
Posłuchajcie…
Wszystko zaczęło się jeszcze jakiś miesiąc temu, gdy przeglądając w Meksyku internet w poszukiwaniu misjonarzy z Polski natrafiłem na katolicką organizację “Domy Serca”. Pochodząca z Francji wspólnota wysyła na cały świat młodych ludzi, których zadaniem jest nauczyć się lokalnego języka i wsiąknąć w społeczeństwo. Wolontariusze (czy raczej misjonarze, bo tak powinniśmy ich nazywać) zostają przypisani do odpowiedniej lokalizacji, w której mają spędzić następne kilkanaście miesięcy. “Domy Serca” usytuowane są zazwyczaj w najbiedniejszych dzielnicach, tak jak Salwadorska Kolonia, w której ścierają się ze sobą dwa nienawidzące się gangi.
– Gdzie my idziemy? – spytałem Maćka, który odebrał mnie z centrum.
– Do naszego domu.
– Naprawdę mieszkasz w takiej dzielnicy? – dziwiłem się.
– Jasne, a co w tym dziwnego?
– No nic… – odburknąłem, a w myślach słyszałem tylko: to jest przecież środek faweli! Spytałem go, czy jest tam niebezpiecznie.
– Nie wiem. Mi się jeszcze nic nie stało, wszędzie pełno jest wojska, a wczoraj widziałem nawet czołg. Często, szczególnie w nocy, słychać strzały. Ale przekonasz się, że nie myśli się o tym będąc w środku. Szybko zapomnisz o jakimkolwiek strachu.
Czy się bałem? Z natury jestem człowiekiem głupim, a przecież stara zasada mówi, że strach jest oznaką rozsądku. Tylko skończeni głupcy niczego się nie boją. O strachu staram się nie myśleć, tak łatwiej pokonywać jest własne słabości. A będąc głupim zazwyczaj też łatwiej jest prosperować w społeczeństwie. Same plusy zatem… Fawela zaś mnie fascynowała, choć delikatnie przerażała. Ale wiedziałem, że jeśli chcę poznać prawdziwą Amerykę Łacińską to trzymać się muszę jak najdalej od turystycznych szlaków. Punto del Corazon nadawał się do tego idealnie.
Pierwsze zderzenie z rzeczywistością przeżyłem na samym początku. Chmara dzieci rzuciła się na mnie, gdy wpadłem do domu z wielkim plecakiem.
– Tu zawsze tyle dzieciaków jest?
– Dzisiaj mamy akurat dom otwarty – odpowiedział Maciek.
– Polaco, Polaco, Lewandowski! Lewandowski! – krzyczały w moim kierunku.
– Jak się nazywasz? – usłyszałem z którejś strony.
– Yo soy Mateo – wydukałem z zadowoleniem. Na tym jednak moja gadka się skończyła. Kompletnie nie wiem dlaczego, ale przez pierwsze dni miałem gigantyczna blokadę. Nie rozumiałem dzieci, nie rozumiałem pozostałych członków domu. Na moje szczęście był przy mnie Maciek, który cieszył się ze spotkania z rodakiem i chętnie robił za tłumacza.
– Jutro o 7 rano umówiłem się z chłopakami na granie. Chcesz iść razem z nami? – spytał się mnie wieczorem.
– Jeszcze pytasz? Jasne!
Wstaliśmy o 6:40, by zjeść śniadanie i udać się w stronę boiska. Spóźniliśmy się, ale jak się jednak później okazało oprócz nas nie przyszedł nikt. Maćka to nie dziwiło. Mieszka w Salwadorze ponad pół roku i wie, że słowność nie jest mocną stroną latynosów. Dla mnie jednak to było coś nowego. Jeszcze większego szoku doznałem wchodząc na boisko. Położona w sercu faweli sztuczna cancha zachwyciła mnie od pierwszego wejrzenia. Wiedziałem, że szybko się polubimy i spędzimy razem duuuuuuużo wolnego czasu. Zresztą, zobaczcie sami!
Tak też w istocie było. Na boisku spędzaliśmy z Maćkiem większość wolnego czasu. Wychodziliśmy na nie kiedy tylko się dało, jak za dzieciaka. Okazji jednak nie było aż tak wiele, bo domownicy w Punto Corazon mają sporo obowiązków. Jako, że zostałem przyjęty do nich i od razu potraktowali mnie jak brata, starałem się uczestniczyć w ich życiu, spędzać wspólnie czas i pomagać w załatwianiu codziennych spraw, a przede wszystkim pytać się i próbować rozmawiać po hiszpańsku. To była bowiem dla mnie doskonała szansa na podszlifowanie języka.
Gdy w piątek po południu wracaliśmy z boiska na obiad usłyszałem pytanie:
– Dzisiaj po kolacji jedziemy rozdawać do centrum bezdomnym jedzenie i ubrania. Chcesz jechać z nami?
Zamurowało mnie. – Tak, jasne – odpowiedziałem bez zawahania.
Dzień minął szybko i nim się obejrzałem myłem gary po kolacji. Reszta domowników szykowała się do wyjścia. Wskoczyłem szybko w klapki, spojrzałem na kamerę GoPro, zerknąłem w stronę Maćka, a on odwzajemnił spojrzenie:
– Lepiej nie bierz… Możesz spróbować zrobić jakieś zdjęcie jak będziemy w większym gronie, ale dyskretnie, by nikt nie widział.
Mimo że mi tego nie powiedział i zachował dyplomację, widziałem, że nie podobało mu się to jak bardzo chcę wszędzie zwietrzyć sensację, że zachowuję się jak typowy dziennikarzyna, który szuka tylko świetnego zdjęcia, zajebistego materiału, by wszyscy o nim mówili. To nie była do końca prawda, ale skłamałbym z drugiej strony mówiąc, że podróżując nie szukam jak najlepszych ujęć, które przyciągną ludzi do mojego bloga. Telefon co prawda ze sobą wziąłem, ale nie zdecydowałem się go użyć. Tym razem ważniejsze od sensacji było wczucie się w sytuację.
Byłem podekscytowany, tak jak przy okazji każdego wyjścia z piłkami do dzieciaków. Lubię pomagać, a możliwość podarowania bezdomnemu choćby kubka z ciepłą kawą traktowałem jako gigantyczną misję. Gdy wsiedliśmy na pakę samochodu i oprócz nas pojawiło się kilku Salwadorczyków, którzy mieli nam w całym procederze pomagać szybko usłyszałem od Maćka: – A najpiękniejszy w tym jest fakt, że ci ludzie siedzący teraz wokół nas wcale nie mają za wiele, a mimo to tak garną się do pomagania tym co mają jeszcze mniej!
Równie dobrze to zdanie mogłoby być puentą tego wieczoru, ale ten przecież dopiero się zaczynał. Jeździliśmy pickupem w ciemno. Dwa razy w prawo, trzy razy w lewo. Dla pozostałych piątkowe rozdawanie bułek bezdomnym było cotygodniowym rytuałem. Wiedzieli, w którą uliczkę skręcić i gdzie szukać bezdomnych. Ci szczególnie podczas pory deszczowej co wieczór okupują te same miejsca by schronić się przed deszczem. Za dnia zbierają pieniądze na ulicy, wieczorem zaś… wyczekują poranka. I tak dzień w dzień, do usranej śmierci. Odczuwałem ogromną radość i jeszcze większą satysfakcję z każdego nalanego kubka kawy, z każdego chleba, który obok mnie przekazywała Charo – wolontariuszka z Argentyny i z każdej koszuli, którą wręczyłem leżącym na ulicy ludziom. Za każdym razem w podziękowaniu dostawałem uśmiech i błysk radości w oczach. W oczach wypełnionych na co dzień smutkiem. Dostrzeżenie choćby w najczarniejszych ciemnościach odrobiny radości jest zjawiskiem dziecinnie prostym, ale niebywale emocjonującym. Przecież to tylko kawa i chleb. Czasami jednak nie potrzeba za wiele…
Jechaliśmy dalej i już myślałem, że nic tego dnia nic bardziej mnie nie zdziwi, kiedy po kilku minutach zatrzymaliśmy auto, a moim oczom ukazał się kilkuletni chłopczyk. Za jego plecami gdzieś w cieniu bawił się z tatusiem jego jeszcze młodszy – ledwo chodzący braciszek. Pierwszy z samochodu wyskoczył Maciek:
– Hej, co słychać? – zagaił malucha przybijając z nim piątkę.
Mały uśmiechnął się i już po chwili witał się z pozostałymi członkami naszej załogi
– Jak się nazywasz? – zbliżyłem się ostrożnie obserwując z tyłu leżącą na kartonach jego mamę. Kobieta na oko maksymalnie 30-letnia w tym momencie brała pierwszy łyk ciepłej kawy. Mały odpowiedział z uśmiechem:
– Dawid, jestem Dawid.
– Cześć Dawid, nazywam się Mateo – przybiłem piątkę z młodym.
Gdy wróciliśmy do domu miałem setki pytań:
– Maciek… Ten chłopak, jego brat i ich rodzice…
– Tak? – zainteresował się.
– Oni naprawdę są bezdomni? Cała rodzina?
– Tak, odwiedzamy ich każdego tygodnia.
– To straszne jest…
– Wiem, dlatego zawsze tak bardzo przeraża mnie to, gdy wychodzimy do bezdomnych i obserwuję ludzką tragedię.
Nie powiedziałem nic więcej. Potrzebowałem ciszy i modlitwy.
Wróćmy do futbolu. W San Salwadorze, gdzie mieszkałem, nie było w weekend żadnego meczu. Alianza (czyli lokalna drużyna) grała akurat swoje spotkanie na wyjeździe. W niedzielę przed obiadem udałem się więc do drugiego największego miasta – Santa Ana na wielkie święto futbolu, mecz pomiędzy miejscowym FAS (druga drużyna w tabeli) i mistrzem kraju z Santa Tecla. To miał być szlagier jedenastej kolejki salwadorskiej Primera Division. Ale nie mogło być tak pięknie… Spotkanie przenieśli na połowę października. NO KUŹWA MAĆ!
Jedziesz na drugi koniec świata, by trafić na jak najwięcej stadionów i meczów piłkarskich gdzieś w Salwadorze i Gwatemali, a tu odwołują mecz za meczem. A w zasadzie, to teraz mi odwołali, dwa tygodnie wcześniej trafiłem po prostu w Gwatemali na zły stadion! Do tej pory nie wiem czemu mecz został przeniesiony. Chłopaki na stadionie powiedzieli, że taka decyzja FIFY. No, ale tak na chłopski rozum, brzmi to co najmniej absurdalnie. Co FIFA ma do rozgrywek gdzieś tam na zadupiu świata w Salwadorze?
Do Santa Ana wróciłem wcześniej niż podejrzewałem. Wspólnie z Maćkiem w środku tygodnia udaliśmy się tam, by spotkać się z jego znajomą, która miała mi pomóc w zrealizowaniu projektu “Podaj Piłkę Dzieciom”. Rozdawanie piłek w faweli, w której żyliśmy było wykluczone. Moi przyjaciele, mimo oczywistych dobrych intencji jakie niesie ze sobą projekt z piłkami, nie byli pozytywnie nastawieni do ich rozdawania w pobliżu naszego miejsca zamieszkania. Trudno byłoby rozdać piłki wszystkim dzieciakom, bo fawela naprawdę jest duża, a nie chcielibyśmy sytuacji, by ktoś poczuł się pokrzywdzony. Poza tym misjonarze wchodzą wśród ludzi po to by im służyć, ale nie chcą nauczyć dzieci, że coś jest za darmo. Ich dom to nie restauracja czy sala zabaw. Nawet jeśli dzieciaki zapraszane są na kolację, to w zamian muszą pomóc przy jej przygotowaniu albo chociażby pozmywać naczynia. Nikt też nie interesował się tym, że byłem tam tylko na chwilę. Dla miejscowych byłem misjonarzem z Europy, gdybym więc dzieciakom zaczął rozdawać piłki każdy pomyślałby: – O, Punto Corazon rozdaje piłki!
A nie ma nic gorszego gdy nauczysz ludzi z którymi przebywasz, mieszkasz i żyjesz, że ty jesteś biały i bogaty z Europy, więc dawaj! Pieniądze, jedzenie, piłki. Cokolwiek, ale daj!
Santa Ana wydawała się nam perfekcyjna. Daleko od miejscowych dzieci, ale również w faweli. Pierwsze piętnaście piłek kupiliśmy dla katolickiej organizacji, która zajmuje się wychowaniem dzieci w jednej z biedniejszych dzielnic w tej miejscowości. Gdy przyjechaliśmy na miejsce szybko okazało się, iż dzieci jest znacznie więcej niż piętnaście.
– Co teraz? – spytał się Maciek.
– Nie wiem. Czemu Rosita powiedziała tylko o piętnastu piłkach?
– Może się wstydziła – odparł
Nie wiedząc o ile piłek może poprosić, przyjaciółka Maćka zasugerowała byśmy kupili tylko piętnaście piłek podczas gdy zapotrzebowanie było ponad dwa razy większe. Szybko więc wróciliśmy do sklepu i dokupiliśmy pozostałe futbolówki. Nie było już jednak możliwości na przekazanie ich dzieciom więc zostawiliśmy je organizatorom, którzy w sobotę przy okazji obchodów dnia dziecka mieli rozdać pozostałe nowym właścicielom.
Do drugiej faweli wstępu już nie mieliśmy. – To bardzo niebezpieczna dzielnica. Wy jesteście biali i nie jestem pewna, czy chodząc z piłkami i rozdając je dzieciakom bylibyście mile widziani – powiedziała nam kobieta.
Z jednej strony byłem zaskoczony tą informacją, z drugiej jednak było to całkowicie naturalne. Jakby nie patrzeć… w Ameryce jestem gringo! Kupiliśmy 20 piłek. Dziesięć dobrej jakości dla tamtejszej dziecięcej drużyny piłkarskiej i dziesięć dla dzieciaków, żeby miały jak gospodarować swój wolny czas. Piłki przekazaliśmy trenerom lokalnej drużyny, którzy byli zachwyceni ideą projektu “Podaj Piłkę Dzieciom” i dziękowali mi kilkukrotnie za zakupiony sprzęt.
Tak o to wróciliśmy do faveli, a po zjedzeniu obiadu usłyszałem od Maćka standardowe pytanie:
– Vamos a la cancha?
– Claro!
I wylądowaliśmy na boisku. Tam jak zawsze spotkaliśmy dzieciaki. Podzieliliśmy się na dwa zespoły i graliśmy, a ja co chwilę tylko słyszałem:
– Neymara znasz?
– Si
– Messiego?
– Si
– Dembele?
– Claro.
– Frank Ribery?
– Si!
– A Lewandowski?
– Nie, kto to?
– Nie żartuj, Mateo!
– No, znam, znam.
Wykorzystałem chwilową nieuwagę młodego puszczając mu piłkę pod nogami krzycząc przy tym: – Oleee! Chłopaka to jednak nie ruszyło i pytał dalej:
– A Morata? A ten, a tamten? I mógłbym tak bez końca. Bez końca wymieniać nazwiska jakie padły w tej rozmowie, ale i bez końca haratać w gałę z dzieciakami na boisku gdzieś w sercu salwadorskiej faweli. Mógłbym bez końca puszczać bramki stojąc “na budzie”, by obserwować z jaką ogromną radością wykonują cieszynki Ronaldo czy Pogby. Mógłbym, ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Czas ruszać dalej. Nie smucę się jednak, bo… jak pisałem na początku – podróż jest nieprzewidywalna. Zaskakuje nas na każdym kroku, daje nam po dupie, ale doświadcza nas i uczy. A ta podróż szykuje jeszcze przede mną całą masę niespodzianek!
Z faweli w Salwadorze, Mateusz Koszela