Reklama

Weszło na stopa #6 – dupa piecze, ale dojechałem. Futbol w Gwatemali!

redakcja

Autor:redakcja

01 października 2017, 16:53 • 12 min czytania 7 komentarzy

W Gwatemali poza akcją “Podaj Piłkę Dzieciom”, o której pisałem w zeszłym tygodniu moim głównym założeniem było wybranie się na mecz ligi gwatemalskiej. O piłce nożnej w państwie ubogiego sąsiada Meksyku nie wiedziałem zbyt wiele. Na szczęście jednak żyjemy w XXI wieku, w erze komputerów, internetu i innych dobrodziejstw, które umożliwiają nam znalezienie informacji na temat wszystkiego co nas zainteresuje. Czasami trzeba jedynie poszukać ciut dłużej. W moim przypadku wystarczyła strona FIFA i ciotka Wikipedia. Reszta to już prosta matematyka! Zresztą, nie będę przedłużać. Zapraszam was na magiczną bajkę… Gwatemala, Carlos Ruiz, rozwolnienie, policja, FUTBOL!

Weszło na stopa #6 – dupa piecze, ale dojechałem. Futbol w Gwatemali!

Jeśli nie zrozumieliście tytułu bajki, to nic nie szkodzi. Sam zastanawiam się teraz jakim geniuszem trzeba być, by połączyć ze sobą wszystkiego wymienione elementy i znaleźć choć jeden wspólny mianownik. A jednak jest to możliwe. Zacznijmy więc od początku i cofnijmy się na chwilę do 15 września 1979 roku. To właśnie wtedy w stolicy kraju narodził się Carlos Ruiz Gutierrez, a więc dzisiejsza legenda futbolu w Gwatemali. I choć wielkiej kariery nie zrobił, to jednak dane mu było spędzić sezon w greckich Salonikach, kilka lat w Los Angeles Galaxy czy zahaczyć o parę klubów ligi meksykańskiej. Kariera, powiedziałbym, raczej średnia. Ale przez Gwatemalczyków Carlos Ruiz dzisiaj traktowany jest jak legenda. Jak Robbie Keane dla Irlandczyków. Porównanie w moim mniemaniu trafne, bo i wiek obu panów podobny, a i liczba goli dla reprezentacji zadziwiająco zbliżona. Latynos dla swojej drużyny narodowej zdobył 68 goli w 137 spotkaniach, zaś Irlandczyk w 145 meczach pokonał bramkarza przeciwnej drużyny 67 razy.

Stare piłkarskie przysłowie mówi, że jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz. Weźmy więc na chwilę pod lupę Gwatemalę oraz Carlosa Ruiza i zobaczmy, co z tego otrzymamy. Eliminacje do mistrzostw świata w strefie Północno-Amerykańskiej niebiesko-biało-niebiescy rozpoczęli od drugiej rundy. Po bezbramkowym remisie u siebie z Bermudami na rewanż z wyspiarzami gwatemalczycy lecieli z nożem na gardle. Odpadnięcie już w pierwszym dwumeczu z małą brytyjską wysepką nie byłoby dobrze przyjęte w kraju. Na ich szczęście udało się wygrać na wyjeździe 1-0 i awansować dalej. Tam czekało ich starcie z kolejnymi wyspiarzami. Tym razem po przegranym pierwszym meczu z Antiguą i Barbudą u siebie udało się zwyciężyć 2-0. Gwatemala sporym fartem, ale jednak awansowała do wczesnej fazy grupowej, gdzie rywalizowała z USA, Trynidadem i Tobago oraz St. Vincent i Grenadyny. Tych stojących na bakier z geografią informuję tylko, że zarówno Trynidad i Tobago, jak i St. Vincent i Grenadyny nie są oddzielnymi państwami. W grupie mieliśmy zatem cztery reprezentacje, nie sześć.

A teraz najciekawsze. Nasz bohater i jego drużyna rozpoczęli eliminacje nie najlepiej, bowiem szybko ulegli w meczu u siebie Trynidadowi. Po pokonaniu drugiej ekipy przyszedł z kolei czas na mecz z największą potęgą tej części świata, a więc Amerykanami i tu po m.in. golu Carlosa Ruiza Latynosi zwyciężyli “Jankesów” 2:0! Nie jestem ekspertem, ale radość w kraju prawdopodobnie była podobna do tej, jaką my przeżyliśmy po golu Waldka “Mili” Kiepskiego w wygranym meczu z Niemcami. I pal sześć porażkę w następnym spotkaniu w Los Angeles aż 0:4. Do pełni szczęścia potrzeba było tylko wygrać z Trynidadem. Ta sztuka się nie udała i przed ostatnią kolejką Gwatemalczycy byli w bardzo trudnym położeniu. Spotkanie w Gwatemala City z St. Vincent i Grenadynami miało być zakończeniem eliminacji oraz ostatnim meczem Carlosa Ruiza w życiu! Cóż to był za mecz… Gospodarze zwyciężyli w stosunku 9:3, a sam Carlos Ruiz ustrzelił piątaka! Pięć bramek w ostatnim meczu w karierze. Tak w reprezentacji nie żegnał się nawet Lukas Podolski, który zachwycił świat cudowną bombą w ostatnim meczu dla Niemców. Carlos Ruiz w moim mniemaniu przeszedł do historii. Pięć bramek w ostatnim meczu w karierze! I przypomnę tylko, że ponoć faceta poznaje się po tym nie jak zaczyna, a jak kończy. Panie Carlos, szacunek!

Naładowany pozytywną energią wyruszyłem do Gwatemali z Meksyku w środę około południa, by dotrzeć na sobotę do stolicy kraju na mecz lokalnej ekipy – Municipal. Cztery dni i 1200 km do przejechania to wynik jak najbardziej możliwy nawet jak na tę część świata. Ale schody zaczęły się już pierwszego dnia… Do godziny 17:00 nie zatrzymał się obok mnie żaden samochód. Stałem jak słup, machałem ręką, uśmiechałem się i chroniłem głowę przed ogromnym upałem. Ten był straszliwy. W południowo-wschodniej części Meksyku na Półwyspie Jukatan o tej porze roku wskazane jest nic nierobienie! I zapomniałbym o najważniejszym. O ile ja przez blisko pięć godzin nie złapałem niczego w stronę granicy z Belize, to sam dałem się zaskoczyć. Złapało mnie rozwolnienie. Tego dnia w toalecie krzakach wylądowałem jedynie sześć razy. Męki, katusze, cierpienia, ogromny skwar. To dopiero był początek udręki.

Reklama

Na wieczór wyjechałem z paskudnej miejscowości Tulum. Bilans pierwszego dnia: 100 km… O krzakach wspominać nie będę. Wiedziałem natomiast jedno. Jeśli chcę następnego dnia spróbować przejechać więcej, to muszę wstać przed wschodem słońca. Na wylotówce byłem więc przed godziną 6:00. I tutaj miłe zaskoczenie, bo już po trzech godzinach przekraczałem granicę. Niecałe 150 km w takim czasie uważałem wówczas jako ogromny sukces. Jeszcze większym wyczynem zaś było przekroczenie granicy. Dla turystów spędzających w Meksyku więcej niż siedem dni przewidywana jest opłata w wysokości 20 dolarów do uiszczenia przed wyjazdem. Do teraz nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się jej uniknąć. Na wieczór udało mi się dostać pod granicę Belize – Gwatemala. 400 kilometrów i jakieś czternaście razy w krzakach. Sami widzicie, z dnia na dzień liczby rosły!

Trzeciego dnia również wstałem z kurami. Tym razem przyszło mi się mierzyć z gwatemalską dżunglą i drogami, które dróg znanych nam w Europie w żadnym wypadku nie przypominają. 80 km przejechałem w blisko dziewięć godzin! Droga była tak paskudna, iż szybciej niż 30 km na godzinę jechać się nie dało. Średnia prędkość samochodów oscylowała, podejrzewam, w granicach 15-20 km/h. Gdy do tego dodamy fakt, że pojazdy pojawiały się raz na godzinę czy dwie, wierzcie mi – dziewięć godzin to zaiste jest dobry wynik. Do Gwatemala City dojechałem czwartego dnia na wieczór. A mecz dopiero w niedzielę o 12:00. Cztery dni, 1200 przejechanych kilometrów. Równie sporo co kilometrów to wizyt w przydrożnych krzakach. A ile myśli o wzięciu autobusu? Jakieś dwie. Dwie na minutę! Miałem dosyć stopa, dosyć namiotu, w którym gotowałem się jak parówka. Noce w tej części świata o tej porze roku bez klimatyzacji to udręka! Chciałem hostelu, jakiegoś chociaż wiatraka i wygodnej toalety. W zamian za to szło mi jak krew z nosa. Dzisiaj jednak pisząc tego bloga jestem z siebie dumny!

Niedziela… Wstałem wcześnie rano, obejrzałem mecz Arsenalu i wyszedłem na stadion, by obejrzeć mecz Municipalu – takiej gwatemalskiej Legii. Na stadion doszedłem około pół godziny przed rozpoczęciem meczu. Jakież ogromne było moje zdziwienie gdy okazało się, że ten był zamknięty, a kibiców dookoła nie uświadczyłem. Obszedłem obiekt dookoła i po kilkunastu minutach wkurwiony udałem się do hostelu. Odpaliłem flashscore i oczom nie wierze: 45 minuta meczu. Jak? Dlaczego? Kurwa, gdzie!?

22140416_1557166034344196_383218416_o

Kilka minut później już wiedziałem. Mecz przeniesiony został na stadion po drugiej stronie miasta. Szanse na zdążenie na drugą połowę? Zerowe! Tego dnia szedłem spać naprawdę wkurzony. 1200 km, rozwolnienie, krzaki, ogromny skwar i potężna wilgotność powietrza. I wszystko to poszło psu w dupę, nie dotarłem na mecz!

Rozwolnienie chciało, że w Gwatemali zmuszony zostałem spędzić trochę więcej czasu. W środku tygodnia dojechali do mnie znajomi z Meksyku – Michasia, Justyna oraz Kamil. Wspólnie z Miśką obudziliśmy się w czwartek kompletnie zniszczeni. O nocy pisać nie będę. Wierzcie mi, nie chcecie. Na szczęście jednak udało nam się praktycznie cały dzień przespać. Byłem wykończony fizycznie, nie miałem siły ruszyć nawet ręką. Podniesienie butelki coli wiązało się z niemałym wysiłkiem. Leżeliśmy więc w łóżku i spaliśmy. W przerwach od snu oglądaliśmy zaś filmy po hiszpańsku. Przez chwilę udało mi się załapać nawet na dwa odcinki Dragon Ball Z! Taaaaaaaaaaaaaki Czad! Na szczęście dzięki pomocy Justyny i Kamila udało nam się wyjść z tego bez szwanku, więc podjąłem próbę numer dwa!

Reklama

W sobotę wieczorem sprawdziłem, w jakich miastach odbędą się mecze 11. kolejki ligi gwatemalskiej. Szału nie było, ale dramatu też nie. Do najbliższego miasta miałem około 150 km. Pierwszy gwizdek o godzinie 12:00! Szybka decyzja i już o szóstej rano następnego dnia stałem na wylotówce. 150 km w Gwatemali to nie 150 km autostradą w Europie, a raczej 150 km po dziurawej jezdni powierzchni płaskiej, którą rząd chciał nawet swego czasu wyremontować. Tak jakoś przypadkiem były prezydent kraju ukradł jednak pieniądze… Dzisiaj co prawda siedzi w więzieniu, ale kasy jak nie było, tak nie ma.

Na stadion udało mi się dotrzeć pół godziny przed rozpoczęciem widowiska. Mimo dwukrotnej sraczki, masy przeciwności losu stoję na stadionie u progu bram do wielkiego futbolu – ligi gwatemalskiej! Jeeeeeeeeeeeaaaaaa!

Sam mecz okazał się ciekawym widowiskiem chociaż momentami miałem wrażenie, że sam byłem większą atrakcją niż piłkarze biegający po boisku. Wszystko za sprawą mojego kartonu, który stworzyłem z radości po dojechaniu na stadion. Miejscowi kibice ustawiali się w kolejce przede mną, by cyknąć sobie ze mną fotę. W końcu nie często na trybunach Sichitepequez pojawia się gringo. Do tego z jakimś dziwnym kartonem. Całe szczęście, że nie rozumieli napisów, bo nie jestem pewny czy zdanie “Dupa piecze, ale dojechałem” by im przypadło do gustu. Mecz zakończył się wynikiem 1:1. A czy samo spotkanie różniło się czymkolwiek od tego co znamy z boisk w Europie? Nieszczególnie. Może jedynie liczba hiszpańskich “puta”, czyli kurew, była ciut większa od tego co można usłyszeć na co dzień na naszych stadionach. Kibice reagowali niesamowicie żywiołowo chociaż o dopingi mowy być nie mogło.

Dużo lepiej zaprezentowali się goście, którzy już przed pierwszym gwizdkiem sprawiali wrażenie, że niekoniecznie interesują się meczem. Skończyło się to interwencją policji, która pozostała w sektorze przyjezdnych do końca meczu. Kibice Municipalu zrozumieli chyba wtedy, że zadymiać im się nie uda i skupili się na dopingu. Powiem wam szczerze, że siedząc po drugiej stronie z dwa razy nawet ich usłyszałem. Taaaaaaacy byli głośni! Jak już jesteśmy przy temacie policji, to koniecznie muszę wspomnieć o jednej sytuacji z drugiej połowy. Po niekoniecznie pomyślnej dla gospodarzy decyzji sędziego jeden z kibiców rzucił w stronę boiska butelkę z oranżadą. W przeciągu dwóch minut na trybunach pojawili się panowie w białych kaskach i ku mojemu olbrzymiemu wręcz zdziwieniu, w zidentyfikowaniu chuligana pomogli im inni kibice. Niemalże cały sektor zgodnie wskazał palcem i sprzedał policji stadionowego bandytę. Zdziwiłem się, ponieważ chodząc na mecze w Polsce wiem, że choćby nie wiem co się stało policja to twój wróg i kibica choćby zwaśnionej drużyny przenigdy się nie sprzeda. Bo przecież w obliczu wojny z policją nie ma kos kibicowskich na stadionach. Jak widać w Gwatemali zasady są nieco mniej ultras.

W około 70. minucie meczu rozpadało się na dobre i deszcz utrzymał się do ostatniego gwizdka. Założyłem więc na plecak pokrowiec i sam wskoczyłem w gigantyczny płaszcz przeciwdeszczowy. Z ulgą przyjąłem ostatni gwizdek, choć trzeba przyznać, że pod koniec meczu gospodarze przypomnieli sobie jak się gra w piłkę i widowisko nabrało rumieńców. Ja jednak miałem w perspektywie blisko 150 km drogi powrotnej co przy pustym portfelu, późnej godzinie i potężnie lejącym deszczu nie było zbyt łatwym zadaniem.

– Gdzie jedziecie? – zagaiłem policjanta, który zatrzymał się przede mną.
Stałem sam jak słup soli na drodze w kierunku stolicy kraju
– Amigo, tylko 100 metrów dalej – usłyszałem.
– A to dziękuję. Życzę miłego dnia – ukłoniłem się.
– A co ty tutaj robisz tak w ogóle?

Po dłuższym zastanowieniu, które nie wiem czy było spowodowane tym, że tak bardzo kaleczę język hiszpański, czy może po prostu zaintrygowaniem mojej osoby policjant odpowiedział:

– A do San Antonio chcesz?

Szybka rozkmina w głowie. To jedynie 8 km. Tu mam dobre miejsce, by schować plecaki pod daszkiem przed deszczem. Bez sensu się stąd ruszać na kilka kilometrów. Z drugiej jednak strony…

– Jasne – odpowiedziałem nie wiem czemu.
– No to Vamos!

Policjanci przejęli się losem strudzonego autostopowicza na poważnie. Przewieźli mnie dziesięć kilometrów by następnie odstawić kolejnemu patrolowi. Na pożegnanie jeden z nich próbował mi jeszcze włożyć do kieszeni 50 quetzali ( 25 złoty). Taka sytuacja zdarza się stosunkowo często, gdy opowiadasz ludziom historię o tym, że nie masz kasy, podróżujesz autostopem i śpisz w namiocie. Pieniędzy oczywiście nie wziąłem, bo co by nie powiedzieć to prawdopodobnie mimo tego, iż podróżuje lowcostowo i tak jestem bogatszy od gwatemalskich stróżów prawa. Drugi patrol przewiózł mnie około siedem kilometrów i odstawił następnej parze. Z kolejnym przejechałem następne kilka tysięcy metrów i takim o to sposobem po przejechaniu maksymalnie dwudziestu kilometrów znalazłem się w czwartym radiowozie. Tym razem policjantowi nie specjalnie chciało się bawić w wożenie mnie i zatrzymał auto na środku drogi:

– Co się stało? Dlaczego czekamy? – zapytałem lekko poirytowany.
– Nie będę Cię wiózł amigo – odpowiedział grzecznie.
– Dobrze, to mogę tutaj wysiąść? Poradzę sobie, deszcz nie jest dla mnie problemem.
– Nie, nie. Złapiemy zaraz jakiś autobus do Gwatemala City.
– Tylko, ja nie mam kasy.
– A kto tu o pieniądzach mówi? – zaśmiał się w moim kierunku.

Dziesięć minut później siedziałem już w autobusie do stolicy kraju. W ręku trzymałem bilet, za który nie zapłacił oczywiście nikt. Więc sami widzicie, można? Moooooożna!

Tak zakończyła się moja przygoda z futbolem po gwatemalsku. Policja, rozwolnienie, dupa piekła ale dojechałem i tylko, żal że nie spotkałem Carlosa Ruiza. No, ale nie można mieć wszystkiego.

A, byłbym zapomniał. Słówko muszę jeszcze nawiązać do zeszłotygodniowego felietonu, w którym poruszyłem temat Barcy i Realu Madryt. W krajach latynoamerykańskich futbolem interesują się wszyscy. Dzieci biegające po fawelach i kopiące sflaczałe piłki, dorośli prowadzący całkiem normalne życie. Często nawet kobiety. I o ile w telewizji lecą rozgrywki ligi francuskiej, angielskiej, włoskiej czy niemieckiej śmiało możemy powiedzieć, iż Gwatemalczycy traktują je jako dodatek do tego najważniejszego: Ligi Mistrzów i ligi hiszpańskiej. Na ulicach rządzonych przez narkotykowe kartele liczą się bowiem tylko Real i Barca! Herby obydwu klubów, napisy zagrzewające do zwycięstw napotkać możemy na każdym kroku. Tylko że… dzisiaj w erze Leo Messiego zdecydowanie więcej osób wspiera Barce. W Ameryce Łacińskiej czasami trafią się malutcy Ronaldo, małego Messiego można jednak spotkać na każdym kroku. Chodząc po faweli i rozdając dzieciakom piłki, spotkałem kilkunastu fanów Barcy i ani jednego madridisty. Wśród dorosłych te proporcje się wyrównują, choć dalej mam jednak wrażenie, że Gwatemala jak i pozostałe kraje przynajmniej Ameryki Środkowej mają serca bordowo-granatowe!

To na tyle ode mnie! Żegnam z kraju, który zauroczył mnie już od pierwszego dnia. I mimo chorób, które mnie nie omijały jednego jestem pewny: Gwatemalo, dziękuję za wszystko i do zobaczenia!

Mateusz Koszela z Gwatemali

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...