To już czwarty artykuł z cyklu “WeszłoNaStopa”, a ja przyznam się szczerze, że nie bardzo wiem o czym wam napisać. Nie żebym nie miał tematów, bo przez ostatnie dni mojego pobytu w Ameryce Środkowej działo się sporo. Imprezy, cudowni Polacy poznani w różnych miejscach Meksyku, równie sympatyczna tamtejsza społeczność, piękne plaże, hektolitry wypitego rumu, ponad 1500 przejechanych kilometrów, a mimo to… coś w tej całej układance mi nie pasuje. I nie chodzi już o to, że Meksykanki są brzydkie, a meksykańskie jedzenie w moim odczuciu wcale nie jest ostre. Pomijam też fakt, że ani razu nie natrafiłem na tak znaną na całym świecie meksykańską papryczkę chilli oraz – w moim przynajmniej odczuciu – symbol Meksyku, a więc kaktusy. Nie, tego w Meksyku nie ma. Spędziłem tam dwa tygodnie i tylko raz, w Cancun dostałem buritos. Od razu rzecz jasna się w nim zakochałem, było pyszne, ale kurwa! Raz! Rozumiecie to? Wszędzie tylko tacos i tacos…
Do tacos możesz dorzucić wszystko co chcesz. Jajko, kurczaka, świniaka… Warzywa też śmiało, a jeśli wymyślisz sobie coś na słodko – nie ma problemu. Jedz do porzygu. I rzeczywiście, od nadmiaru tacos w Meksyku można się porzygać. Nie ma co sobie strzępić języka. Jedzenie jak jedzenie. Bez szału. Buritos, to jest to! Ale go nie ma. Ot, taki Meksyk.
Piszę ten tekst będąc już w Gwatemali. O tym kraju opowiem wam w przyszłym tygodniu, bo dzisiaj ma być Meksyk, ale taki Meksyk warty jest wspomnienia. Siedzę aktualnie w ciężarówce. Przede mną jeszcze 200 km z przemiłym gwatemalczykiem, który aktualnie zatrzymał się na czymś w rodzaju dzikiego parkingu. Bez słowa podeszła do niego kobieta z 25-litrowym baniakiem i rurką. Podała mojemu kierowcy pieniądze, a sama zabrała się za wypompowywanie paliwa ze zbiornika. W tym momencie kierowca krzyknął ‘gracias’ i już ruszamy. Jedziemy dalej. O jakieś 25 litrów benzyny lżejsi. A ja zabieram was z powrotem do Meksyku. Na Gwatemalę jeszcze przyjdzie czas.
Zastanawiam się do czego porównać drogę kierującą do niej, którą aktualnie jadę – główną, najważniejszą jezdnię w całym kraju… C klasa, powiedzmy, że na chwilę przeniesiemy się do małej wioski pod Sosnowcem, dajmy na to: Wymiociny Dolne. Trzystu mieszkańców, monopolowy, mały kościół i boisko. Dziurawe jak obrona Legii w meczach z Termalicą. Wczoraj przez Śląsk przeszedł huragan Gerard, ale ty niczego nie zauważyłeś. Dałeś w palnik na wiejskiej potańcówce zastanawiając się, dlaczego Zenek śpiewa, że “los chce ze mną grać w pokera, raz mi daje, a raz zabiera”. Ożesz, w mordę! Kierowca chwilę temu zatrzymał się znowu i właśnie przyniósł mi kokosa. Patrzcie na to!
Chciałbym wrócić jednak do Wymiocin Dolnych. Jest sobota, poranek po huraganie Gerardzie, który zeszłej nocy przeszedł przez Śląsk. Ty pijany po jeszcze większym tornadzie jakim był bimber teścia budzisz się w wiosce oddalonej o pięć, no dobra, siedem kilometrów i wyglądasz tak:
Wiesz już co Zenek miał na myśli śpiewając, że raz ci daje… Dostałeś zajebistą zabawę i wyrwałeś wiejską małolatę mimo obrączki na palcu. Ale los też przecież zabiera. Wczoraj pozbawił cię godności i sił na dzisiejszy mecz. Jakimś sobie tylko znanym sposobem dostajesz się jednak na 14:00 na sobotni mecz C klasy gdzie twoja Sparta Wymiociny Dolne podejmuje śląską filię FC Kartoflisk. Dostajecie w trąbę 4:0. Jesteś jeszcze bardziej pijany, bo w przerwie strzeliłeś piwko popalając papieroskiem, a boisko… No właśnie, bo to o boisku miało być! Wiesz jak wygląda takie boisko w C klasie gdzie sędzia w wydychanym ma trzy promile, prawda? To jeszcze gorszą drogą jadę aktualnie w Gwatemali starą rozklekotaną ciężarówką, a w lewej ręce trzymam kokosa. Nie mam go gdzie położyć, bo po kilku sekundach będę cały w koko-mleczku. Białym, dodam do tego. Jakoś nie zachwyca mnie taka perspektywa. I w takich warunkach piszę, no może lepiej by było powiedzieć – staram się pisać felieton. O Meksyku…
Meksyk, kompletnie o nim zapomniałem. Przepraszam, ale dzisiaj was trochę pomęczę. O Gwatemali, o meczu ligi gwatemalskiej, na który się wybieram oraz wreszcie o rozdawaniu piłek dzieciom w stolicy tego kraju będzie za tydzień. Dzisiaj jeszcze słówko o pikantnym Meksyku.
Przepraszam, znów odejdę od tematu, ale ten kierowca jest nienormalny! Wyprzedza dwie ciężarówki podczas gdy z naprzeciwka jedzie następna. Gdy te skrajne odjadą jednak w bok na coś w rodzaju pobocza/pasa awaryjnego, to na zwykłej drodze zmieszczą się obok siebie trzy tiry. Co za Meksyk! Znaczy się, co za Gwatemala. Kocham Gwatemalę!
W Meksyku zaś autostop działa różnie. Jadąc przykładowo z Meridy do Cancun wiedzialem, że najprawdopodobniej odległośc 300 kilometrów pokonam na jedno auto. Po drodze nie było zbyt wiele wiosek czy miejscowości. Tak też się stało. Musiałem jednak swoje odstać. Swoje, przez co w tym akurat przypadku rozumiem trzy godziny. Oczywiście nie są to trzy dni ile swego czasu zajęło mi wyjechanie z Huelvy w Hiszpanii (tam jednak razem z przyjacielem Łukaszem i poznanymi erasmusami z Polski dużo piliśmy, przez co wyjazd był utrudniony), ale jednak stanie kilku godzin na słońcu podczas gdy koszulkę z potu wykręcać możesz już po kilkunastu minutach nic nierobienia nie należy do najprzyjemniejszych chwil. Z drugiej jednak strony kręcąc się po półwyspie Jukatan wspólnie z piątką innych Polaków, których poznałem w Cancun nie mieliśmy większych problemów, by podróżować na okazję nawet w tyle osób.
Opowiem wam historię zwyczajnych 50 kilometrów z ruin miasta Majów w miejscowości Coba do raju turystycznego – Tulum. Podzieliliśmy się na trzy pary. Pierwsi na wylotówkę łapać stopa wyszli Monika z Kamilem. Po upływie dziesięciu minut miałem ruszyć w ich ślady ja z koleżanką Michasią, a po nas Justyna z Dawidem. Prosta matematyka. Wychodzimy w odpowiednich od siebie odległościach tak by każdy miał okazje niezależnie od siebie złapać auto. Idąc razem z Michasią dosyć szybkim tempem nigdzie nie widzieliśmy Monii i Kamila. Braliśmy pod uwagę dwie opcje. Albo złapali coś na drodze dojazdowej (dwa kilometry) albo czekają za rondem na prostej drodze do Tulum. Nim zdążyliśmy jednak dojść do tego skrzyżowania minął nas samochód, z którego w naszym kierunku krzyczała rozweselona Justyna. Na miejscu okazało się, że pierwszej pary też nie ma. Zostaliśmy więc sami. Nie czekaliśmy jednak długo, bowiem już drugie przejeżdżające auto się nam zatrzymało.
A teraz najlepsze. Widząc Justynę w samochodzie wkurzyłem się niezmiernie. Nie dlatego, że złapała przed nami stopa, ale dlatego jakie auto jej się zatrzymało. Czerwony, sportowy… Eh. Sami zobaczcie. Zrobiłem sobie z nim zdjęcie.
Jeżdżę na stopa już kilka dobrych lat. Za mną przejechanych ponad 150 000 kilometrów w naprawdę różnych, lepszych i gorszych samochodach, ale nigdy nie udało mi się zatrzymać jeszcze takiej fury. Nigdy też nie udało mi się zatrzymać taksówki i właśnie wtedy myśląc o tym jak bardzo zazdroszczę Justynie i Dawidowi stanęła przed nami… taksówka, z której wysiadł meksykanin:
– No, mi Amigo. No tengo dinero.
– Do You speak english? – odezwała się dziewczyna o europejskim wyglądzie siedząca w środku, której wcześniej nie zauważyłem.
– Yes, but we don’t have a money.
– No problem. We will pay – po czym wskazała na swojego męża.
Takim oto sposobem Justyna z Dawidem złapali sportowe auto, a my z Michasią taksówkę. A co z Moniką i Kamilem? Oni przejechali się na pace jeeppa. Też fajnie, prawda?
Znowu zboczę. Kierowca się uspokoił, wyprzedza już tylko po jednej ciężarówce i kilka osobowych naraz. Zastanawiam się, jaką moc ma w silniku, ale na pewno nie posiada blokady na 90 km/h, jaka jest zamontowana na licznikach auto-ciężarowych w Europie. Jeśli już przy temacie licznika jesteśmy to ten jest zepsuty, więc trudno stwierdzić z jaką prędkością jedziemy. Dupa od skakania boli bardziej niż od rozwolnienia, które sponiewierało moje cztery litery kilka dni temu, a teraz tylko dobija leżącego. O tym będzie później.
Jeśli już przedstawiłem wam moją paczkę trzeba też pisnąć słówko o Marcie i Wojtku. Wiem, mam świadomość, że dużo tych imion i już każdy się pogubił. Nic nie szkodzi, o Wojtku chcę napisać tylko w jednym kontekście. Poznaliśmy się w liceum w Zielonej Górze. Po szkole średniej kontakt nam się urwał. Każdy poszedł w swoją stronę, ja zacząłem podróżować, a “Foka”, jak na niego mówimy, zakochał się w futbolu amerykańskim. Do tego stopnia, iż grając we wrocławskiej drużynie dostał powołanie do reprezentacji Polski, gdzie podczas tegorocznych World Games grał nawet w podstawowym składzie. Teraz studiuje w Meksyku gdzie jest gwiazdą meksykańskiej ligi akademickiej. Chociaż ja tak prywatnie to zastanawiam się tylko nad jednym. Skoro futbol amerykański, to dlaczego wymiana studencka do Meksyku, a nie do USA?
Zarówno z Wojtkiem i jego dziewczyną Martą, jak i ekipą, o której wspomniałem wcześniej spędziłem świetny czas. Duże ilości rumu, błogie chwile spędzone na plaży, w basenach czy na kanapie, rozmowy o wszystkim i o niczym. Takie wakacje. Jeździliśmy stopem, trochę autobusami. Chodziliśmy na imprez, a podczas jednej z nich, w Cancun, w stanie mocno wskazującym na spożycie alkoholu prawie pobiłem pewnego bogatego szejka(?). Nie mam pewności, był z Dubaju i podsiadł się do nas w czapeczce Che Guevary! i tego już było dla mnie za wiele. Spędziłem prawie dwa tygodnie na Kubie słuchając na każdym kroku o zbrodniarzu Che. Słuchałem tego z ogromną cierpliwością. Nic nie mówiłem lokalsom, bo: po pierwsze – nie znam języka, a po drugie – to ich kubański bohater. Nie mniej jednak jak zobaczyłem bogatego i wykształconego mieszczucha chodzącego z uśmiechem na twarzy w czapeczce mordercy, to coś we mnie pękło. Zaproponowałem mu, by pojechał do Niemiec wytatuował sobie swastykę albo w Rosji chodził w koszulce z podobizną Stalina. Nasza rozmowa miła nie była, a ja z każdym drinkiem stawałem się coraz bezczelniejszy i bardziej agresywny. Powiedziałem mu kilka razy by wypierdalał, bo nie chcę z nim przebywać, a jako że uczepił się nas jak bezpański kundel i za nic w świecie nie chciał odejśc szarpnąłem nim, powiedziałem ostatni raz, co o nim myślę i wróciłem do hostelu. Za dużo alkoholu, takie wakacje w końcu.
Odwiedziliśmy też ruiny majów, o których wspomniałem, pięknie zachowane po dzień dzisiejszy piramidy czy przedziwne boisko sportowe. Nie za dużo informacji udało nam się znaleźć, ale Majowie rywalizując 1000 lat temu w grę, która mogłaby być pierwowzorem koszykówki, grali na śmierć i życie. Niejednokrotnie drużyna, która przegrała ponoć, podkreślam – ponoć, traciła głowy. Takie zasady, nie ma zmiłuj. Jak widzicie, wakacje na całego.
Było mi dobrze, ale zmniejszająca się w zastraszającym tempie ilość gotówki oraz świadomość, że to nie jest to po co przyjechałem do Ameryki Środkowej dręczyła mnie coraz bardziej. Pragnąłem jeździć autostopem na pace, spać w namiocie przy 30 stopniach w nocy, oglądać mecze ligi ekwadorskiej czy rozdawać piłki w Salwadorze. Pożegnałem się więc z Justyną i resztą ekipy i rozpocząłem podróż. Prawdziwą podróż. Przez Belize i Gwatemalę do Salwadoru. Pisząc ten tekst mam już nagrany wolontariat w stolicy Salwadoru, podczas którego wejdę w sam środek miasta, w którym rządzą mafie, a na ulicach ponoć co chwilę słychać strzały. A w Gwatemala City, które coraz bliżej wejdę w fawelę i pierwszy raz wyciągnę piłki. Wcześniej jednak udam się na stadion, by obejrzeć mecz ligi gwatemalskiej i zobaczyć atmosferę prawdziwego piłkarskiego szlagieru, nie jakiejś tam Ligi Mistrzów.
I wreszcie – pisząc ten tekst mam rozwolnienie takie, że sram dalej niż widzę. W zasadzie to nie sram. Cieknie mi z tyłka. Chciałem przygody, mam przygody. I mimo tej sraczki, mimo tego, że ostatnie 4 noce spędziłem w namiocie gdzie jest równie gorąco jak w holenderskiej chłodni z kabaretu Moralnego Niepokoju i człowiek poci się jak świnia, mimo że jestem osłabiony i przez trzy ostatnie dni zjadłem trzy suche bułki + dwie paczki suchych ciastek, bo boję się jeść. No boję, serio! Co zjem to mi cieknie z tyłka, a leki do tej pory nie pomagają. Mimo tego, że wypijam dziennie po cztery litry wody, a w ogóle nie sikam bo wszystko wypacam i po kilku dniach nie mam już ciuchów, które nie śmierdzą moim potem, o bokserkach wspominać nie ma co… Mimo tego wszystkiego to… Nie, nie ma tego mimo! O to mi chodziło! Miała być przygoda. Miała być podróż, adrenalina i dziki autostop! W Meksyku zamiast tego dostałem wakacje. Było cudowne, ale ja jestem chory na punkcie wrażeń… Dobra, czas kończyć. Za dużo w nocy przed pójściem spać naoglądałem się Narcos i kończy mi się bateria w laptopie. Żegnaj Meksyku, nie będę tęsknił. Witaj Belize, witaj Gwatemalo! Tak się cieszę, że was widzę!
Z Meksyku Gwatemali, Mateusz Koszela