Wyjazd na Bałkany to podróż do miejsca tajemniczego, nieokiełznanego i często nieobliczalnego. Co kilkadziesiąt lat teraźniejszość tworzy tam historię, którą niejednokrotnie ciężko zrozumieć. A w tym wszystkim jest piłka nożna – sport, który wywołuje olbrzymie emocje wszędzie, a co dopiero w tamtej części świata.
– Bałkany tworzą więcej historii niż są w stanie pomieścić – Winston Churchill.
SARAJEWO
Sarajewo na pewno nie jest zwyczajnym miastem – miejsce rozpoczęcia I wojny światowej, targowisko Markale, Sarajewskie róże czy spacer Aleją Snajperów potrafią zapaść w pamięć na długi czas. Dokładnie w tym miejscu stał Gavrilo Princip strzelający w kierunku arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, siedzącego w samochodzie.
Targowisko Markale – dwukrotnie doszło tutaj do masakry na ludności cywilnej w czasie wojny na Bałkanach.
Sarajewskie róże – miejsca w Sarajewie wypełnione farbą, w których w czasie wojny na Bałkanach zginęły co najmniej trzy osoby.
Aleja Snajperów – ludzie ginęli tutaj na ulicach zestrzeliwani przez snajperów siedzących na dachach budynków, próbując zdobyć chleb, wodę czy papierosy.
Dlatego też według mnie nigdy nie usłyszycie z ust tamtejszych komentatorów piłkarskich słowa “snajper” jako określenie piłkarza – napastnika. Najlepszym “napadačem” w BiH jest bez wątpienia Edin Džeko (wychowanek Željezničara Sarajewo) – poniżej zdjęcie szkoły, której podobno nie ukończył z wyróżnieniem.
Przechodząc do samych derbów Sarajewa, to w tym samym tygodniu odbywał się w mieście Festiwal Filmowy, jednak kibice nie mieli wątpliwości, który festiwal jest najważniejszy.
Nie ma prawdopodobnie lepszego “przygotowania” do meczu niż ćevapčići i bosanska kafa na tzw. Baščaršiji, czyli największym bazarze w Sarajewie, położonym w samym sercu miasta.
Tuż obok bazaru znajduje się siedziba tamtejszego związku piłki nożnej NFSBiH, co miejscowym kupcom nie przeszkadza w sprzedawaniu na straganach koszulek z logami producentów.
Okolicę samego stadionu Koševo (obiekt FK Sarajewo) ciężko zapomnieć: tuż obok znajdują się cmentarze – jeden prawosławny i jeden muzułmański. Każdy z nich powstał po wybuchu wojny w miejscu boiska treningowego. W czasie walk, zmarłych w prawosławnej części cmentarza chowano po zmroku, aby nie zostać zestrzelonym przez snajperów. Poniżej muzułmańska część cmentarza – za nią widać jupitery stadionu Koševo.
Dosyć specyficzna okolica nie przeszkadza kibicom w tradycyjnej przedmeczowej rozgrzewce – przyśpiewki i piwo (lub coś mocniejszego) to standardowy zestaw fana również w tamtym regionie. Wylądowałem w knajpie przy samym wejściu na stadion. Pełna “kafana” ludzi okazała się również przyjazna dla przybysza z Polski – po przedstawieniu skąd jestem nikt nie robił z tego tytułu żadnych problemów. Przyśpiewki klubowe mieszały z dopingiem dla tamtejszej reprezentacji – kadra Bośni i Hercegowiny koszykarzy grała w tym czasie decydujący mecz w swojej grupie eliminacyjnej. Tumult robił się coraz większy, co chwila ktoś z ulicy wkładał przez okno głowę do lokalu aby zaintonować jakąś pieśń – wtedy reszta czywiście podchwytywała utwór i knajpa zaczynała mocno dudnić.
Stadion nie był wypełniony nawet w połowie. Przebieg meczu spowodował jednak, że na trybunch, mimo niskiej frekwencji, temperatura momentami była bliska wrzenia. W 4. minucie został podyktowany rzut karny dla Željezničara i czerwona kartka dla piłkarza gospodarzy. Prowadzenie “Kolejarza” wywołało zrozumiałą radość w sektorze gości:
Kopanie po kościach trwało jak na prawdziwe derby przystało – pod koniec pierwszej połowy siły na boisku się wyrównały po czerwonej kartce dla piłkarza w niebieskich koszulkach. Na początku drugiej części spotkania również został podyktowany rzut karny, tym razem dla gospodarzy – niewykorzystany. Chwilę potem zaprezentowali się kibice Bordowych:
Z każdą minutą zaczęła narastać erupcja wściekłości wśród kibiców FK Sarajewo: okrzyki “Uprava napolje” (pol. Zarząd wynocha) należały do tych najłagodniejszych. Wynik już się nie zmienił i sfrustrowani kibice gospodarzy opuszczali swój stadion.
Dzień po meczu zaproszono mnie do jednego baru na omówienie derbów i nie tylko (oczywiście tego “nie tylko” było więcej) – na miejsce udałem się tramwajem. Piszę o tym nieprzypadkowo, bo pewne sytuacje w tym środku lokomocji wydały mi się nieco nietypowe. Przykład: jechałem tramwajem w sumie 6-7 razy, a kontrola była za co drugim razem, podczas jednej z nich dałem do sprawdzenia bilet… nieskasowany (omyłkowo) – kontroler po prostu go wziął, skasował i oddał – chyba nie wyglądałem mu na miejscowego…
Towarzystwo w lokalu było zróżnicowane (wiekowo, wyznaniowo itd.), co nie przeszkadzało im we wspólnych rozmowach i żartach. Pojawił się tam między innymi były (podobno) aktor z filmu wojennego, któremu ciężko kupić buty w Sarajewie – nosi rozmiar buta 50. Jednak dla mnie największą zagadką okazała się postać, która nie wypowiedziała przez cały czas mojego pobytu w knajpie bodajże ani jednego słowa. Ów osobnik został mi przedstawiony jako “najstarszy człowiek świata” i mówiono o nim, że pochodzi z Indii. Szybko skojarzyłem ten pierwszy fakt (?) z… piłką nożną i oto jak wyglądał krótki dialog odnośnie tej postaci:
– Poznaj najstarszego człowieka świata
– Chyba nie do końca, bo najstarszy człowiek świata zmarł, gdy Aaron Ramsey strzelił ostatnio gola
– Ale Ramsey jeszcze o nim nie wie
Ot, miejscowe poczucie humoru…
Gawędziarzami są naprawdę wysokiej klasy – równie dobrze (a może nawet i lepiej) idzie im opowiadanie… dowcipów. Nie wiem, czy kiedykolwiek w trakcie jakiegoś “posiedzenia” usłyszałem tyle kawałow co wtedy – jest to jednak taki rodzaj żartu, którego Karol Strasburger nie zaprezentowałby bynajmniej przed rozpoczęciem kolejnego odcinka Familiady. Czas w towarzystwie tych ludzi mijał bardzo szybko – a to jeden zaczyna śpiewać folkową piosenkę, którą przed chwilą usłyszał; drugiemu się przypomniało, że 30 lat temu był na nartach w Zakopanem; jeszcze inny opowiada ciekawe historie związane z Igrzyskami Olimpijskimi w Sarajewie 84, m.in. o euforii, jaka zapanowała w mieście po zdobyciu pierwszego medalu w historii startów Jugosławii na zimowych igrzyskach – dokonał tego Słoweniec, Jure Franko. A jeszcze dzień przed rozpoczęciem igrzysk w mieście nie było nawet grama śniegu… Nie zabrakło także poważnych i często smutnych tematów – zapamiętałem od jednej z osób takie zdanie:
– Komunizm zabrał mi wszystko, ale potem było jeszcze gorzej.
Następnego dnia forma autora tekstu nie była najlepsza (dzień wcześniej częstowano mnie nie tylko kawą), a należało ruszać w dalszą część podróży – tym razem do Chorwacji.
RIJEKA
Od samego początku pobytu w tym mieście nasuwało mi się jedno określenie: spokojne. Ładne, nadmorskie, ale przede wszystkim spokojne. Ludzie raczej przesiadują tu w restauracjach lub (znów ten zwrot) spokojnie spacerują. Wygląda to mniej więcej tak:
W dniu rewanżowego spotkania udałem się na stadion, na którym… żadnego meczu nie było. Chodzi mianowicie o obiekt o nazwie Kantrida, który jest uznawany za jeden z najbardziej nietypowo położonych stadionów na świecie. Powiem szczerze – robi ogromne wrażenie i jak najbardziej zasługuje na to miano. Miałem dodatkowe szczęście, gdyż udało mi się wejść nie tylko na trybuny – w tym samym czasie pewien pan (jak się potem okazało były junior tego klubu i ciekawy rozmówca) wykonywał prace konserwacyjne na bieżni, a wjeżdżając na stadion zostawił otwartą bramę. Mogłem zatem swobodnie poruszać się po obiekcie, na którym pierwszy mecz rozegrano w 1913 roku.
Na trybunie znajduje się również płyta upamiętniająca kibiców klubu, którzy zginęli w czasie ostatniej wojny.
Natomiast tuż przy stadionie uwieczniono mural z podobizną Petara Radakovicia – najlepszego piłkarza w historii klubu. Popularny “Pero” był ważną postacią reprezentacji Jugosławii, która na Mundialu w Chile w 1962 roku zajęła 4. miejsce – zdobył m.in. zwycięskiego gola w ćwierćfinale przeciwko drużynie RFN. Mając 29 lat dostał ataku serca na treningu i zmarł w drodze do szpitala.
NK Rijeka mecze w roli gospodarza rozgrywa na stadionie Rujevica, co nie podoba się zbytnio fanom tego klubu. Jednak obecna sytuacja raczej nie ulegnie zmianie w najbliższym czasie – projekt budowy nowego stadionu może ruszyć najwcześniej za rok. Tymczasem klub występując przez ostatnie 2 lata na obiekcie zastępczym nie przegrał tam meczu – aż do 11. sierpnia tego roku, gdy lepsze okazało się Dinamo Zagrzeb. Następny (przegrany) mecz miał być właśnie z Olympiakosem. Obiekt ma pojemność około 8 tysięcy miejsc, dlatego teź od początku zakładałem, że wejść na stadion może się nie udać. Mimo wszytko liczyłem jednak na to, że, mając na uwadze rangę wydarzenia, będzie zorganizowany jakiś telebim w centrum miasta lub gdziekolwiek indziej – liczba chętnych do obejrzenia meczu na stadionie była przecież dużo większa niż ilość biletów. Cóż, przeliczyłem się i pozostało mi oglądanie spotkania w jednym z lokali. Gol dla Olympiakosu ustawił mecz, a potem gospodarze marnowali stuprocentowe sytuacje, których jednak tak po prawdzie nie mieli zbyt wiele. Dla Rijeki piłkarski sen trwa jednak nadal – jako mistrz kraju (po raz pierwszy w historii) nie przynieśli wstydu w walce o awans do najbardziej elitarnych rozgrywek na Starym Kontynencie, wyeliminowali Salzburg, a z Olympiakosem walczyli o awans do samego końca.
Na mnie czekał już jednak Split, czyli miasto, w którym miałem się czuć doskonale, także kibicowsko.
SPLIT
Przed podróżą do Dalmacji dowiedziałem się, że Zdravko Mamić został postrzelony podczas wysiadania z auta – zdarzenie miało miejsce niedaleko miejscowośći Tomislavgrad (Hercegowina). Paradoksalnie, wieści na ten temat dotarły do mnie w mieście, w którym przełamano 11-letnią hegemonię Dinama, a przed wyjazdem do Splitu, gdzie ludzie chyba najmniej za nim przepadają – użyłem w tym przypadku najdelikatniejszego określenia. Nie będę tutaj opisywał jego “życia i twórczości”, ponieważ postać ta jest dosyć dobrze znana także w Polsce. Na drugi dzień w chorwackich mediach był to oczywiście temat numer jeden.
Największe miasto w Dalmacji szybko dało odczuć, że jest miejscem, które latem nigdy nie śpi – muzyka na żywo, ludzie bawiący się w lokalach, spacerujący deptakami lub wąskimi uliczkami. Natychmiast orientujesz się również, że oprócz zabytków, muzeów, czy Adriatyku jest jeszcze jedno, co nierozerwalnie łączy się z miastem, regionem i jego mieszkańcami. To Hajduk. Widać to absolutnie na każdym kroku. Jeszcze na długo przed wjazdem do miasta nie trudno zorientować się, który klub mają w sercu mieszkańcy tej części Chorwacji.
W dniu meczu z Evertonem już niedługo po przebudzeniu można było usłyszeć za oknem piosenkę “Dalmacijo” śpiewaną przez kibiców, a nie była to bynajmniej pora chorwackiego Teleexpressu. Tu od razu było widać, jakie jest najważniejsze wydarzenie wieczoru w tym mieście. Zanim jednak odbył się mecz, zwiedziłem okolicę stadionu Poljud, a następnie miejsce, gdzie zaczęła się historia klubu – poprzedni obiekt nazywany dziś potocznie “Stari plac”.
W klubowym sklepie można było kupić m.in. poniższą koszukę. Dla niewtajemniczonych – na koszulkach są imiona i nazwiska kibiców Hajduka, a drużyna występuje w nich podczas meczów wyjazdowych. Na żywo wygląda kapitalnie.
Pora na powrót do przeszłości, a mianowicie zwiedzanie okolic pierwszego stadionu Hajduka. Obiekt był potocznie nazywany “Kod stare Plinare” (pol. W starej Gazowni), a od momentu przeprowadzki na Poljud nazywany jest po prostu “Stari plac”. Widząc go dzisiaj aż trudno uwierzyć, że mecze Hajduka na tym stadionie oglądało po 30 tysięcy widzów – archiwalne materiały znalezione w internecie rozwiewają jednak wątpliwości. Ciekawostką jest fakt, iż każdy nowonarodzony mieszkaniec Splitu pierwsze, co mógł ujrzeć za oknem to… stadion – szpital położniczy znajdował się bowiem po drugiej stronie, a okna były skierowane w kierunku boiska. Tak więc można powiedzieć, że już dzieci na porodówce były “skazane na Hajduka”. Obecnie swoje mecze rozgrywa tu Nada Split – klub… rugby.
W okolicy starego stadionu Hajduka uciąłem sobie krótką pogawędkę z kibicem, który, jak się okazało, pięć lat temu było na Mistrzostwach Europy w Polsce – przyjechał na mecze, które Chorwacja rozgrywała w Gdańsku i Poznaniu. Sympatyczny pan w średnim wieku wspominał pobyt w naszym kraju jako doskonały czas, ale najbardziej utkwił mu w pamięci pobyt w… restauracji. Nasz dialog o polskiej kuchni wyglądał mniej więcej tak:
– Zamówiliśmy w grupie kilku osób jedzenie, a ja chciałem spróbować czegoś waszego – zamówiłem więc tę waszą zupę. Jak ona się nazywa?
– Żurek
– Tak, żurek! Koledzy już dawno zaczęli jeść. Ja czekałem ponad pół godziny, ale jak już się doczekałem i spróbowałem… Coś niesamowitego! Do dziś pamiętam ten smak! (w tym momencie pan cmoknął z zachwytu).
Kulinarne dysputy zeszły na dalszy plan, bo coraz bliżej było do prawdziwej wieczornej uczty, tym razem piłkarskiej. Na około godzinę przed meczem fani opanowali już całą okolicę stadionu, a wieczorny widok na Poljud należał do bardzo przyjemnych.
Dzięki kibicom Górnika Zabrze, którzy pomogli mi zdobyć bilet na ten mecz, przeżyłem fantastyczny wieczór na najlepszym z możliwych sektorze – na Sjeveru. Gdy wchodziłem na trybuny stadion śpiewał pieśń “Kada umren umotan u bilo” (pol. Kiedy umrę ubrany na biało) – na żywo brzmi tak, że aż ciarki przechodzą. Chwilę potem owacyjnie został powitany na Poljudzie Stipe Žunić – brązowy medalista w pchnięciu kulą na ostatnich Mistrzostwach Świata w lekkiej atletyce. A później to już był ten moment, gdy z głośników zaczął rozbrzmiewać utwór “Dalmacijo”, którego refren odśpiewany przez ponad 30 tysięcy gardeł na każdym zrobi wrażenie. Mecz zaczął się od świetnej oprawy Torcidy – całość zobaczyłem dopiero następnego dnia, ponieważ znalazłem się wtedy pod… kołem. Choreografia zawierała cztery najważniejsze “wynalazki ludzkości”: ogień, koło, Biblię i Hajduka. Na dole napis “THE WORLD’S FINEST”. Tak następnego dnia opisywał atmosferę na stadionie dziennik Slobodna Dalmacija:
Doping nie ustawał nawet na moment, a piłkarze gospodarzy szybko zorientowali się, że tego wieczoru i przy wsparciu takiej publiczności są w stanie powalczyć z Evertonem. Próbowali – skrzydłami, środkiem, strzałami z daleka, ale nie mogli znaleźć sposobu na rywala. Aż wreszcie nadeszła 43. minuta – Josip Radošević posłał prawdziwą bombę z trzydziestu metrów i Poljdud eksplodował. Następne minuty są tak naprawdę trudne do opisania – kocioł był nieprawdopodobny, doping trwał jeszcze w czasie przerwy. Tuż po przerwie ogień na trybunach na moment przygasł – wszystko za sprawą (prawdopodobnie) jednego z najpiękniejszych goli, jakie kiedykolwiek padły na stadionie Poljud. Islandczyk Gylfi Sigurdsson przelobował bramkarza Hajduka z około pięćdziesięciu metrów. Na trybunach całkowita konsternacja. Po kliku chwilach Torcida ponownie daje sygnał i stadion rusza z dopingiem. I tak aż do końcowego gwizdka – nie zniechęcał ich ani niewykorzystany rzut karny ani upływający czas. Końcowy gwizdek, Hajduk odpada z Ligi Europy, ale kibice tego klubu pokazują, że są ze swoim klubem na dobre i na złe. Najpierw podziękowali piłkarzom, którzy dali z siebie wszystko i walczyli do samego końca. A potem najgłośniej jak się da odśpiewali pieśń “Zbog jedne ljubavi” (pol. Z powodu jednej miłości) – utwór ma siedem zwrotek, a spora część kibiców została, aby zaśpiewać go w caałości. Fani uwielbiają tę piosenkę – od momentu, gdy pojawiła na Youtube, w ciągu czterech miesięcy odsłuchano ją ponad milion razy, co oznacza, że była grana średnio osiem tysięcy razy dziennie. O spektaklu w takiej atmosferze i wśród takich kibiców trudno będzie zapomnieć.
Następnego wieczoru (mojego ostatniego w tym mieście) odbył się jeszcze jeden mecz, a mianowicie… Dalmatowie – Rzymianie 5:1. Spotkanie odbywo się w ramach tzw. Nocy Dioklecjana, które odbywały się wtedy w Splicie.
Nadchodziła pora, aby żegnać się z Dalmacją, bo został jeszcze jeden, ostatni już etap – Belgrad i jego derby.
BELGRAD
W nienajlepszej dyspozycji zdrowotnej dotarłem do stolicy Serbii. Jednak świadomość tego, co czekało mnie już następnego dnia po przybyciu bardzo pomagała. Derby. Swoją drogą stadiony Partizana i Crveny są położone praktycznie po sąsiedzku, co widać chociażby na zdjęciach: z samolotu i… przystanku autobusowego.
Do spacerowania po mieście w ciągu dnia nie zachęcała temperatura: 36 °C w ciągu dnia w cieniu. Stwierdziłem, że po prostu dostosowała się do tego, co miało się dziać wieczorem na stadionie Marakana im. Rajko Miticia. Dopiero potem wyczytałem, że przyjechałem tu w trakcie największych od prawie 170. lat upałów…
Na derby udałem się taksówką, a kierowca słysząc, że jestem z Polski, przypomniał sobie o jednym… rozbójniku, którego widział dawno temu w telewizji. Nazwał go, cytuję “Janoszek”. Był jednak poirytowany zakończeniem scenariusza, mówiąc:
– No ale jak to jest możliwe, że oni go dali na koniec tak po prostu powiesić?
Nie ukrywam, że pamięć tego pana mocno mnie zaskoczyła, ale musiał być napraawdę fanem Janosika, skoro do dziś siedzi mu to w głowie i nie daje spokoju. Filmowe rozważania zostały zakończone, a trzeba było jeszcze pójść kawałek piechotą na stadion (pod sam obiekt nie było dojazdu). Oba kluby przystępowały do meczu w świetnych nastrojach po wywalczeniu awansu do fazy grupowej Ligi Europy. Kibice dosyć spokojnie udawali się na stadion, a jego okolice na około godzinę przed meczem nie tryskały przesadnie emocjami i energią.
Przechodziłem tunelem prowadzącym z szatni na boisko. Podobno Crvena Zvezda “wygrała” w nim już niejeden mecz – niski, wąski i położony tuż pod trybuną gospodarzy. Potrafi działać na wyobraźnię. Po wyjściu zastałem stadion, który powoli zaczyna się wypełniać, ale było na nim póki co raczej sennie. Miałem jednak świadomość, że o żadnym śnie nie będzie tutaj mowy, a kocioł niedługo zacznie wrzeć.
Te same trybuny klika minut przed meczem wyglądały już jednak o wiele lepiej.
Nie widziałem przedmeczowego losowania, ale zaryzykuję stwierdzenie, że wygrał je kapitan gospodarzy Mitchell Donald, wybierając stronę boiska – swoją drogą to pierwszy obcokrajowiec z kapitańską opaską w historii klubu. A wszystko po to, aby bramkarz Partizana Vladimir Stojković zaczął mecz w bramce, za którą znajduje się sektor Delije. Przypomnę, że to były zawodnik Crvenej Zvezdy – deklarował, że ma czerwono – białą krew i nigdy nie przeszedłby do drużyny największego rywala. Życie (a raczej on sam) napisało mu inny scenariusz – teraz miały to być jego pierwsze derby po powrocie do Partizana po czteroletnim pobycie za granicą. Z każdym krokiem Stojkovicia w stronę bramki tumult robił się coraz większy – w momencie, gdy podszedł w okolice lini bramkowej był wręcz nieprawdopodobny. Okrzyki “Mustafa, Mustafa” były tymi najbardziej eleganckimi, jakie można było usłyszeć w jego stronę. Tego wieczoru był jednak jednym z najlepszych graczy na boisku i głównie dzięki niemu Partizan wywiózł punkt z Marakany. Murawa na stadionie też pozostawiała wiele do życzenia – ledwie trzy dni wcześniej Zvezda grała tu spotkanie z FK Krasnodar.
Mecz ogólnie był jednak słaby i prowadzony raczej w wolnym tempie, a w drugiej połowie wręcz beznadziejny. Widać było, że gracze czują jeszcze w nogach (a może nie tylko w nogach, mając na uwadze świętowanie awansu) Ligę Europy sprzed kilku dni. Można było zatem skupić się na tym, co działo się na trybunach.
W drugiej połowie obie ekipy kibicowskie postanowiły odpalić nieco fajerwerków.
Mecz zakończył się bezbramkowym remisem, z którego bardziej zadowoleni na pewno byli goście. W następnych dniach zwiedziłem także okolice stadionu Partizana.
Pojechałem także m.in. zobaczyć miejsce, w którym zginął Željko Ražnatović, znany jako Arkan – były przywódca kibiców Crvenej Zvezdy i paramilitarnej jednostki “Tygrysy Arkana” w czasie wojny na Bałkanach. Zastrzelono go 15. stycznia 2000 roku w holu hotelu, noszącego wtedy nazwę InterContinental – razem z nim zginęły wtedy dwie osoby. O jego “działalności” w klubie Obilić Belgrad do dziś krążą legendy (jak chociażby zastraszanie z bronią w ręku drużyny przeciwnej w przerwie meczu), a ten okres jest uważany jako największy wstyd w historii serbskiej piłki nożnej.
Jako ostatni punkt wyprawy wybrałem tzw. Dom Kwiatów czyli miejsce, w którym pochowany został były przywódca Jugosławii Josip Broz Tito. Nie od razu zorientowałem się, że ostatnie dwa miasta mojego wyjazdu to Split i Belgrad oraz co się z tym wiąże. Otóż 4. maja 1980 roku przed meczem Hajduk Split – Crvena Zvezda spiker na stadionie Poljud ogłosił, że umarł Tito. Na archiwalnych nagraniach widać płaczących piłkarzy, sędziów i fotoreporterów, a stadion po momentach ciszy zaczyna skandować “Druže Tito mi ti se kunemo” (pol. Towarzyszu Tito przysięgamy ci). Pytania ile było w tym bólu, a ile strachu przed tym, co będzie zostawiam historykom. Słyszałem tylko opowieść (więcej niż jeden raz) o tym, że jednym z ostatnich zdań, jakie wypowiedział Josip Broz Tito umierając w szpitalu w Lublanie miało być: “Będzie wojna”.
Tematyką byłej Jugosławii interesuję się już od wielu lat, ale to miejsce potrafi nadal mnie fascynować, sprawiając jednocześnie, że niektórych rzeczy nie da się tak po prostu zrozumieć. Niewielkim, ale jednak pocieszeniem jest fakt, że nawet mieszkańcy Bałkanów nie na wszystkie pytania znają odpowiedzi. Wydaje mi się, że najlepiej podsumowała to serbska grupa rockowa Bajaga i Instruktori w swoim utworze “Ovo je Balkan”:
MATEUSZ WOŹNIAK
P.S. Podziękowania (w kolejności alfabetycznej) dla Damira, Dawida, Igora, Ivanki i Uroša – bez Waszej pomocy ten wyjazd nie byłby tak udany i niezapomniany.