Reklama

TOP5 kozackich momentów naszych „lekkich” na mistrzostwach świata

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

03 sierpnia 2017, 11:02 • 8 min czytania 6 komentarzy

Moja mama zawsze mówiła: „Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi” – zwykł mawiać Forrest Gump. Polacy podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata też trafiali różnie. Bywały pudełka wypełnione co najwyżej żenadą, bo mieliśmy dorobek medalowy na poziomie… Grenady i Botswany, jak w Daegu w 2011 r., ale bywały też takie z ośmioma medalami, jak ostatnio w Pekinie. Dlatego każde miejsce na podium smakuje tak dobrze. Na kilka chwil przed startem czempionatu w Londynie przedstawiamy subiektywny ranking najlepszych momentów w historii występów naszych zawodników na mistrzostwach świata. Oby to jeszcze bardziej nakręciło obecną kadrę.    

TOP5 kozackich momentów naszych „lekkich” na mistrzostwach świata

*** 

„Szto ty zdziełała, Jelena…

… Isinbajewa?”, to było chyba najczęściej powtarzane pytanie po niebywałym wręcz konkursie tyczki w Berlinie w 2009 r. Niebywałym, bo Rosjanka – która na przestrzeni wcześniejszych pięciu lat wygrała dwie olimpiady, dwa mistrzostwa świata i mistrzostwo Europy – w stolicy Niemiec nie zaliczyła ani jednej próby! Otworzyło to drzwi do sukcesu innym zawodniczkom, a konkretnie Annie Rogowskiej i Monice Pyrek. Pierwsza z nich, brązowa medalistka igrzysk w Atenach, celowała w medal, ale po wszystkim sama przyznała, że nie w złoty. Owszem, marzyła o nim, ale była realistką. Ten był przecież zarezerwowany dla „Carycy tyczki”, która na lata zdominowała rywalizację, bijąc przy okazji centymetr po centymetrze rekord świata. A żeby było jeszcze śmieszniej, Rosjanka swój kolejny rekord globu – 5,06 m – ustanowiła dwa tygodnie… po mistrzostwach w Berlinie. Wtedy, w Niemczech, wpadła więc w czarną dziurę. Lekkoatletyczna anomalia.

Ale wróćmy do Polek, bo szczęściu trzeba jeszcze umieć pomóc. Rogowskiej do złota wystarczyło 4,75 m, a Pyrek, która zajęła drugie miejsce ex aequo z Amerykanką Chelsea Johnson – 4,65 m. Takiego konkursu na MŚ polska tyczka nie pamiętała i pewnie długo jeszcze się nie doczeka.

Reklama

– Dziś kibice patrzą tylko na wynik, ale to były naprawdę trudne zawody. W trakcie skakania mocno zmieniły się warunki atmosferyczne, a te przecież w skoku o tyczce mają ogromne znaczenie. Tak jak na rozgrzewce i na początku konkursu mieliśmy dobry wiaterek w plecy, tak później zaczęło kręcić. To był powód, dla którego niektóre zawodniczki nie poradziły sobie z wyższymi wysokościami – mówi nam Rogowska przyznając jednak, że do samego końca obawiała się, że Isinbajewa załatwi ją w ostatniej próbie. – W żaden sposób nie lekceważyłam jej, do ostatnich chwil byłam gotowa na to, że będę musiała skoczyć więcej niż 4,75 m. Ale jednak tyle wystarczyło. Po konkursie Jelena zachowała się bardzo w porządku, przyszła mi pogratulować. Była bardzo rozgoryczona, bo co tu kryć, niezaliczenie żadnej wysokości na imprezie docelowej to przykra sprawa. Chociaż ja sama myślałam wtedy zupełnie o czymś innym – uśmiecha się.

Amerykanie zasuwali, aż się kurzyło. Od koksu…

… którym jak się później okazało faszerował się Antonio Pettigrew, członek sztafety 4×400 m. Tej samej, która walczyła z Polakami podczas mistrzostw w 1999 r. w Sewilli. Nasi jechali do Hiszpanii pewni swojej wartości, wierzyli w medal. Minęły już czasy, kiedy zawodnicy USA objeżdżali naszych jak BMW Wartburga. W końcu pod wodzą słynnego trenera Józefa Lisowskiego ledwie rok wcześniej wykręcili w Nowym Jorku kapitalny rekord Polski 2:58:00 (niepobity do dziś), a podczas poprzednich MŚ w 1997 r. w Atenach byli w finale na czwartym miejscu. Na marginesie: po latach po dopingowej wpadce Amerykanów awansowali ostatecznie w Grecji na trzecią lokatę.

W hiszpańskim finale zaczynał Tomasz Czubak, na kolejnych zmianach jak na złamanie karku pędzili Robert Maćkowiak, Jacek Bocian i Piotr Haczek. Maćkowiak miał za rywala wspomnianego Pettigrew i trzymał go na krótkiej smyczy nic do niego nie tracąc. Ale mimo to Amerykanie dowieźli ostatecznie zwycięstwo do końca, które na ostatniej zmianie przyklepał Michael Johnson. Polacy ze srebrnym medalem. I był to jedynym w ogóle nasz krążek na tamtych mistrzostwach.

Ale prawdziwy finisz tego finału miał miejsce dopiero w 2008 r., kiedy Antonio Pettigrew został zdyskwalifikowany za doping, przez co pozbawiono go – a razem z nim sztafety w których biegał – wszystkich medali z lat 1997-2001. Ostatecznie więc to nasi zostali mistrzami świata, chociaż taka „laboratoryjna” wygrana po latach już tak nie smakowała. Także dlatego, że wtedy w Hiszpanii Polacy zostali ograbieni z szansy wysłuchania Mazurka Dąbrowskiego.

Reklama

– Co ciekawe, po latach dostaliśmy wprawdzie medale za pierwsze miejsce, ale całkiem inne. W pewnym sensie atrapy. Mają złoty kolor, są opisane, ale nie mają nic wspólnego ze srebrnymi medalami, które wtedy faktycznie wywalczyliśmy. Dlatego jak jadę na spotkania z młodzieżą, to wożę ze sobą dwa. I mówię ciekawostkę, że proszę, oto srebrny medal, który po dziesięciu latach zamienił się w złoty – mówił niedawno w wywiadzie dla Weszło Robert Maćkowiak. – Straciliśmy też finansowo, bo za wygraną było 20 tys. dolarów więcej. Tych pieniędzy oczywiście też nie zobaczyliśmy, bo Amerykanie musieliby je oddać. Pamiętam, że jedyne co nam po latach zostało wyrównane, to jakieś 3 tys. zł z Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. To wszystko. A, no i została mała satysfakcja z tytułu.

„Robert, no weź, poratuj…

… bo jak ty nic nie zdobędziesz, to kto?” Taka mniej więcej atmosfera towarzyszyła wstępowi Roberta Korzeniowskiego w 2003 r. podczas mistrzostw świata w Paryżu. Występ naszej reprezentacji we Francji był bowiem jednym wielki żartem i naprawdę pojawiło się widmo skończenia imprezy z zerowym dorobkiem. A taka wtopa nie zdarzyła się nam od mistrzostw w Rzymie w 1987 r.

To była szczególna impreza dla „Korzenia”, bo najpierw przez dwa lata mieszkał w Paryżu, a następnie znacznie dłużej w okolicach Lille. – Pamiętam, że z północy Francji przyjeżdżały całe autobusy, żeby mi kibicować. Mieli ze sobą nawet takie banery reklamowe z napisem „Polska+Francja=Robert”. Czułem się tam więc jak u siebie – mówi dziś Korzeniowski, który był już mistrzem świata z 1997 i 2001 r., ale powolutku schodził z bieżni. Miał już 35 lat na karku.

– Zdobyłem ten złoty medal po wyjątkowo ciężkich przejściach, zarówno przed zawodami, jak i na samej trasie, gdzie stoczyłem największą chyba walkę w karierze – wspomina. – Jeśli chodzi o zdrowie, to jeszcze piętnaście dni przed mistrzostwami miałem poważne problemy zdrowotne, mój kręgosłup wysyłał sygnały, że organizm mówi „dość”. W samym biegu natomiast byłem bardzo długo na prowadzeniu, ale zaczął mnie gonić Rosjanin German Skurygin. Moja przewaga z prawie 3 minut zmalała do 6 sekund. Byłem już przygotowany, że mnie wyprzedzi, ale dałem radę, dołożyłem sporo na jednym okrążeniu. Popłakałem się na mecie. Ze szczęścia, z całego tego stresu, który wtedy mnie puszczał. Coś niebywałego. Potem na konferencji prasowej spotkała mnie największa satysfakcja, kiedy mój rywal powiedział, że dla niego honorem było w taki sposób przegrać.

Zrzut ekranu 2017-08-03 o 10.05.08

Korzeniowski, który jest polskim rekordzistą pod względem medali na MŚ (oprócz trzech złotych ma też brąz z 1995 r.), po latach przyznaje, że dobrze pamięta tamtą wisielczą atmosferę w polskiej kadrze, która dołowała formą na każdym kroku. – To było czuć, ale nie mogłem zaprzątać tym sobie głowy, bo pojechałem tam robić swoje. Gdybym cały czas zastanawiał się, czy uratuję honor polskiej ekipy, to być może zabrakłoby mi tej koncentracji, kiedy w końcówce naciskał mnie Skurygin – dodaje.

„Polish hammer”? Przed Gortatem była Włodarczyk…

… a wszystko zaczęło się w 2009 r. w Berlinie. Złoty medal i rekord świata, bo młot zarył w trawę na odległości 77,96 m. To o 16 cm dalej, niż wynosił poprzedni rekord globu Rosjanki Tatiany Łysenko. Włodarczyk już od początku tamtego sezonu była w gazie, to właśnie wtedy jej kariera dostała turbodoładowania. Znalazła się na podium kilku imprez za granicą, zdobyła też swoje pierwsze mistrzostwo Polski. Na krajowym podwórku kolejną rywalkę przerzuciła wtedy o ponad 10 m…

Sam konkurs w Niemczech pamiętają chyba wszyscy. Włodarczyk przylutowała rekord świata w swojej drugiej próbie, po czym jej rywalki marzące o złocie mogły już zrobić tylko jedno – piłować w spokoju paznokcie. Pozamiatane. Po tym kosmicznym rzucie nasza młociarka biegnąc w kierunku trybun skręciła sobie jeszcze kostkę, co wyraźnie widać na nagraniu z zawodów. Jeszcze na stadionie przykładała do nogi lód, przez co musiała zrezygnować z kilku kolejnych prób, chociaż te nie miały już większego znaczenia. Podejrzewamy, że dla Włodarczyk była to pewnie najprzyjemniejsza kontuzja w karierze.

Po konkursie chyba wszystkie telewizje w Polsce zaczęły pokazywać nagranie z nietypowych treningów, jakie Anita odbywała w kraju. Formę wykuwała bowiem pod mostem w Poznaniu. Kiedy tę historię usłyszeli zagraniczni dziennikarze, myśleli, że to jakieś jaja. Tych z Niemiec bolało to tym bardziej, że ich Betty Heidler – która warunki treningowe miała cieplarniane – musiała zadowolić się zaledwie srebrem. – Czas pokaże w jakich warunkach będę teraz trenować. Ale nie narzekam, przez pięć lat męczyłam się pod tym mostem i najwidoczniej zasłużyłam na to zwycięstwo – mówiła Włodarczyk po wygranej na antenie TVP Sport.

Niezły Meksyk urządziła Wanda Panfil…

… podczas mistrzostw świata w Tokio w 1991 r. Dziś jej historia jest już niestety trochę zapomniana – dlaczego, o tym później – ale zawodniczka wybiegała sobie stałe miejsce w historii naszej lekkoatletyki. Do dziś pozostaje bowiem jedyną polską mistrzynią świata w maratonie.

resizedimage600475-Wanda-Panfil-Tokyo-91

I pomyśleć, że jeszcze kilka lat wcześniej niektórzy trenerzy wprost mówili jej, że się nie nadaje (ponoć usłyszała m.in. że jest za gruba). Przekonywano, że może być średniej klasy zawodniczką, ale nic poza tym. Ale to, co Panfil wyprawiała w latach 1990-1991 przechodziło ludzkie pojęcie – wygrała prestiżowe maratony w Londynie, Nowym Jorku i Bostonie. A dawnym trenerom opadły kopary. Stała się gwiazdą w swojej dyscyplinie, a więc naturalną faworytką mistrzostw świata w Japonii. I udźwignęła presję. Zdobyła złoto wyprzedzając reprezentantkę gospodarzy o 4 sekundy. Czas: – 2:29:53. W Tokio polskiej ekipie też szło jak po grudzie. Jak się później okazało, był to jedyny medal naszej reprezentacji.

Jej życie ciekawie potoczyło się także poza bieżnią. Pod koniec lat 80. na stałe wyjechała do Meksyku za sprawą męża Mauricio Gonzaleza, który był też jednocześnie jej trenerem. Po zakończeniu kariery długo pracowała za oceanem jako trenerka. To także tam spotkał ją groźny wypadek, w którym omal nie straciła życia – została potrącona przez samochód w Mexico City. Chociaż lekarze twierdzili, że może nie wrócić do pełnej sprawności, ona wróciła. Po ponad dwudziestu latach wróciła też do Polski. Obecnie jest trenerką w rodzinnym Tomaszowie Mazowieckim.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI   

Fot. anna-rogowska.com

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

6 komentarzy

Loading...