Reklama

Finały NBA oglądane w budce parkingowego ciecia? A czemu nie!

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

31 maja 2017, 12:56 • 9 min czytania 2 komentarze

Największe freaki NBA już zacierają ręce. W nocy z czwartku na piątek pierwsze starcie tegorocznych finałów, w których tak jak w dwóch ostatnich sezonach naprzeciwko siebie staną Golden State Warriors i Cleveland Cavaliers. Lub jak kto woli Stephen Curry i LeBron James. O tym koszykarskim duopolu napisano już wszystko, a o dwóch wspomnianych gościach nawet jeszcze więcej, dlatego chwilę przed pierwszą bitwą w Oracle Arena w Oakland nie będziemy męczyć buły statystykami, opiniami ekspertów lub bezsensownym gadaniem pod tytułem „Czy LeBron jest już lepszy od Jordana”. Zamiast tego zapytaliśmy ludzi polskiej koszykówki, z jakimi historiami im najbardziej kojarzą się finały. Zapraszamy na krótki powrót do przeszłości.    

Finały NBA oglądane w budce parkingowego ciecia? A czemu nie!

Finały najlepszej koszykarskiej ligi świata to bowiem także ciekawe wspomnienia. Chociażby z szalonych, ale też trochę chałupniczych początków lat 90., kiedy mecz NBA w polskiej telewizji był prawdziwym rarytasem. Zapytaliśmy znanych ludzi polskiej koszykówki, jak wspominają finały sprzed lat, gdzie je oglądali, kogo próbowali naśladować na treningach. Zapytaliśmy nawet o czasy, kiedy informacje o finałach NBA… praktycznie w ogóle nie docierały do naszego kraju.

Maciej Zieliński, 8-krotny mistrz Polski ze Śląskiem Wrocław:

Będąc nastolatkiem mieszkałem w bloku, a jak wiadomo z kablówką bywało w tamtych czasach różnie. Ale miałem dobry patent, bo mój kolega pilnował samochodów na parkingu strzeżonym i była tam zamontowana satelita. Tak więc jedne ze swoich pierwszych finałów NBA oglądałem w budce stróża parkingowego. I muszę przyznać, że było świetnie: kolega był zadowolony, bo miał towarzystwo, a ja byłem podjarany, że mogę śledzić tak ważne mecze na żywo. Wiadomo, do budki „coś” się oczywiście ze sobą przynosiło, bo tak o suchym pysku ciężko byłoby wytrwać do samego rana. Ale też bez grubej przesady, bo kumpel był jednak w robocie. Bywało śmiesznie, bo czasami zaglądali do nas nawet policjanci, żeby chociaż chwilę pooglądać. Podjeżdżali co jakiś czas, bo wiadomo jak to w tamtych radosnych latach bywało: trzeba było dobrze pilnować parkingów.

Kiedy na początku lat 90. wyjeżdżałem na studia do USA, dostęp do NBA był więc w Polsce bardzo ograniczony. A tam był już kompletnie inny świat. W telewizji leciała większość meczów. Szło wszystko: NBA, Super Bowl, Puchar Stanleya, baseball… Byłem w szoku, jak ludzie szykowali się tam do finałów. Dosłownie tydzień wcześniej robili „zapasy” i potem kibicowali. Pamiętam, że mecze finałowe oglądaliśmy głównie w szatni naszej drużyny uniwersyteckiej, gdzie mieliśmy wielki telewizor. Spotykała się tam cała drużyna, były wrzaski, bójek może nie było, ale wiadomo, że nie wszyscy trzymali za tą samą drużyną i bywało czasami gorąco. Człowiek najbardziej pamięta oczywiście finały z lat 90. z udziałem Chicago Bulls. Wszyscy zachwycali się wtedy Jordanem, ale ja po powrocie do kraju miałem jeszcze osobistą satysfakcję. Mogłem oglądać swojego kumpla ze studiów, bo w Bulls występował wtedy Dickey Simpkins, który zdobył nawet trzy mistrzowskie pierścienie. Wiadomo, za dużo tam sobie nie pograł, ale tytuły ma. Później został zdaje się analitykiem w jednej ze stacji telewizyjnych.

Reklama

18869764_1416581495054680_1678499663_o

Z czasem mój organizm zaczął jednak powoli nie wytrzymywać takiego siedzenia po nocach (śmiech). Parcie na finały trochę mi opadło, ale w tym roku może szarpnę się i obejrzę jeden-dwa mecze. Chciałbym, żeby wygrało Cleveland. Wiem, że wszyscy stawiają na Warriors, ale widać, że LeBron włączył już swój tryb play-offów i może być ciekawie.

Andrzej Pluta, dwukrotny mistrz Polski w barwach Anwilu Włocławek i Prokomu Trefla Sopot:

W latach 90. koszykówka zza oceanu nie była u nas tak upubliczniania, dlatego tym bardziej smakowały mecze w telewizji. Od czasu do czasu jakieś wywiady z zawodnikami NBA przemycała też prasa sportowa. Pamiętam, że strasznie polowałem na plakaty z Jordanem, Pippenem, Kukocem. Później byłem dumny, że jako 18-latek miałem w swoim pokoju nawet fototapetę z Michaelem! Udało mi się zdobyć taką za uzbierane pieniądze, jeszcze tata mi ją przyklejał. Chciałem wiedzieć o NBA jak najwięcej, chciałem podpatrywać tamtych zawodników.

Wiele osób ściągało kasety VHS, także z finałami, ja nie miałem takiej możliwości, dlatego musiałem czekać, aż coś pokaże telewizja. Ale jako 15-latek w Pogoni Ruda Śląska miałem już styczność z zawodnikami pierwszej drużyny i wtedy bardzo modne było wymienianie się kasetami. Czy to z meczami, czy nawet nagranymi treningami NBA. W każdą sobotę wszyscy zbierali się w sali i wymieniali się. Sam też czasami pożyczałem, dzięki czemu udało mi się obejrzeć kilka meczów.

Z kolei później, kiedy jako 20-latek przeszedłem do Bytomia, to w 1994 r. pierwszy raz miałem okazję polecieć od Ameryki. Byliśmy z drużyną m.in. w Chicago, byłem w hali United Center. To było dla mnie niesamowite przeżycie być w takim miejscu w tamtych latach. W jedenaście dni zagraliśmy siedem meczów towarzyskich, m.in. z drużynami uniwersyteckimi. Żałuję tylko, że nie obejrzeliśmy na żywo żadnego meczu NBA, bo nasze spotkania tak się pechowo układały, że gdzie przyjeżdżaliśmy, tam lokalna drużyna grała akurat na wyjeździe.

Reklama

Radosław Hyży, srebrny i brązowy medalista mistrzostw Polski ze Śląskiem Wrocław oraz medalista czeskiej ekstraklasy:

Najbardziej pamiętam finały z 1993 r. Phoenix Suns-Chicago Bulls („Byki” wygrały 4:2 – red.), bo od zawsze uwielbiałem Charlesa Barkleya i Dana Majerle ze „Słońc”. Miałem jeszcze nawet plakat tego drugiego, bo tak jak on od małego lubiłem rzuty za trzy punkty, a on z tego słynął. Z lat 90. pamiętam też tamtą świetną muzyczkę, którą w późniejszych finałach odgrywano przy okazji meczów Bulls.

Kolejne wspomnienie to finały, w których Orlando Magic przegrali z Houston Rockets (1995 – red.). Oglądałem je głównie dla Penny’ego Hardawaya i Shaqa. Tak mocno kibicowałem Orlando, że chciałem być jak Hardaway. On miał jeden z lepszych spin move po koźle w tamtych czasach. Potrafił w pełnym biegu zrobić spina i trafić do kosza. To było niesamowite. Penny to był gość, idol.

Kiedyś zainteresowanie finałami w Polsce było jednak inne. Pamiętam, że to bardziej zawodnicy niż trenerzy żyli tym wszystkim. Dlatego nas w tamtych czasach nikt nawet nie próbował uczyć niektórych zagrań. Trenerzy po prostu przychodzili, prowadzili rozgrzewkę, dawali piłkę, był trening i tyle. A tamte akcje z NBA sami naśladowaliśmy. Patrzyło się na tego Hardawaya i ćwiczyło się. Bo jak gość potrafił powtórzyć takie ekstra zagranie kilka razy i to w meczu finałowym, to my też tak chcieliśmy. Teraz przez internet mamy chyba lekki przesyt koszykówki, czy to w NBA, czy to na poziomie europejskim. A ponad dwadzieścia lat temu wszyscy cieszyli się jak był jeden mecz w tygodniu, albo i rzadziej. My wtedy naprawdę nie mieliśmy gdzie tego oglądać, dlatego trzeba było kombinować. Przekazywało się między sobą kasety video, ktoś nagrał finał gdzieś u wujka w Niemczech i tak oglądaliśmy. Ale jaka była później analiza… Ciągle się to oglądało.

A jak będą wyglądać tegoroczne finały? Przed sezonem nie widziałem, w trakcie sezonu nie widziałem i teraz też nie widzę, żeby ktoś mógł zatrzymać Golden State Warriors.

Mieczysław Łopatka, z reprezentacją Polski w latach 60. wicemistrz i brązowy medalista mistrzostw Europy, 4-krotny olimpijczyk:

My nie mieliśmy wtedy w zasadzie żadnego dostępu do finałów NBA. Pojawiały się tylko bardzo skąpe informacje, bardzo mało pisał o tym nawet „Przegląd Sportowy”. Naszym pierwszym kontaktem z ligą w ogóle, były tak naprawdę opowieści trenera Witolda Zagórskiego, który pojechał pewnego razu na szkolenie do Stanów Zjednoczonych. I jak wrócił, to opowiadał nam jaki to szał, jak wygląda tam cała otoczka. A osobiście miałem do czynienia z koszykarzami NBA pierwszy raz przy okazji igrzysk olimpijskich w Rzymie w 1960 r. Byli to ludzie, którzy później odgrywali niesamowicie ważne role w lidze. Na igrzyskach byli jeszcze amatorami, ale krótko po powrocie z Rzymu przeszli na zawodowstwo. Pamiętam chociażby Oscara Robertsona, który został potem jednym najlepszym graczy w NBA. Później był jeszcze rok 1964, kiedy do Polski na mecze pokazowe przyjechała drużyna All Stars, która grała m.in. w Warszawie i Wrocławiu. Oglądanie finałów NBA, a nawet mniej ważnych spotkań, długo było jednak poza naszym zasięgiem. Szał koszykówki w Polsce rozpoczął się dopiero za czasów redaktora Włodzimierza Szaranowicza i wprowadzenia w TVP słynnego programu „Hej, hej tu NBA!”. To była już era Michaela Jordana.

Teraz oczywiście oglądam finały, chociaż nie zarywam nocek. Wstaję po prostu rano i oglądam powtórki. Ale to już nie to samo, NBA nie ma już takich gwiazd jak kiedyś. Oczywiście dziś też są świetni gracze, ale w latach 80. i 90. było ich o wiele więcej. Teraz mamy przede wszystkim LeBrona i Curry’ego. Zwłaszcza ten drugi jest niesamowity. Strasznie podziwiam go za łatwość zdobywania punktów. Zobaczymy, jak zagra w tych finałach.

Mariusz Bacik, mistrz i wicemistrz Polski, gracz m.in. Bobrów Bytom i Prokomu Trefla Sopot:

Jeden finał szczególnie zapadł mi w pamięci – Chicago Bulls bili się z Phoenix Suns. I w tamtych finałach grał Richard Dumas, przeciwko któremu kilka lat później grałem w polskiej lidze, bo przeszedł do Pruszkowa. To moje najsilniejsze wspomnienie z finałów NBA. To dowód na to, jak czasami niesamowicie potrafią potoczyć się ludzkie losy. Że zwykli wyrobnicy z ligi polskiej mogli konkurować z graczem, który grał w finałach NBA. I to który radził sobie w nich bardzo dobrze, bo Michael Jordan naprawdę nie miał przy nim łatwo. Momentami ciężko szło mu zdobywanie punktów. Wiadomo, że kiedy Dumas przyjechał do Polski był już po pewnych swoich życiowych przejściach (miał zatargi z prawem, był też uzależniony od alkoholu i narkotyków – red.), ale i tak można było się z nim zmierzyć.

18836455_1416581645054665_1011168558_o

A samo śledzenie finałów? Wiadomo, noce były nieprzespane. Nie było jak nagrywać meczów, dlatego nie opuszczało się żadnego. Na szczęście finały były rozgrywane już w momencie, kiedy nasza liga zmierzała ku końcowi lub kiedy już się skończyła, dlatego można było siedzieć do rana. Ale imprez przy okazji nocnych meczów nie „kręciliśmy”. Oglądało się raczej w domowych pieleszach i jedyną osobą, która mi towarzyszyła, była żona, która czasami miewała problemy ze snem. Moim idolem od zawsze był Scottie Pippen. Jego styl gry strasznie mi imponował. Dlatego wiadomo, na tyle na ile mogłem, starałem się naśladować jego zagrania. Ale to był niedościgniony wzór, jak większość tamtych gości z NBA. 20 lat temu przepaść między zawodnikami NBA a Europejczykami była ogromna. W ostatnich latach nieco się to zatarło i zawodnikom z Europy łatwiej jest zaistnieć w Stanach i być tam nawet gwiazdami.

Dużo wskazuje na to, że tegoroczne finały wygrają Warriors. Siła ofensywna tej ekipy chyba jednak przeważy, aczkolwiek nie sądzę, żeby to było gładkie zwycięstwo. Chciałbym, żeby rozegrano siedem spotkań. To byłoby widowisko.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...