Gdyby dziś Lechia miała w składzie gracza w typie Jerzego Kruszczyńskiego, pewnie nie musiałaby się martwić o wynik – napastnik nastrzelał Arce sześć bramek, a potrzebował do tego tylko więcej niż chwili, bo dwóch meczów. To w ogóle ciekawa postać, ponieważ choć jak sam o sobie mówi, był zawodnikiem – tylko i aż – solidnym, to dotknął wielkiego futbolu. Grał z Juventusem i Barceloną, a nie występował w tych spotkaniach jako statysta, jednym i drugim strzelił po bramce, Blaugranie dodatkowo w serii rzutów karnych, które ostatecznie zadecydowały o pechowym odpadnięciu Kolejorza. Zapraszamy na rozmowę.
Ta Barcelona długo siedziała w głowie?
W ogóle byliśmy szczęśliwi, że na nich trafiliśmy. Nie przegraliśmy z nimi w meczu, odpadliśmy dopiero po karnych, a nie takim jak my nie udało się z nimi nie doznać porażki w podstawowym czasie. Przede wszystkim właśnie pod tym względem było to wspaniałe przeżycie, a poza tym, sami mogliśmy się sprawdzić na tle gwiazd tamtych czasów. Byliśmy w stanie podjąć z nimi walkę. Piłkarsko mogliśmy być gorsi, ale rzuciliśmy im rękawicę. Działało na wyobraźnię, że przy daniu z siebie wszystkiego, byliśmy zdolni im przeszkodzić. Można myśleć, że dało się to wygrać, gdybyśmy zdołali wykorzystać część sytuacji, ale oni też nie trafili wszystkiego. Na początku nas prawdopodobnie nieco zlekceważyli, a potem musieli gonić. Wspaniałe przeżycie, bo – jakkolwiek spojrzeć – jestem jedynym Polakiem, który strzelił bramkę i Barcelonie, i Juventusowi, mam nadzieję, że Lewandowskiemu też wkrótce uda się dokonać tego samego. Podejrzewam, że wielu zawodników, którzy mają dużo więcej pieniędzy, daliby sporo, by mieć na Traugutta wygrawerowaną taką gwiazdę jak ja. Nie mam takich milionów, ale mam właśnie tę gwiazdę. Ludzie mnie witają i szanują, nawet pomimo faktu, że z Lechii odszedłem do Lecha Poznań, gdzie kibice nie darzą się zbytnią sympatią.
Pan chyba dobrze strzelał karne. Z Barceloną trafił pan w meczu, a w serii jedenastek podszedł jako pierwszy.
Zgadza się, przez sześć lat spędzonych w Lechii i Lechu przestrzeliłem tylko raz – przeciwko Jagiellonii u siebie. Nie pamiętam, czy było to w pucharze czy w lidze, ale na pewno przypadało na tydzień czy półtora przed starciem z Barceloną u siebie. Przed meczem Henryk Apostel powiedział jednak w szatni, że wiadomo, iż to ja jestem pierwszym wykonawcą. W 31. minucie wpadłem prawą stroną w pole karne, faulowali mnie raz, drugi, no i sędzia gwizdnął jedenastkę. Strzeliłem, a potem trafiłem jeszcze raz po dogrywce. Na filmie – cały czas go mam – widać dyskusję między mną a Jurkiem Kasalikiem. Zastanawialiśmy się, czy nie lepiej będzie, jeśli podejdę jako ostatni. “Jak czujesz się pewnie, strzelaj pierwszy”, powiedział. Tak samo, jak wówczas gdy zdobyliśmy Puchar Polski. Nigdy nie celowałem po okienkach, zawsze obserwowałem do ostatniej chwili ruchy bramkarza. Ten rzucał się w jedną, ja dawałem w drugą.
Który z piłkarzy Barcelony zrobił na panu największe wrażenie?
Wtedy królem strzelców mistrzostw świata był Gary Lineker, robił wrażenie. Wychodziło się na niego, patrzyło i podziwiało. Był jeszcze Roberto w środku pola, miał przegląd, potrafił posłać świetną piłkę, strzelił nam zresztą gola. Dostrzegał lukę i po sekundzie umiał walnąć. Tak samo Bakero, stylem gry był jak dziś Messi, Iniesta czy przedtem Xavi. Do tego Aloisio, Zubizarreta… Oj było w czym przebierać. W pierwszym meczu wyszło się na murawę i myślało, co my tam w ogóle robimy.
Oni potem wygrali całe rozgrywki.
Tak, tak, to była zresztą dla mnie swego rodzaju powtórka. Gdy w 1983 roku graliśmy z Juventusem, a potem Stara Dama również zdobyła tytuł. Inaczej przegrywa się z mistrzem niż z zespołem, który odpada chwilę po tobie. Trochę jak Polacy przeciwko Portugalii – mentalnie odbiera się to w nieco inny sposób.
Różnica była chyba jednak taka, że z Juventusem nie mieliście szans.
Na papierze ani z jednymi, ani z drugimi nie było szans, Juventus ograł nas zresztą 7:0. Mieliśmy od trenera Jastrzębowskiego konkretne wytyczne na mecz, ale po prostu nie byliśmy w stanie ich zrealizować. Jak trzeba było wyjść na Gentile, 60 czy 70-krotnego reprezentanta Włoch, który kasował wszystko, był szybki, sprawny… Czy Platini, czy Boniek… Wskazali nam nasze miejsce w szeregu. W Gdańsku nas zlekceważyli, nie wystawili najsilniejszego składu, my zaś chcieliśmy się pokazać. Na stadion normalnie mogło wejść 18 tysięcy osób, a było gdzieś ze 25 tysięcy. Powiedzieliśmy sobie, że im się nie damy, no i można powiedzieć, że cel osiągnęliśmy. Strzeliłem bramkę na 2:1 dla Lechii i poniekąd był to historyczny wyczyn. Potem wpuścili Platiniego, zagrał dwa razy i 2:3. Kilka lat później przed meczem z Barceloną media zastanawiały się, co to będzie, bo przecież wcześniej było to 0:7 Lechii z Juventusem, a i sam Lech doznał w 1983 roku jako mistrz Polski porażki 0:4 z Athletikiem Bilbao.
Wyglądało, że aż strach tę Barcelonę odwiedzać.
Do Barcelony jechaliśmy będąc na straconej pozycji, ale mimo wszystko byliśmy dobrze przygotowani, dobrze szło nam w lidze. Heniu Apostel fajnie wówczas do nas dotarł. Może i nie mieliśmy Bóg wie ile do powiedzenia na Camp Nou, ale mimo wszystko parę sytuacji sobie stworzyliśmy. Pachelski na osiem czy dziewięć minut przed końcem założył Zubizarrecie siatkę i strzelił na 1:1. Po spotkaniu mieliśmy jakieś tam nadzieje, że w rewanżu może się uda, ale przed pierwszym gwizdkiem nie zakładaliśmy, że jesteśmy w stanie zwyciężyć w potyczce z Barceloną. W rewanżu mieliśmy dwie okazje w końcówce, mogliśmy wygrać, ale tak się ostatecznie nie stało i odpadliśmy po karnych. Tak czy inaczej, byliśmy szczęśliwi, że daliśmy z siebie wszystko. Chłopacy, którzy nie trafili w serii jedenastek, oczywiście to przeżywali, ale na drugi dzień się spotkaliśmy na odnowie biologicznej i powiedzieliśmy sobie, że przecież zrobiliśmy tyle, ile byliśmy w stanie i nie przegraliśmy żadnego meczu.
Mocniejsze przeżycie było dla pana w Gdańsku z Juventusem czy w Poznaniu z Barceloną?
Powiedziałbym, że może na równi, choć z Juventusem to było moje pierwsze tej rangi starcie. Z samej gry i wyniku jednak na pewno bardziej zapada w pamięć konfrontacja z Barceloną – więcej byliśmy w stanie zrobić na boisku. Juventus miał natomiast pełną kontrolę, ale z drugiej strony – jak wspomniałem – to też była gra naprzeciwko chociażby Platiniego…
A trybuny?
W Gdańsku kibice chyba bardziej to przeżywali, byli na większej fali, udzielała się ta euforia, awans z III do II ligi, puchar, superpuchar… W superpucharze z Lechem zdobyłem moją pierwszą oficjalną w barwach Lechii. Na meczach bywało po 15 tysięcy ludzi. Lecha także miło wspominam, ale specjalna mobilizacja przypadała na spotkania z Legią czy właśnie takie jak te z Barceloną. Była otoczka, jednak z mojej perspektywy nie aż taka jak w Gdańsku.
Po Barcelonie przeniósł się pan do Szwecji, gdzie mieszka do dziś. Skąd taki kierunek?
Nie wiem, czy pamiętasz te czasy, lata siedemdziesiąte czy osiemdziesiąte. Wtedy w praktyce wyglądało to tak, że trzeba było mieć ukończonych trzydzieści lat, by móc wyjechać za granicę. Chyba że chodziło o graczy reprezentacji kraju, którzy mieli bardziej dogodne warunki. Ja jako solidny pierwszoligowy zawodnik musiałem odczekać swoje, bo nie zgłosił się po mnie nikt, kto zapłaciłby grube pieniądze. Później człowiek szukał okazji, by ruszyć w świat. Szwedzi oglądali nasz mecz z Barceloną, po czym zaprosili mnie do siebie, bym zobaczył, jak tam wygląda życie i takie tam. No i już zostałem.
Jakie były wówczas różnice między grą w Polsce i w Szwecji?
Bardziej spokojny, luźniejszy kraj, mniej stresu.w Będąc piłkarzem, z wiadomych względów było o to nieco trudniej. Mieliśmy bardzo mało urlopu, bo jak graliśmy w Intertoto, to było go tylko z pięć dni. Szwed w porównaniu do Polaka mógł mimo wszystko pozwolić sobie na o wiele więcej. Tak jak wspomniałem – bardziej spokojne i bezstresowe życie, ale – wiadomo – pracę też trzeba mieć. Bez niej jest ciężko jak w każdym innym kraju. W Ameryce pracujesz w dwóch-trzech miejscach, by żyć tak jak chciałbyś żyć. Choć tutaj poziom życia jest trochę inny, swoje tak czy owak trzeba zrobić. Sami Szwedzi z kolei są też niezwykle empatyczni, życzliwi, skłonni do pomocy, chętnie przyjmują do siebie obcokrajowców. Sam też potem zresztą byłem swego rodzaju ojcem, dla jednego chłopaka z Argentyny, opłacało się tam koło stu koron miesięcznie.
Jak to było z tym Argentyńczykiem, dopłacał pan sto koron, żeby móc się nim opiekować?
Miałem kolegę, który był kierownikiem drużyny i który sam też pomagał innym. Spytał mnie, czy nie zająłbym się takim młodym chłopakiem, również grającym w piłkę. Zgodziłem się. Pomagałem mu przez trzy-cztery lata, żeby mógł się normalnie uczyć, żeby miał co jeść i żeby mógł w spokoju trenować. Kwestia dobrej woli. Szwedzi jednak bardzo często tak robią.
Przez takie podejście nie ma teraz problemów z muzułmanami?
Nie sądzę, żeby ten problem był aż tak duży, jak się o tym mówi, być może zależy to od regionu. Z mojej perspektywy mogę jednak powiedzieć, że nie zauważam, by były z tym kłopoty. Dużo się o tym dyskutuje w mediach, nawet w polskich. Mówi się, że Szwedzi wszystkich przyjmują, ale jakoś nie odczuwam, by działo się coś złego. Ani ja, ani moja córka, która mieszka w okolicach Malmoe. Strzelają do siebie ci, którzy się tu urodzili i którzy mają między sobą jakieś porachunki, a nie uchodźcy przybywający do kraju w ostatnim czasie. Ktoś w domu uchodźców zaatakował jakiś czas temu opiekunkę, jednak była to kwestia problemów psychicznych tamtego człowieka. Zaraz to załatwili.
Widać różnicę w tej wielokulturowości, gdyby porównać czasy pana przyjazdu z tym, co jest teraz?
Wiadomo, różnica jest i będzie, ponieważ każde pokolenie i każda religia ma swoją specyfikę. Nigdy jednak nie spotkałem się z jakimiś zajściami na tle religijnym. Wydaje mi się, że niektórzy czasami zbyt często starają się szukać dziury w całym i rozdmuchiwać niektóre rzeczy. Są może jakieś drobne “nieścisłości”, ale do poważnych konfliktów nie dochodzi. [rozmawialiśmy przed zamachem w Sztokholmie – PP]
W tej Szwecji pan grał w III lidze?
Tak. Grałem tam w sumie przez dziesięć lat. Karierę kończyłem w wieku bodaj 42 lat, a następnie przez 12 lat byłem trenerem. Obecnie zaś siedzę w domu i można powiedzieć, że pilnuję teściowej, ponieważ jest chora na Parkinsona. Trzeba jej troszeczkę w tej sytuacji pomóc.
Pan był trenerem zespołu kobiet.
Tak. Byłem trenerem mężczyzn, ale przez trzy lata szkoliłem także dziewczyny. Trzeba jednak zaznaczyć, że futbol kobiecy w Szwecji stoi na wysokim poziomie. Przez pewien czas trenowałem nawet moje dwie córki. Miałem już propozycję z innego klubu, ale odrzuciłem ją, żeby jedna z córek jeszcze chwilę u mnie pograła. Różnica między trenowaniem mężczyzn i kobiet polegała głównie na tym, że dziewczyny bardziej chciały, bardziej się starały. Szczególnie w niższych ligach bardziej sumiennie podchodzą do zaleceń szkoleniowca.
Nie było się panu trudno zmotywować do gry w III lidze po tych sukcesach w Polsce?
Nie. Kwestia podejścia do życia, bo – tak jak powiedziałem – w Polsce byłem po prostu solidnym zawodnikiem I ligi. Miałem swoje piękne lata w Arkonii Szczecin czy szczególnie w II-ligowej Lechii, gdzie strzeliłem wiele bramek, był Juventus i tego typu rzeczy. Czułem jednak, że mam już swój wiek, że czas coś ze sobą zrobić i zarobić trochę pieniędzy. No i trafiła się szansa gry w Szwecji. Żeby było jasne – nie był to jakiś bajoński kontrakt, ale pozwolił mi on na to, by móc wyjechać tam z rodziną i spokojnie ją utrzymywać. Trenowaliśmy tylko trzy razy w tygodniu, dzięki czemu mogłem też więcej czasu spędzać z córkami. W Polsce trzy dni w domu, reszta – w delegacji. Przykładowo, na mecz do Zabrza jechało się w piątek i wracało w poniedziałek. Zaraz trening, drugi trening i zgrupowanie, bo kolejny mecz. W Szwecji zarobiłem nawet nie tyle dużo pieniędzy, co szczęścia rodzinnego. Pracowałem tam też normalnie w jednej firmie, musiałem się przystosować. Pochodzę z biednej rodziny, głód mi nie raz zajrzał w oczy. Jak trzeba to trzeba, nie można nieustannie wracać do tego, że byłem zawodnikiem pierwszoligowym, że grywałem w Europie i teraz nagle dajcie mi wszystko. Nie, zakasałem rękawy i było dobrze. Niby w przeszłości zdarzało się grać przeciwko Juventusowi czy Barcelonie, ale człowiek musiał żyć dalej. Pojawiła się opcja wyjazdu do Szwecji i z niej skorzystałem. Mogłem odejść do Australii, ale nie zdecydowałem się na wyjazd tak daleko. Teraz jestem stosunkowo blisko Polski, cztery razy do roku wracam do kraju. Pójdzie się na Lechię, zobaczyć, jak tam wygląda. Córki dobrze odchowałem, obie są magistrami, mają dobrych mężów, starsza ma dwie dziewczynki, młodsza jedną. Jestem szczęśliwym dziadkiem.
W tej III lidze trzeba było łączyć piłkę z pracą?
Nie, tylko grałem. Potem jak zdecydowaliśmy się zostać, zacząłem pracować w firmie. Dostałem dobrą pracę, robiłem za tłumacza, samochody, wysyłkowe sprawy i tego typu rzeczy. Doskonaliłem przez to język. Dziś też czasami pójdę sobie na dwie-trzy godziny, pensja jest wystarczająca. Zarobiłem na to, by spokojnie sobie żyć. Mam dom, mam samochód i szczęśliwą rodzinę. Można by było robić coś tam więcej, ale pieniądze to nie wszystko. Byłem takim a nie innym zawodnikiem, pewnego poziomu nie dało się przeskoczyć, no niestety.
Dzisiaj derby, a pan miał też patent na Arkę. Strzelił pan jej w sumie sześć goli.
Tak, teraz właśnie jadę do Polski na mecz z Arką. Byliśmy wtedy na tej fali, graliśmy dobrze, mieliśmy wspaniały zespół, wspaniałych zawodników. No i akurat ja pełniłem rolę tego egzekutora, tak się złożyło. Na moje gole pracował jednak cały zespół. W Lechii strzelałem praktycznie w każdym meczu, nie wiem nawet, czy nie ustanowiłem przypadkiem jakiegoś rekordu II ligi. U siebie wygraliśmy 3:0, skompletowałem hattricka, a w Gdyni wygraliśmy 4:1 i również trafiłem trzykrotnie, wspaniałe przeżycie. Raz w Sopocie nawet udało mi się uniknąć zapłacenia mandatu. Jechałem za szybko i zatrzymała mnie policja, spojrzeli w dowód. “Jerzy Kruszczyński? Niech się pan cieszy, że nie jestem kibicem Arki, bo byśmy panu podwójny mandat wlepili!”, powiedzieli (śmiech).
Jaka wówczas panowała atmosfera podczas derbów?
Jeśli chodzi o Arkę, niestety kibice nie przepadają za sobą. Dla mnie może akurat nie była niebezpieczna, ale na trybunach się kotłowało. Było ostro, w Gdyni fani Lechii wygonili arkowców z “Górki”.
Takie akcje wpływały na boisko?
Człowiek zerknął, ale nie chciał się dekoncentrować, potem dopiero w gazetach czytało się, do czego dokładnie doszło. W Poznaniu czy Szczecinie derbowa atmosfera było o wiele bardziej spokojna.
Jakie prognozy przed dzisiejszym starciem?
Biorąc pod uwagę pozycję w tabeli, przewagę własnego boiska i umiejętności, Lechia jest faworytem, ale zawsze trzeba uważać, bo – wiadomo – derby rządzą się swoimi prawami. Pamiętam, że trener Jastrzębowski powtarzał nam, iż to ten typ spotkań, w których rywal jest w stanie wykrzesać z siebie więcej niż zazwyczaj. Chce udowodnić, że jest najlepszy w danym województwie czy regionie. O wiele większa motywacja, nie ma miejsca na lekceważenie. Myślę, że Lechia wygra. Nie tylko dlatego, że ma lepszych zawodników, ale też dlatego, że ma przed sobą realną szansę na zdobycie pierwszego w historii mistrzostwa Polski.
A wynik?
Obstawiam 2 albo 3:0 dla Lechii.
Rozmawiał Paweł Paczul
Fot. 4oomm.pl