Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

05 kwietnia 2016, 23:09 • 7 min czytania 0 komentarzy

Ciężko podchodzić obiektywnie do gościa, który był jednym z głównych architektów jednej z najpiękniejszych chwil, jakie kiedykolwiek przeżyłem na trybunach. Ten sezon wspominam naprawdę wyjątkowo. Zaczął się w bólach, mecze u siebie grane w Bełchatowie, na wejściu 0:5 z Lechem, potem wyjazdowe 0:4 ze Śląskiem. Na Marcina Adamskiego nie mogłem patrzeć, zresztą cały skład wyglądał jak reprezentacja pierwszej klasy w technikum kosmetycznym. Tapeta i tipsy w porządku, ale do sportu serca niezbyt wiele.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

I wtedy do szatni wszedł Michał Probierz. Mógłbym za klasykiem napisać: „cały na biało”. W klubie, w którym ciężko było o jakiekolwiek boisko do trenowania nagle zorganizował niemal 8-godzinny rytm pracy, gdy cały zespół wyjeżdżał do bazy w Gutowie. Znalazły się środki, by żyć normalnie, bez przebierania się na jednym i trenowania na drugim obiekcie. Nagle i piłkarze zaczęli wyglądać inaczej. Pewnie idealizuję, w końcu minęło już trochę czasu, ale i biegali szybciej, i do pressingu dochodzili bez kręcenia nosem.

Oczywiście już jakiś czas temu przestałem wierzyć, że dobry wynik to wypadkowa liczby wślizgów i fauli, ale jednak – wolałem nawet przesadnie agresywnych Kascelana i Golańskiego niż wcześniejszych kasztanów snujących się po boisku jak łyżwiarki figurowe na lodowisku. Nie mam złudzeń – to Michał Probierz to wszystko wymyślił. To on wprowadził jakąś dziwną atmosferę zjednoczenia, tak jakby przyniósł ze sobą wózek, w który szczelnie upchnął kilkunastu chłopa – albo razem pojedziemy, albo na tym wózku nas stąd wywiozą. Bieda pewnie tylko potęgowała to wrażenie, piłkarze zaczęli wierzyć, że albo razem wywalczą sobie utrzymanie i spłatę części zaległości z kasy Canal +, albo wszyscy rozpierzchną się po świecie z pustymi portfelami. Walka o życie dla klubu, ale i walka o życie każdego z nich. W końcu weteranów tam nie brakowało, dla nich to była ostatnia szansa na przedłużenie kariery. Walka o oddech.

Właśnie w tej atmosferze, jak w jakichś „300”, czy innym podobnym filmie, ŁKS wyszedł na derby przy Piłsudskiego. Probierz nie bał się wsadzić do obrony od pierwszej minuty wychowanka zamiast stawiać na „pewniaków”, którzy wcześniej atakowali oczy swoim spacerowym podejściem do gry.

My śledziliśmy to wszystko na telebimie. Na telebimie widzieliśmy, jak Probierz niemal pierze się po mordach z rywalami po kolejnym gwizdku sędziego, jak tańczy przy linii. Zupełnie jak El Clasico ze słynnym palcem w oko – prawdziwa wojna, prawdziwa bitwa. Jasne, wiele z tych zagrywek to pewnie czysty teatr, ale teatr w który uwierzyliśmy. Rezerwowy bramkarz ukarany żółtą kartką, 90 minut, po których piłkarze nie zbijali z uśmiechem piątek z przeciwnikami, ale niemal rzucili się im do gardeł. No i wreszcie ten gol Mięciela, derby wygrane na terenie rywala, wielka eksplozja radości przed telebimem, chóralne śpiewy, gdy piłkarze wrócili na naszą stronę miasta. Niewiele dalej pamiętam, ale to tylko potwierdza, jak wyjątkowy był ten wieczór, jak wyjątkowy był ten dzień.

Reklama

Ciąg dalszy był taki, że Michał Probierz wyfrunął do Grecji, my zaś do I ligi, po drodze wracając do gry, którą ŁKS straszył w pierwszych meczach sezonu. Piłkarze mówili wówczas – zapytajcie może działaczy? Zapytajcie w klubie, co zmieniło się po wyjeździe Probierza? Zapytajcie trenerów, zapytajcie prezesów, czy klub działa tak, jak ustawił go sobie Probierz, czy może powrócono do oszczędzania na ciepłej wodzie?

Od tej pory mam do niego gigantyczny szacunek, jako do gościa z zasadami. Oczywiście, gdy zapytacie w Bytomiu albo na Widzewie, chętnie opowiedzą o jego wierności, lojalności, dotrzymywaniu słowa. Wiele ciekawych rzeczy powiedzieliby też na pewno jego podopieczni z Wisły Kraków. Nie twierdzę, że Probierz jest pozbawiony wad, ba, wydaje mi się, że momentami kompletnie gubi się w tych wszystkich „mind games”, jak wówczas, gdy prowadził konferencję po niemiecku, albo brał w obronę Drągowskiego. To wszystko jest jednak w pewien sposób spójne. To wszystko składa się na obraz gościa, który jest w stanie pięściami bronić swoich ludzi – raz przed arbitrami, drugi raz przed rywalami, potem przed działaczami, wreszcie nawet przed kibicami.

Fanatyków Jagiellonii… nie rozumiem. Niestety. Widzę, że ich drużyna przegrywa kolejne mecze, widzę, że ich świat się wali, ale jednocześnie nie widzę tu zbyt wielkiej winy samych zawodników. Od kilku ładnych lat Białystok pełni rolę marketu, z którego wyjmuje się nie jakieś najbardziej smakowite kąski, ale hurtem całe skrzynki produktów. Od Grosickiego przez Quintanę aż po Dzalamidze – jedna wielka wyprzedaż, z którą najlepiej radzi sobie zazwyczaj właśnie Probierz. To on potrafi zmontować skład z resztek, on potrafi przetasować karty w taki sposób, że nawet Piątkowski może wywalczyć sobie zagraniczny transfer. Kilka razy określałem go w tekstach mianem „Geppetto”, człowieka, który potrafi z drewna wyrzeźbić całkiem udanego ligowca.

Zdania nie zmieniam – wydaje się, że Probierz potrafi rzeźbić w materiałach niekoniecznie tak szlachetnych jak marmur. Ale teraz w Białymstoku nawet drewna nie ma zbyt wiele. Zresztą, sam Probierz też się do tego swoim konfliktowym nastawieniem przyczynił. Mam jednak wrażenie, że jeśli kogokolwiek „pozdrawiać” z trybun – to raczej tych odpowiedzialnych za rokroczną wyprzedaż, a nie gości, którzy oddali 85 strzałów na bramkę Podbeskidzia. Znam uczucie, gdy piłkarze człapią po murawie, przegrywają mecz za meczem. Właściwie to uczucie z małymi przerwami towarzyszy mi odkąd zacząłem interesować się futbolem. Dlatego też zdążyłem nabrać odpowiedniego dystansu, z którego moim zdaniem powinien obserwować mecze każdy kibic.

Tu zresztą w ogóle dostrzegam pewien brak konsekwencji. „Gdyby interesowała nas piłka, zostalibyśmy piłkarzami”. „Chuj z wynikami, jesteśmy z wami”. „Klub to my, a nie ktoś tam, coś tam”. Potem jednak okazuje się, że najważniejszą kwestią w całym życiu jest to, czy gość, który w mojej ukochanej, świętej koszulce gra przez pół roku kopnie w lewo, czy w prawo. Strasznie się ubawiłem, gdy część osób chciała mi jakoś dogryźć po porażce ŁKS-u z Oskarem Przysucha, ostatnią drużyną w tabeli. Zupełnie tak, jakby ta porażka na jakimś kartoflisku w trzeciej lidze była dla mnie zawstydzająca. Jakby to potknięcie stanowiło tak głęboką zadrę w sercu, że po przypomnieniu tej padliny zapadnę się pod ziemię. Przeżyłem już tyle porażek mojej drużyny, tyle spadków, tyle piłkarskich upokorzeń, że naprawdę jeden mecz nic nie zmieni.

Kocham futbolowy idealizm, ale płacz i machanie rękoma po porażce jest dobre dla dzieciaków na sektorze rodzinnym, które każdy mecz traktują jakby miał być ostatnim. Kibice, którzy mają po kilkadziesiąt wyjazdów, którzy oglądali żenujące porażki swoich klubów na najgorszych zadupiach po przejechaniu połowy kraju by postać 90 minut w mrozie muszą mieć do tego większy dystans.

Reklama

Jagiellonia jeszcze w listopadzie zresztą miała transparent: „100% zaufania, jest jeszcze wiele meczów do wygrania”. Dałbym nawet: jeszcze wiele sezonów. Życie kibica i życie klubu to nie dwa czy trzy przegrane mecze, ale całe dekady. Oczywiście nie namawiam do usprawiedliwiania każdej porażki, do śpiewów „nic się nie stało”. Wiem, że tylko skończony naiwniak uwierzy, że piłkarze „w każdym meczu dają z siebie sto procent”, a w dodatku każdy z nich już o 22.00 leży w łóżeczku trzy godziny po spożyciu zaleconej przez dietetyka kolacji. Wiem, że czasami przydaje się potrząśnięcie, wiem, że Dawid Kownacki mógłby być dziś lepszy, gdyby któryś z kibiców wyrzucił mu do śmieci batoniki, którymi się obżerał i przemówił do rozsądku by trzymał się klubowej diety.

Ale nie widzę tego w zespole Jagiellonii. Nie widzę przyczyn, by po takich posunięciach działaczy obrywać mieli goście wrzuceni na zbyt głęboką dla nich wodę, a już na pewno nie Probierz, który stanął w ich obronie. Bardziej czepiałbym się polityki klubu, bardziej walczyłbym o to, by udany był nie ten sezon, ale pięć następnych. Drogą do tego nie jest zarzucanie braku ambicji po meczu, w którym drużyna oddaje jedenaście celnych strzałów (i traci dwa gole do przerwy, gdy rywale nie zdążyli jeszcze ani razu celnie uderzyć na bramkę), ale konkretny nacisk na zarząd, by spróbował trochę ułatwić Probierzowi robotę tym razem nie wyprzedając mu połowy drużyny. Nacisk na cały klub, by przestał rozpieszczać Drągowskiego, bo zamiast do Juventusu pójdzie do Red Bull Salzburg.

Zrozumiałbym tego typu akcje w Lechu jesienią, rozumiem w Górniku Zabrze, zrozumiałbym „rozmowy wychowawcze” z Janotą, który w jednym z meczów gonił rywala w taki sposób, że brakowało tylko by zrobił sobie przystanek na oddanie moczu, by jeszcze dobitniej pokazać jak olewa grę.

W Jagiellonii nie rozumiem. Tak jak i lamentu naprawdę doświadczonych kiboli po kilku porażkach „piłkarzyków”. Oni są tu na rundę, sezon, może dwa. My na całe życie. Nie ma sensu spędzać go na panice po dwóch porażkach.

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

0 komentarzy

Loading...