Pogarda sięgająca jeszcze czasów rewolucji przemysłowej, o której Steven Gerrard mówi, że „wzmacniała serca i karmiła duszę” jemu i tysiącom innych mieszkańców Liverpoolu. Niechęć, którą czuć za każdym razem, gdy ktoś z Manchesteru wymawia słowo „Scouse”. Rywalizacja nie pomiędzy garstką graczy na zielonej murawie, a między całymi pokoleniami mieszkańców dwóch tak podobnych, a jednocześnie tak różnych od siebie miast, oddalonych zaledwie o pięćdziesiąt kilometrów.
***
„Dorastałem w Liverpoolu i prawdopodobnie największy znak rywalizacji z Manchesterem tkwi w języku. Najgorszą obelgą w szkole było, gdy ktoś nazwał cię „Manc”. Mogłeś naśmiewać się z czyichś rodziców, kwestionować czy przypadkiem nie jest adoptowany, sugerować że sypia z własną siostrą – to wszystko było odbierane jako żart. Ale gdy zwróciłeś się do kogoś „Manc”, dostawałeś pięścią w twarz.”
Komentarz użytkownika G McEvoy pod artykułem BBC.co.uk pt. „Scouse vs Manc”.
***
– Dla mnie największym wyzwaniem nie jest to, co dzieje się w tej chwili. Dla mnie największym wyzwaniem było strącenie Liverpoolu z ich pieprzonej grzędy. I możecie to wydrukować. Tak, sir Alex Ferguson mimo że był Szkotem, z pewnością był osobą, która doskonale czuła temperaturę rywalizacji Czerwonych Diabłów z The Reds. „Mancunians”, mieszkańców Manchesteru ze „Scousers”, a więc tymi z Liverpoolu. Gdy na murawie naprzeciw siebie stawały te dwa zespoły, to niezależnie od zajmowanego miejsca w tabeli, zawsze było to spotkanie kolejki. Mecz, który setkom kibiców mających wystąpić w roli przyjezdnych, dawał zastrzyk adrenaliny ciężki do porównania z czymkolwiek innym. A jedni i drudzy jako gospodarze zawsze dbali o to, by ich gościnność została zauważona.
„Nie bombardujcie Iraku, zbombardujcie Manchester”, „witajcie w Manchesterze, mordercy z Liverpoolu” czy ogromne, widoczne z daleka graffiti „Hillsborough 89” na moście wznoszącym się ponad autostradą M602. Długo przed pierwszym gwizdkiem przestają istnieć tematy tabu. Nawet gdy United zdobyli Ligę Mistrzów w 2008 roku pokonując Chelsea na moskiewskich Łużnikach, nie mogło zabraknąć dedykacji dla największych rywali:
„Wygraliśmy to (Ligę Mistrzów – przyp. red.) trzy razy, wygraliśmy to trzy razy, bez zabijania kogokolwiek, wygraliśmy to trzy razy.”
***
Wyśpiewywane z trybun prztyczki często mają też zabarwienie humorystyczne.
„Park, Park, gdziekolwiek jesteś, w twoim kraju je się psy. Mogło być gorzej, mogłeś być „Scouse” i jeść szczura w swoim mieszkaniu.”
***
Fani United z upodobaniem przypominają tym z Liverpoolu tragedie na Heysel i Hillsborough, druga strona nie pozostaje dłużna. „Kto to leży na pasie startowym, kto to umiera na śniegu? To Matt Busby i jego chłopcy, robiący jebany hałas, bo ich samolot nie może się wznieść”. O ile jeszcze kilkanaście lat temu tego typu przyśpiewki były dość mocno piętnowane, o tyle obecnie wpisują się w krajobraz derbów dokładnie tak, jak czerwone kartki Vidicia, pamiętny perfekcyjny rzut wolny Jona Arne Riise czy cieszynka Gary’ego Neville’a pod The Kop.
***
– Nie znoszę Liverpoolu, nie znoszę ludzi z Liverpoolu, nie znoszę wszystkiego, co z nimi związane.
Gary Neville
***
Właśnie Neville był boiskowym przedstawicielem „Mancunians”, którego kibice Liverpoolu równie mocno nienawidzili, co… szanowali. Gdy Andy Mitten piszący dla fanziny „United We Stand” na prośbę magazynu FourFourTwo zdecydował się zobaczyć North West Derby z nieco innej niż zwykle perspektywy – z dolnych rzędów trybuny najzagorzalszych kibiców Liverpoolu, The Kop – zapytał zgromadzonych przed meczem w pubie fanów The Reds, czy jest coś co szanują w Manchesterze United, jedną z odpowiedzi jakie padły było właśnie nazwisko Neville. – Nie lubię go, ale szanuję to, że cały czas jest w klubie, że podpisuje kontrakt za kontraktem. U nas byłby idolem za celebrowanie bramki przed kibicami rywali z taką radością, z taką pasją. Obecnie trudno znaleźć w składzie jednych i drugich prawdziwych „Scousers” i „Mancunians”. Dziś na boisko mają szansę wybiec tylko dwaj – Jon „the Scouse” Flanagan i młodziutki Marcus Rashford, który szybko buduje swoją pozycję na Old Trafford.
Wraz z końcem poprzedniego sezonu z Liverpoolem pożegnał się natomiast ten, który zawsze był chlubą fanów na The Kop. Ich człowiek, który nigdy nie opuścił miasta Beatlesów, mimo że pokusa była ogromna – chciały go przecież największe marki na świecie, włącznie z Realem Madryt. Tego zresztą również nie zapomnieli kibice United, którzy na słynne „Steve Gerrard, Gerrard” odpowiadali swoją wersją: „Steve Gerrard, Gerrard, he kisses the badge on his chest, then puts in a transfer request, Steve Gerrard, Gerrard”. („Steve Gerrard, Gerrard, całuje herb na swej piersi po czym prosi o transfer, Steve Gerrard, Gerrard”).
***
– czerwona kartka Gerrarda w 38 sekundzie po wejściu na boisko 22.03.2015
– Przez cały dzień meczowy czułem się jak wściekłe zwierzę zamknięte w klatce. W pierwszej połowie nie graliśmy agresywnie, to szło w sprzeczności z moim DNA. Wślizgi i pojedynki na granicy faulu są wpisane w rywalizację z United. Nie dałem sobie ani chwili do namysłu, stanąłem na nodze Herrery i poczułem jak korki wbijają się mu w ciało. Dopiero schodząc z boiska pomyślałem sobie „czy ty kurwa zgłupiałeś?!”
Steven Gerrard
***
Cokolwiek powiedzieć, wieloletni kapitan The Reds napisał ostatni rozdział swojej derbowej historii z przytupem. Dosłownie. Czterdzieści osiem sekund – tyle czasu potrzebował, by zostawić stempel na nodze Andera Herrery i wrócić do szatni, by stamtąd zobaczyć jak jego koledzy przegrywają 1:2 po dwóch bramkach Juana Maty.
– Byłem nauczony odrazy do Manchesteru United. To było nam wpajane od małego, wzmacniało nasze serca i uzależniało nasze dusze jako fanów Liverpoolu. Ta nienawiść była wytatuowana w głowie każdego kibica The Reds. Nigdy nie lubiliśmy siebie jako kluby czy miasta, ale te animozje z czasem tylko się pogłębiały – ta i wiele innych wypowiedzi utrzymanych w podobnym tonie sprawiły, że Gerrarda na Anfield zawsze będzie witać gorąca owacja na stojąco.
Anglik rozumiał bowiem historię Liverpoolu jak mało kto. Wychował się w tej społeczności i doskonale wiedział, jakie korzenie ma konflikt sięgający aż dziewiętnastego wieku. Konflikt, którego częścią stał się w momencie, gdy pierwszy raz założył koszulkę ze słynnym Liverbird na piersi.
Obecnie większość liverpoolczyków przeprowadza się do Manchesteru w poszukiwaniu lepszego życia, podczas gdy w drugą stronę to praktycznie w ogóle nie działa. W tamtych czasach to Liverpool był jednak miastem z większymi perspektywami. Oba ośrodki rozwijały się w czasie rewolucji przemysłowej w błyskawicznym tempie, ale atutem Liverpoolu był ogromny port, przez który latami przepływał ogrom towarów z całego świata. Między innymi – tekstylia produkowane w znanym jako „Cottonopolis” Manchesterze. Znanym przysłowiem było „Manchester made and Liverpool trade” („Manchester produkuje, Liverpool sprzedaje”), które symbolizowało umowny podział. Manchester to prymitywne miasto, którego mieszkańców charakteryzuje ciężka fizyczna orka, Liverpool – bardziej wymagające umysłowo zajęcia jak handel, ale też choćby ubezpieczenia czy bankowość. Innym utartym powiedzonkiem, które z biegiem czasu straciło na swoim wydźwięku było „Liverpool gentlemen and Manchester men” („dżentelmeni z Liverpoolu i mężczyźni z Manchesteru”)
„Mancunians” stwierdzili jednak, że czas przestać płacić Liverpoolowi za pośrednictwo w sprzedaży ich tkanin. Że warto byłoby pozbyć się pośrednika z zachodu, by prowadzić handel bezpośrednio. Zbudowano więc Manchester Ship Canal, na tyle szeroki, by statki przypływające z oceanu mogły dostać się aż do Manchesteru. To rozwścieczyło „Scousers”, dla których oznaczało to koniec czasów, gdy port był jedynym handlowym połączeniem z miastami położonymi dalej od morza. Mniejsze obłożenie doków oznaczało, że wielu mieszkańców Liverpoolu straci pracę i stanie na krawędzi ubóstwa.
Dwa pobliskie miasta rywalizowały jednak ze sobą nie tylko na polu przemysłowym, ale także kulturalnym czy architektonicznym. Liverpool mógł się na przykład pochwalić wieloma znakomitymi muzykami na czele z The Beatles, natomiast Manchester zawsze słynął ze znakomitych pisarzy.
Mimo wszystkich tych zaszłości, gdy w Anglii na dobre zaczęła panować futbolowa gorączka, rywalizacja klubów z Manchesteru i Liverpoolu wcale nie rozpalała ludzi do czerwoności. – Często przychodziliśmy na The Kop. Zdarzało się, że „Scousers” nam docinali, ale to wszystko było raczej humorystyczne – wspomina Pat Crerand, były zawodnik Manchesteru United. – Kiedy teraz odwiedzam Anfield i rozmawiam z wieloletnimi kibicami Liverpoolu, nie mogą oni się pogodzić z nienawiścią i agresją jaka się między nami wytworzyła. Liverpool i Manchester to dwa miasta słynące z ciężkiej pracy swoich mieszkańców, które stworzyły dwa największe kluby piłkarskie na świecie. Ludzie powinni być z tego dumni, a nie są.
Mało kto pamięta, że były nawet czasy, kiedy oba kluby nie tylko nie walczyły tak zaciekle o prymat w regionie i nie marzyły jedynie o tym, by zatopić swoich rywali, ale wręcz były gotowe sobie pomagać. Ci, którzy mają świadomość, że od pięćdziesięciu dwóch lat nie doszło do ani jednego transferu na linii Liverpool-United, jak i w przeciwnym kierunku, z pewnością będą zaskoczeni, że po tragedii w Monachium, w której zginęło między innymi ośmiu zawodników z zespołu Matta Busby’ego, menedżer The Reds Bill Shankly zaoferował Busby’emu pięciu swoich graczy. Gdy natomiast kilkanaście lat później Old Trafford zamknięto na dwa spotkania ze względu na chuligańskie wybryki fanów Czerwonych Diabłów, tylko Stoke i właśnie Liverpool zaoferowały ugoszczenie zespołu, który nie mógł rozegrać tamtych meczówu siebie.
Ba, oba kluby wspólnie… ustawiły nawet kiedyś mecz. W ostatniej kolejce sezonu 1914/1915 Manchester potrzebował wygranej, by utrzymać się w lidze i strącić do Second Division Chelsea. Wynik? 2:0, które miało spowodować spadek zespołu ze stolicy. Ostatecznie Chelsea pozostała w lidze, po tym jak fala protestów spływających z Londynu spowodowała wszczęcie postępowania w sprawie tamtego spotkania. Trzej piłkarze United i czterej z Liverpoolu zostali zawieszeni za wspólne obstawienie rezultatu u bukmachera.
Jak to często bywa, zapalnikiem dla płonącego do dziś konfliktu były sukcesy odnoszone przez obie ekipy w drugiej połowie dwudziestego wieku. Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte bezwzględnie należały do Liverpoolu, który zdobył wtedy jedenaście krajowych tytułów i cztery Puchary Mistrzów, jednak ostatnia dekada minionego wieku to już absolutna dominacja Manchesteru United, który – cytując sir Alexa Fergusona – „w końcu strącił Liverpool z jego grzędy”.
***
– I tak by u nas nie grał. Chciałem go od razu wysłać do rezerw!
Bill Shankly po tym, jak Lou Macari wystawił Liverpool i w 1973 roku przeniósł się do Manchesteru United
***
W latach osiemdziesiątych, rywalizacja przybrała kształt chyba najbardziej zbliżony do dzisiejszego. Ron Atkinson, menedżer Manchesteru United pochodzący z Liverpoolu porównywał nawet wyjazd na Anfield do wyprawy na wojnę w Wietnamie. – Kiedy wysiedliśmy z autokaru, coś nas trafiło. Myślałem, że ktoś rzucił puszką z farbą, ale po chwili okazało się, że to gaz łzawiący. Clayton Blackmore był później w tak złym stanie, że nie mogłem wystawić go w meczu.
Niedługo później rozpoczął się prawdziwy rozkwit angielskiego futbolu, którego efekty wciąż tkwią jak zadra w sercu wielu kibiców Liverpoolu. To dzięki pieniądzom od Sky, Manchester przeżył wielki rozkwit i stał się finansową potęgą, do której The Reds sporo brakuje. Wymowne, że kibice United wybrzydzali, gdy rodzina Glazerów miała przejąć ich klub, podczas gdy fani Liverpoolu przywitali amerykańskich właścicieli znacznie cieplej, bo po prostu ich potrzebowali. Wszystko dlatego, że Old Trafford – w przeciwieństwie do Anfield – był stadionem z dużymi możliwościami rozbudowy. Dzięki temu United dysponują stadionem zdolnym pomieścić ponad trzydzieści tysięcy osób więcej i w jeden dzień meczowy generującym przychód wyższy o niemal półtora miliona funtów.
Uzyskane w ten sposób pieniądze przez długi czas pozwalały United utrzymywać Liverpool na dystans, dogonić i przeskoczyć go w liczbie tytułów mistrzowskich i oczywiście jeszcze wzmóc antagonizmy pomiędzy zwaśnionymi obozami. Lata Premier League to ciągłe podgrzewanie atmosfery – oplucie Cantony na Anfield, obrzucenie sir Alexa jajkami, sytuacja ze Suarezem i Evrą, “dedykowane” transparenty w sektorach, cała masa medialnych prowokacji i sugestywnych cieszynek przed trybunami wypełnionymi po brzegi fanatykami największych rywali…
***
– To coś więcej, niż tylko rywalizacja dwóch klubów, to pojedynek dwóch skłóconych miast. Czujesz tę atmosferę na boisku, dajesz się jej porwać, zwycięstwo w takim meczu to najlepsze uczucie na świecie, porażka – najgorsze rozczarowanie. To taki typ spotkania, w którym aż chce się grać.
Nemanja Vidić, rekordzista pod względem czerwonych kartek w North West Derby
***
I choć obecnie po obu stronach barykady „Mancunians” i „Scousers” jest jak na lekarstwo, nie damy sobie wmówić, że przez to temperatura tego meczu spadnie. Że ze względu na średnio prestiżowe dla tak wielkich firm rozgrywki, w jakich skojarzono ze sobą dwa rywalizujące od dekad zespoły, można umniejszać jego randze. Fani Liverpoolu zgromadzeni na The Kop wraz z gośćmi na Anfield Road Stand z pewnością zadbają, by piłkarze pamiętali, kogo mają nienawidzić.
SZYMON PODSTUFKA