W Stróżach, zgodnie z podpisaną umową, roznosił ulotki. U Jurija Szatałowa podpadł, bo tuż przed meczem podjadał ciasto. W Nowym Sączu kurator proponował mu niespełna czterysta złotych przez pięć lat gry, a do Podbeskidzia nie trafił m.in. przez Piotra Świerczewskiego. Poznajcie bliżej Adriana Bastę – chłopaka, którego na pewno będzie szkoda wraz ze spadkiem GKS-u Bełchatów. Spotkaliśmy się z nim przed meczem z Koroną, kiedy jeszcze nie wszystko w tabeli było jasne.
Co się w tym roku dzieje z GKS-em?
– Nie wiem, bo nic takiego scenariusza nie zapowiadało. Zimą dokonaliśmy kilku wzmocnień, rozegraliśmy przyzwoite sparingi, a o okres przygotowawczy z trenerem Kieresiem zawsze jestem spokojny. A potem, jak przyszła już liga, z meczu na mecz wyglądaliśmy coraz słabiej. Myślę, że początek był najważniejszy: te porażki z Podbeskidziem i Piastem. Szczerze? Ja tym wszystkim jestem zaskoczony. Może nie byłem pewien, że wejdziemy do ósemki, ale cały czas miałem ją w głowie.
W klubie o tej ósemce też myśleli i zmienili nawet trenera. Wy tym ruchem byliście zaskoczeni?
– Kiedy przegrywa się piąty czy szósty mecz z rzędu, każdy już o tym myśli. Ja uważam, że stało się to za szybko. Dziś można nawet stwierdzić, że ta zmiana dała niewiele. Z trenerem Zubem ugraliśmy dwa punkty i myślę, że z Kieresiem byłoby ich więcej. Zresztą, mecz z Ruchem pokazał, że jak wrócił poprzedni trener, to znów coś drgnęło. Moim zdaniem, tamta decyzja była zbyt pochopna. Z drugiej strony, z tego, co wiem, to odejść chciał sam trener. Może musiał przemyśleć sprawę, może odpocząć… Gdyby wytrzymał jeszcze jeden mecz, być może byłoby inaczej.
Między wami a Markiem Zubem nie było chemii?
– Trener się starał i nie można powiedzieć, że było inaczej. Powiem tak: całkiem fajny warsztat, dobrze się współpracowało, ale to bardzo spokojny człowiek i brakowało nam tych punktów. Może potrzebny był nam akurat trener, który by nami wstrząsnął? Teraz myślę, że to mogłoby być lepsze rozwiązanie.
Zub mówił w Przeglądzie Sportowym, że ugasił w Bełchatowie pożar – nie tyle w kwestii wyników, co w samej szatni.
– Nie wiem, jaki pożar trener ma na myśli.
Może chodzi o to, że zastał was słabych mentalnie? Wystarczyło zobaczyć, jak wypowiadacie się w trakcie meczów czy po ich zakończeniu przed kamerami telewizyjnymi.
– Sami zgotowaliśmy sobie taki los, przegrywając mecze na początku roku. Gdybyśmy je wygrali, jestem przekonany, że bylibyśmy w pierwszej ósemce. A psychika? Kiedy przegrywasz kolejny z rzędu mecz, głowa już gorzej pracuje.
Jest dziś w szatni osoba, która potrafi wstrząsnąć zespołem? Kiedyś był to Arek Malarz.
– Dziś najwięcej do powiedzenia w szatni ma Patryk Rachwał. A wcześniej wiadomo – była atmosfera, były wyniki, ale wszystko się popsuło. Nie wiem, dlaczego. Malarz też trochę punktów nam uratował, dawał pewność w tyłach. Teraz mamy dwóch dobrych bramkarzy, ale raz broni jeden, raz drugi.
Mimo, że odszedł tylko on, to obrona w tym roku wygląda zupełnie inaczej. Straciliście mnóstwo goli.
– Nie chcę nas, defensorów, wybielać, bo co chwila robimy błędy – jak nie jeden, to drugi, a jak nie trzeci, to czwarty – ale bronimy słabiej jako zespół. Jesienią trener Kiereś mówił, że pracujemy w tyłach wszyscy i jeśli dobrze w defensywie funkcjonujemy od góry, obrońcom też się gra łatwiej. Przesuwaliśmy się mądrze i ciężko było nas ukłuć. Wiosną broniliśmy jednak słabiej, zaczynając już od samej góry. Przestaliśmy być zespołem, jeden za drugiego już nie biegał i nie zapierdzielał. Wcześniej dałby się pociąć za kolegę, a teraz…
Z czego to wynika?
– Nie wiem. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji.
Nie jest dobrze, jeśli ty przyznajesz, że nie tworzycie zespołu.
– Też nie jest tak, że już w ogóle go nie tworzymy. Ale kiedy jeden-dwóch z jedenastu się wyłamuje, nie funkcjonuje to odpowiednio. Cała ta runda taka była.
Kiereś po tej przerwie wrócił z pełnym zapałem? Wcześniejsze doświadczenia nie odcisnęły na nim piętna?
– Wrócił mocniejszy. Wszedł i z marszu wstrząsnął szatnią. To, że po Ruchu przegraliśmy z Zawiszą, mogło być wynikiem zmęczenia. Ale z tym Ruchem, od razu po jego przyjściu, wyglądaliśmy zupełnie inaczej. A na dzień dobry zostało odsuniętych czterech chłopaków (Ślusarskiego, Telichowskiego, Sawalę, Barana – przyp.PT)… Nie wiem, co ci o tym powiedzieć.
Spróbuj.
– Gdybym ja wykonywał taki ruch, wykonałbym go pół roku wcześniej albo zostawił chłopaków do końca. Ale to trener podejmuje takie decyzje.
Oni nie skoczyliby za trenerem w ogień?
– Myślę, że by skoczyli, tak jak każdy. Może częściej odzywali się w szatni i mieli trochę więcej do powiedzenia? Nie wiem, naprawdę.
Ty akurat u Kieresia robiłeś dotychczasową życiówkę.
– Mogę powiedzieć, że wszystko mu zawdzięczam. To on mnie ściągnął i wypatrzył w niewielkich Stróżach. Gdyby nie on, nie wiem, czy wyciągnąłbym się sam. Chyba już tylko wędką. Poza tym, bardzo dobrze czuje się u Kieresia, jego przygotowanie to ekstraklasa.
Stróże, Bytom, Stróże. Wesoło chyba miałeś.
– Fakt. A przed Polonią Bytom byłem bliski gry w Bełchatowie, ale się nie dogadaliśmy. To znaczy, nie tyle ja, co Jurek Kopiec, z którym współpracowałem.
Ten sam menedżer, który nie dogadał się z Podbeskidziem. Wojciech Borecki był zbulwersowany zachowaniem twoich agentów i mówił, że chcieli dużą prowizję za cały kontrakt z góry.
– Jurek na to spotkanie w Bielsku nie pojechał, jedynie Piotrek Świerczewski.
Świerczewski?
– Tak, pojechał ze mną. Byłem wtedy zawodnikiem Jurka, on akurat był zajęty, więc w mojej sprawie wysłał Piotrka. Ja się dogadałem z Podbeskidziem, ale oni nie. Może nawet wyszło dobrze, bo trafiłem do Bełchatowa, gdzie miałem dwa niezłe sezony.
Jak ty się zapatrywałeś na tamtą sprawę z Podbeskidziem?
– No, zadowolony nie byłem. Wiedziałem jednak, że mam podpisaną umowę z Jurkiem i nie wszystko ode mnie zależy. Bardzo chciałem iść do ekstraklasy, ale w końcu i tak do niej trafiłem.
W Stróżach miałeś…
– śmiesznie, zgadza się. Senatorowi Kogutowi też zawdzięczam sporo. To prosty człowiek, ale nikogo nie oszukał i nie okłamał. Czasem idziesz do klubu, obiecują ci gruszki na wierzbie, a w rzeczywistości nie otrzymujesz nawet obiecanej połowy. Senator mówił, ile dostaniesz i nie musiałeś nic podpisywać. Dziesiątego pieniądze już były. On zna wielu ludzi, zawsze chętnie mi pomagał.
Idąc do ekstraklasowej Polonii Bytom, za wiele się nie nagrałeś.
– Mam wrażenie, że dziś – kiedy ta świadomość stawia na młodzież jest większa – dostałbym więcej szans. Byłem powoływany do młodzieżówki, ale w Ekstraklasie na boisko nie wchodziłem. Do klubu przyszedł też Jurij Szatałow, który chciał, żebym został i miał mi dać więcej szans. Wyszło inaczej i nie wiem, czy nie podpadłem mu czymś na obozie.
Widzę, że coś masz konkretnego na myśli.
– Alkoholu na zgrupowaniach nie piję, spokojnie. Pamiętam jednak sytuację, że na obozie w Niemczech wszyscy mieliśmy obowiązek przychodzenia w jednakowych getrach. Zdarzyło się jednak, że razem z Piotrkiem Tomasikiem – tylko, że tym z Bielska – założyliśmy inne. Wszyscy w czerwonych, tylko my w niebieskich. Może trener pomyślał, że jestem rozkojarzony? W drugiej sytuacji też zawiniłem, bo trener widział, jak jem przed meczem kawałek ciasta. Teraz, jak na to patrzę, amatorka straszna. Ale wtedy nie wiedziałem, nikt mi o tym nie mówił.
Ciasto przed meczem?
– To był sparing. Wiadomo, jak to w tych lepszych szatniach wygląda catering. No, i tak sobie kawałek ugryzłem… Były momenty, kiedy Hricko miał kontuzję, to trener brał Adriana Chomiuka, który z pierwszą drużyną nawet nie trenował. Mógł wziąć mnie, nominalnego prawego obrońcę, ale nie miał już ochoty. W końcu wróciłem do Kolejarza.
Zmieniłeś w końcu swoje podejście?
– Ja byłem w takich klubach, że nikt mi takich rzeczy nie przekazywał. Nie mówili, czego i kiedy nie jeść. Byłem młodszy, pewnie mogłem więcej czytać, ale nie było jeszcze mody na te rzeczy. Dziś, kiedy człowiek się lepiej prowadzi, widzę różnicę.
Kiedy zdałeś sobie sprawę?
– Chyba w ostatnim roku gry w Kolejarzu. Nie mówię tutaj o alkoholu, on tylko sporadycznie, chociaż wiadomo, jak się grało w Stróżach…
Ciężko na trzeźwo?
– (śmiech) Bez przesady. Nie ukrywam, że się zdarzało, ale potem moje myślenie się zmieniło.
Sam to zrozumiałeś?
– Chyba tak. Trener Kiereś też nie chodzi po pokojach i nie wącha. On oczekuje, bym jak najlepiej prezentował się na boisku. A ja widzę, że właściwy tryb życia i to przysłowiowe ciasto mają wpływ.
Alkohol w Stróżach to wynik tego, że niespecjalnie jest tam co robić?
– Też. Wiem, że to głupie tłumaczenie, ale do Nowego Sącza jest dwadzieścia kilometrów. W ogóle większość do Stróży dojeżdżała, choć – jak byłem w klubie za pierwszym razem – na miejscu w jednym domku mieszkało dziewięciu chłopaków. Starsza ekipa, oni tam rządzili.
W dziewięciu?
– No, chociaż atmosfera była.
Ty dojeżdżałeś z Nowego Sącza, jako wychowanek Sandecji.
– W Nowym Sączu wytykali mnie palcami, dlaczego nie gram u siebie, tylko w Stróżach. Tylko, że kibice nie o wszystkim wiedzą. Do klubu wszedł wtedy kurator, który proponował trzysta-czterysta złotych przez pięć lat kontraktu. Nie uważałem się za wielkiego piłkarza, ale nie chciałem w takie rzeczy wchodzić. Umowa na rok czy dwa byłaby w porządku. Ale czterysta złotych pięć lat później, w wieku 22 lat? Słabe rozwiązanie. Chciałem, jako wychowanek, grać w Sandecji, tylko że na innych warunkach.
Co dziś więc słyszysz na ulicach Nowego Sącza?
– Zazwyczaj tak jest, że na ulicach to się słyszy najmniej. Ale na stadionie, kiedy przyjeżdżałem z Kolejarzem czy GKS-em, nie było miło: gwizdy i tym podobne. Kibice nie powinni się tak zachowywać. Wiem, że nie mają mi czego zawdzięczać, ale odrobina szacunku mi się należy. Jestem wychowankiem, przez kilkanaście lat grałem w grupach trampkarskich i nie uciekłem ot tak. Ciężko jest mi sobie wyobrazić życie za 300 złotych w wieku 22 lat. Utrzymywać na garnuszku u mamusi też bym się nie mógł, u mnie w domu się nie przelewało.
Przed Bełchatowem mogłeś normalnie wyżyć z piłki?
– Tak, spokojnie. Do Bytomia pojechałem jako kawaler, dopiero wkrótce biorę ślub, i starczało bez problemu. Mogłem nawet coś odłożyć. Może i nie zawsze pieniądze przychodziły na czas, ale w końcu do nas docierały. A kiedy już wracałem do Kolejarza, warunki były naprawdę niezłe. Jak słyszę, jakie są dziś w pierwszej lidze kontrakty, uważam, że miałem dobrze.
To jakie kwoty dziś słyszysz?
– Pięć-sześć tysięcy złotych miesięcznie. Może się wydawać różnie, ale Kolejarz był wypłacalny, zawsze na czas. Pamiętam, że wtedy podpisywaliśmy umowy w różnych firmach.
Jakie miałeś stanowisko?
– Za pierwszym razem chyba roznosiciel ulotek (śmiech). To nie był duży kontrakt.
Powiedz szczerze: czujesz w Bełchatowie atmosferę mało piłkarską?
– Wiadomo, że fajnie by było, gdyby więcej osób chodziło na mecze. Ale w tej rundzie złego słowa nie możemy powiedzieć o kibicach, bo my nic nie gramy. Nie ma na co przychodzić.
Wy mieliście z nimi już i tak kilka przykrych momentów w tym roku.
– Sami sobie zawiniliśmy. Ja tym kibicom specjalnie się nie dziwię. Oni też płacą pieniądze, chcą zobaczyć coś ciekawego, a w tym roku może jeden-dwa mecze zagraliśmy na niezłym poziomie. Ludzie też patrzą czasem przez pryzmat tego, że kiedyś było wicemistrzostwo. Ale w takim mieście ciężko stworzyć zespół, który tamten wynik powtórzy.
Straciliście koszulki na rzecz kibiców.
– Na początku powiedzieliśmy sobie, że tych koszulek nie oddamy. Bo niby dlaczego mamy je ściągać? Ale jeden z chłopaków się wyłamał, to nie zostało nic innego, jak oddać pozostałe.
Kibice przestawiają sytuację, że wam je zabrali.
– Bez przesady, sami oddaliśmy. Moim zdaniem, tak być nie powinno, bo koszulki rzuca się po sezonie.
Kilka pomeczowych rozmów mieliśmy.
– Tak, choćby po Cracovii. Wtedy koszulek kibicom nie oddaliśmy, choć też ich żądali. Ale powtarzam: ja im się nie dziwię. Jeżdżą za nami, chcą zobaczyć kawałek piłki, a my znów przegrywamy. Jestem na siebie zły, wszyscy jesteśmy. Czasem przychodzi moment, że chcesz i próbujesz, a nie wychodzi, bo głowa nie dojeżdża.
Problem pojawiał się u was, kiedy pierwsi traciliście gola. Wszystko, co tworzycie, momentalnie runie.
– Jak dostajemy pierwsi, pojawia się problem – tracimy głowę. Powtarzaliśmy to sobie wielokrotnie, ale jest to ciężkie do wytrenowania. Kiedy rywal pierwszy zdobywa bramkę, zaczynamy pałować i lagować. My już musimy za wszelką cenę strzelić gola i wyrównać, więc w tym momencie my dostajemy drugą. Zamiast poczekać, stworzyć coś na spokojnie, bo zostaje 80 minut do końca meczu, my wariujemy. „Jezu, co to teraz będzie?”. Panika. Nie potrafiliśmy sobie poradzić z tym, że przegrywamy, ale do jesieni ciężko akurat to odnieść – wtedy tych bramek traciliśmy bardzo niewiele. My po stracie gola już nie gramy, tylko kopiemy piłkę, a przeciwnik to widzi. Stajemy się łatwą ofiarą.
Ty też czułeś u siebie tę zmianę myślenia?
– Też. Wszyscy się napędzaliśmy: jeden zrobił nerwowy ruch, zaraz powielił to drugi. Ja też zaczynałem odczuwać panikę, szybko chciałem wyrównać. A czasem trzeba zareagować spokojnie i realizować wcześniejsze założenia. Nie jest to prosta sytuacja, bo kiedy przegrywasz trzeci mecz z rzędu i tracisz gola, zaczynasz myśleć: „To co teraz, jak przegramy czwarty?”. I to samo tydzień później.
Był moment, że GKS jesienią był liderem.
– Teraz liderem już nie jest… Kurde, szkoda tego wszystkiego. Jak można tak dobrze grać w pierwszej rundzie, zajmować tak wysokie miejsce i tak skończy? Każdy zdawał sobie sprawę, że jak się spieprzymy do drugiej ósemki, to może wydarzyć się wszystko. Ja, powiem ci szczerze, miałem w głowie tylko tę pierwszą ósemkę. Trochę się przeliczyłem. Poczuwam się do odpowiedzialności, bo rundą rewanżową skreśliliśmy cały klub. Jeśli możemy mieć do kogoś pretensje, to juz tylko do samych siebie.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
Fot. FotoPyK