Usłyszałem dziś od znajomego zdanie, które dało mi na moment do myślenia. Stwierdził ów znajomy, że dziennikarze – ci wszyscy, którzy na mecze wchodzą na akredytacje, nie na bilet, podjeżdżają samochodem na klubowy parking, a mecze oglądają z wygodnej trybuny dla prasy – powinni być trochę bardziej powściągliwi w ocenach kibiców. Bo nawet jeśli sami kiedyś tymi kibicami byli (a przecież wszyscy są lub kiedyś byli w jakimś stopniu emocjonalnie zaangażowani), to przez lata już chyba trochę zapomnieli, jaki to w gruncie rzeczy ciężki jest kawałek chleba.
Setki kilometrów na wyjazdach, w autobusach i pociągach. Nieprzespane noce, godziny w kolejkach po bilety, później kolejne w chłodzie, mrozie, spędzone na oglądaniu nieraz zupełnie żałosnej kopaniny, za którą w dodatku musisz płacić. Trzeba mieć do tego serce. Zastanowiłem się na chwilę nad tym zdaniem, bo sam to serce kiedyś miałem. Ale dzisiaj? Gdybym miał pojechać np. z Krakowa do Szczecina tylko po to, żeby dla własnej przyjemności obejrzeć 90 minut meczu ligowego, to szczerze – nie sądzę, żeby mi się chciało. Dlatego osobiście dla kibiców – póki nie czują się ważniejsi od papieża – mam sporo uznania.
Ci z Krakowa, jak wiadomo, chyba tak odrobinę się poczuli. A dziś… Wszystko wskazywało na to, że będą czuć się jeszcze bardziej, bo oto cel został osiągnięty: był Bednarz i nagle Bednarza nie ma. Zgodnie z planem. Pęd do kas przy Reymonta był w ostatnich dniach, jak na rangę przeciwnika, nieprawdopodobny. Już w środę frekwencję, jakiej w tym sezonie nie odnotowano na żadnym meczu Wisły, była pewna. Wczoraj pękło 14 tysięcy sprzedanych biletów. W piątek w południe 14 500. Jakby jakaś niewidzialna ręka nagle zwolniła hamulec, który tysiącom ludzi miesiącami nie pozwalał przyjść na stadion. Byłem ciekaw, na czym zatrzyma się ten licznik. A jednocześnie jak to będzie wyglądało tuż przed meczem. W ostatnich tygodniach, kiedy na stadion przychodziło 4-5 tysięcy widzów, Wisła parę razy się zwyczajnie skompromitowała. Bo jeśli kibice w 30. minucie meczu stoją w kolejce po wejściówki, mimo pustek na trybunach, jest to dla klubu wstyd i hańba. Jeśli piszą w internecie: „Wszedłem w 60. minucie. Chodzę na Wisłę od 2001 roku, kocham ten klub, ale wczoraj zostałem potraktowany jak śmieć” – to znak, że ów klub nie potrafił zadbać nawet o tę jakże cenną garstkę, której bojkot nie zniechęcił.
Bartosz Karcz na łamach Gazety Krakowskiej ostatnio zaryzykował tezę, że wadliwy, zmieniony tuż przed sezonem system sprzedaży biletów był jednym z powodów, które ostatecznie przesądziły o dymisji Bednarza. Jak to będzie dzisiaj? Pomyślałem, sprawdzę. Klub apelował, żeby nie zwlekać do ostatniej chwili, korzystać ze sprzedaży online (czasem nawalała) lub w miarę możliwości udać się do kasy wcześniej. Ale właśnie – w miarę możliwości. Czy kibic ma prawo oczekiwać, że na ostatnią chwilę też uda mu się wejść na mecz z Bełchatowem? Na ten “pierwszy po Bednarzu”. Jak było naprawdę?
19:30
Godzina do gwizdka.
Pierwszy raz od wczesnej wiosny – wokół stadionu zawierucha. Gołym okiem widać, że wreszcie ktoś tę Wisłę zamierza oglądać nie tylko w telewizji. Kto ma bilet, wchodzi bez czekania. 30 sekund, ruch kołowrotka i jest się na stadionie. Przy strefie kibica, w jedynym miejscu, w którym można jeszcze nabyć bilet, spore tłumy. Na parterze kasy, na na piętrze punkt wyrabiania kart kibica. 12 stanowisk, wszystkie czynne. Ludzi na oko – grubo ponad setka. Wężyk oczekujących ciągnie się od ściany do ściany.
19:40
Ustawiam się w kolejce po bilet, chociaż ślepy by zauważył, że przed rozpoczęciem meczu nie mam szans go kupić. Tak przynajmniej podpowiada intuicja, choć z oceną liczby osób radzi sobie gorzej. Kolejka jest już znacznie dłuższy niż była jeszcze dziesięć minut wcześniej.
Od samego wejścia do strefy kibica dzieli mnie dobre kilkadziesiąt metrów.
20:00
Pół godziny do gwizdka. Czas szybko płynie, chociaż zmienia się niewiele…
Pytanie najczęściej powtarzane w tłumie: A czemu nie kupiliśmy przez internet?
Właśnie, czemu? Jednym się nie chciało, inni nie wiedzieli, jeszcze inni nie mieli czasu.
Wszyscy zbierają właśnie lekcję.
20:15
Stoję dalej, jak ten… Sami wiecie.
20:30
Przejrzałem już wszystkie newsy w telefonie, Twittera wywróciłem do góry nogami, nawet bramki z meczu Zawiszy z Piastem obejrzałem. Uświadomiłem też paru ludzi, że bez karty kibica to mogą stać w tej kolejce ze mną chociażby do jutra. Ale w końcu odbiją się od ściany i meczu nie zobaczą.
Powoli zaczyna się nasłuchiwanie, co się dzieje na stadionie. Pierwszy gwizdek. Doping – pierwsza klasa, przynajmniej tak brzmi z zewnątrz. Napisałbym, że wciska w fotel, tylko że nie widać fotela. Stoję jak stałem, od 50 minut. Słychać gniazdowego: – Ma tu być mega torpeda!
– Pokazaliśmy, że jesteśmy silniejsi. A ci, którzy tu przychodzili jak był protest, powinni schować się w szafie, kurwa, głęboko – krzyczy. „Jak długo na Wawelu…” przerywa tyradę.
20:55
Ludzie, którym udało się już kupić bilet, w większości biegiem kierują się do wejścia. Na trybunach wrzawa, gol. Po minucie spiker informuje, że strzelcem Boguski.
– Powinni postawić tu telebim – trzeźwo zauważa jakiś starszy facet. Ale nie ma tego złego…
Już prawię widzę wejście do strefy kibica.
21:05
Im bliżej kas się znajduję, tym bardziej mam wrażenie, że sprzedaż idzie… sprawniej. Paradoks. Jeszcze pół godziny wcześniej czas wlekł się niemiłosiernie, a „korek” zdawał się w ogóle nie zmniejszać. Stanowisk biletowych jest w sumie jedenaście, dziewięć z nich otwartych. Niektórzy spędzają przy nich parę minut, ale są tacy, którym udaje się dokonać zakupu w dosłownie 90 sekund. 9 osób w półtorej minuty? 360 w godzinę – chociaż sztywna kalkulacja nie ma sensu. Bo a to system na moment przestanie odpowiadać, a to jakiś facet nie będzie mógł znaleźć pieniędzy, a to ktoś czegoś zapomni.
21:13
Wow. Meta, znaczy kasy – tuż przede mną. Jakieś trzy przed końcem pierwszej połowy.
Stewardzi już lekko znudzeni. Oni pewnie też woleliby zobaczyć trochę piłki.
Ja goli dzisiaj nie obejrzę, ale 45 minut biegania po boisku – owszem.
Ci, którzy poszli po rozum do głowy i załatwili sprawę odpowiednio wcześnie, już czekają w kolejce do stadionowego cateringu. W przerwie, czyli za minutę, będzie tutaj tłoczno.
Przy kasach zostaje jeszcze kilkadziesiąt, do stu osób. Może zdążą na drugą połówkę.
Mecz Wisły z Bełchatowem obejrzało w sumie 16 800 osób. Dużo, najwięcej od dawna, choć to ciągle tylko połowa pojemności obiektu. Czego dowiódł sprawdzian? Poza tym, że nie warto próbować tego więcej? Sam mam wątpliwości. Klub apelował, by nie czekać do ostatniej chwili. Gdyby mi bardzo zależało na tym, żeby się nie spóźnić – nigdy nie zdecydowałbym się na takie kombinacje. Fakt faktem jednak, że zajęły mi one bite 95 minut. Tyle co sam mecz, który w efekcie obejrzałem tylko w części.
Jedni powiedzą: każdy, kto ma rozum, wie że takie rzeczy się załatwia wcześniej. I będą mieli sporo racji. Zaraz zostanę rozjechany, że wyszedłem (z rozmysłem) na frajera. Ale inni: że kibic to jest klient. I jeśli życzy sobie na godzinę przed meczem (nie minutę a 60) ustawić się w kolejce i mimo wszystko wejść na czas to klub powinien stanąć na głowie, żeby mu ten bilet sprzedać. Do tego najlepiej jeszcze szalik i kiełbasę. Jeśli nie wystarcza 8 kas, to widocznie potrzeba 18. Albo jakiejś innej reakcji na wyraźny sygnał, że sprzedaż nie idzie super-sprawnie. Bo klient ma to do siebie, że raz jest, a raz go niestety nie ma.
Byli tu dziś tacy, którzy ten bilet kupowali po raz pierwszy i mocno się zdziwili, że ich mecz trwa 45 a nie 90 minut, a do tego płaci się za całość. Ciekawe czy stwierdzą, że to wyłącznie ich wina. I czy wrócą?
Póki co wróciły takie, dawno niewidziane obrazki, więc pewnie: nie ma tego złego…
PAWEŁ MUZYKA