Oglądałem wczoraj Brazylijczyków, ich twarze wyraźnie zaskoczone, że jakiś meksykański bramkarz, już bezrobotny, a wcześniej ze spadkowicza ligi francuskiej, potrafi wyczyniać cuda, których na tym mundialu jeszcze nie widzieli. Przesiąść się ze strzelania Pletikosie na uderzenia w kierunku bramki Ochoy to jak z pojedynku szachowego z psem wsiąść na rower z Lancem Armstrongiem. Patrzyłem więc na te zdumione twarze i zacząłem zastanawiać się – czy będą się cieszyć z remisu?
Czy będą się cieszyć, że i Julio Cesar błyszczał wczoraj formą, czy będą się cieszyć, że w takim wypadku wystarczy jedynie zremisować z Kamerunem? Tak, pomyślcie sami, przecież my, na miejscu Brazylijczyków “uruchomilibyśmy wzory” jeszcze przed pierwszym spotkaniem. My wygramy z tymi, tamci przegrają czterema golami i pyk, jesteśmy w drugiej fazie. Wyobrażacie sobie tych szalonych taksówkarzy z tekstów Tomka Ćwiąkały, jak kalkują na postoju, czy remis z Kamerunem faktycznie wystarczy? Czy może dać zwycięstwo w grupie w przypadku remisu Chorwacji z Meksykiem?
Chore, prawda? Zawsze w takich sytuacjach zastanawiam się, kto ma właściwie lepiej. Brazylijczycy trafią w drugiej fazie na trudnego rywala z grupy B, bez znaczenia, kto nim będzie. Jeśli odpadną, cały kraj jeszcze długo po końcowym gwizdku w finałowym meczu będzie rozpamiętywał porażkę, klęskę, wręcz narodową tragedię, jaką będzie odpadnięcie jeszcze przed ćwierćfinałem. Znowu porównałem to z Polską. Pomijając falę radości, jaką wywołałoby zakwalifikowanie się do mistrzostw, choćby przez baraże… Co działoby się przed telebimami i telewizorami, jeśli wyszlibyśmy z grupy? Nawet nie na mistrzostwach świata, pal sześć, wystarczyłoby Euro! Piłkarzy, zresztą całkiem słusznie, powitalibyśmy w kraju jak bohaterów.
Zastanawiam się więc… Kto ma gorzej? Brazylijczycy, którzy oczekiwali samby, dziewięciu punktów w grupie, błyskawicznego dotarcia do finału i wzniesienia w górę Pucharu Świata, wszystko po efektownych zwycięstwach i całych dziesiątkach goli Neymara, a dostali biedne 0:0 z Meksykiem, czy outsiderzy jak Kostaryka, którzy największe święto mają pewnie już za sobą?
Kto ma gorzej, Lech, który właśnie – w świetnym stylu, po niezłej walce, ale jednak – przegrał mistrzostwo, czy Ruch, który w tabeli jest niżej, ale przyrównując wynik do oczekiwań, zaskoczył i zachwycił wszystkich swoich kibiców? Ostatnio myślałem nad tym, gdy świętowałem na stadionie awans ŁKS-u do III ligi. Pamiętam, gdy “świętem” było utrzymanie na zapleczu Ekstraklasy. Nie cieszyłem się wtedy prawie wcale, chociaż spadek był jak najbardziej realny. Wszyscy powtarzali – to wstyd, by taki klub, który ledwie kilka sezonów wcześniej był mistrzem Polski, grał o utrzymanie. Dziś gramy jeszcze niżej, niemal w piłkarskim piekle, a jednak kolejne zwycięstwa, gole i awans cieszyły bardziej, niż tamto utrzymanie na zapleczu.
Lepiej być na tych mistrzostwach Brazylijczykiem czy Meksykaninem? Wiadomo, najfajniej Holendrem, ale może nie byłoby też tak źle zostać na parę dni obywatelem Kostaryki? Oczekiwania-radość, oczekiwania-smutek. Nigdy tego do końca nie zrozumiem i… może w tym jest ukryte to piękno futbolu. Każdy może tu przeżyć najpiękniejszą przygodę i największy koszmar. Najpiękniejszą przygodą może być pierwsze zwycięstwo od lat, największym koszmarem – porażka w ćwierćfinale. Urocze.
*
Wczoraj grała Rosja. Po moim obszernie dyskutowanym wpisie o Niemcach (rany, nie sądziłem, że dla niektórych kibicowanie/brak kibicowania sprzed telewizora to taki “serious business”) powstrzymuję się od komentarzy, ale… Wczoraj przeliczyłem, że poza rodakami, Rosjanie są jedyną nacją, która… obiła mi mordę.
Nieczęsto zdarza mi się uczestniczyć w bójkach, pod względem rozwiązywania konfliktów bliżej mi do Zagłoby, niż Wołodyjowskiego, nie stronię szczególnie od “niebezpiecznych sytuacji”, ale jakimś dziwnym trafem, raczej omijają mnie wszelkie wpierdole. Sądziłem, że na moście Poniatowskiego przed meczem kadry PZPN-u z Rosją podczas Mistrzostw Europy w 2012 roku będzie podobnie.
Okazało się, że nie do końca.
Ten słynny pochód Rosjan, który ruszył w stronę stadionu to bowiem najgorzej zaplanowana operacja policyjna, jaką kiedykolwiek widziałem na oczy. Całe siły policyjnych “żółwików” w kaskach i z pełnym sprzętem skupiono bowiem na oddzieleniu tyłu i boku marszu od Polaków, którzy również szli w stronę stadionu. Po lewej stronie mostu sunęli Rosjanie, po prawej – mieszanina rodaków, od chuliganów w kominiarkach, przez pikników z wymalowanymi twarzami, po dziennikarzy, ludzi wracających z zakupów i rowerzystów, tradycyjnie niezorientowanych w sytuacji (“co tu, jakiś wypadek był?”). Teoretycznie – fajnie, nie ma szans na konfrontację. Policja zapomniała jednak, że marsz ma też przód. Rosjanie wybiegali więc daleko do przodu, omijali bez większych problemów policyjny kordon i wbiegali w ten zdezorientowany polski misz-masz, w którym oczywiście byłem również ja.
Pamiętam, że wyglądało to iście komicznie, gdy policja skuwała i pałowała każdego “podejrzanie wyglądającego” po polskiej stronie, podczas gdy kilkanaście metrów dalej Rosjanie bez większych przeszkód prali w potężnej przewadze liczebnej każdego, kto nawinął im się pod rękę. Jeszcze śmieszniej zrobiło się po chwili: zdążyłem nawet profesjonalnie unieść gardę, ale widząc, że biegnie na mnie kilka osób, poznałem doświadczalnie, co oznacza używane często w języku kibicowskim “przebiec się po kimś”. Rosjanie więc przebiegli się po mnie i całe szczęście, że kilkanaście metrów za mną akurat – jak się później dowiedziałem – byli koledzy z Hetmana Zamość i GKS-u Bełchatów. Rosjanie nie pastwili się więc szczególnie, tylko spalili wrotki z powrotem do swojego marszu.
Uwaga! W tej chwili obudziła się policja! Naturalnie przybiegli na miejsce, poskuwali wszystkich chłopaków, którzy przed momentem przegonili rozdających razy piknikom Rosjan, a mnie, właściwie do dziś nie wiem czemu, zagazowali.
Nie mam pretensji, ani do Rosjan, ani do policji, ani do nikogo, sam konsekwentnie od lat pchałem się we wszystkie stykowe sytuacje, to w końcu dostałem zastrzyk adrenaliny, którego poszukiwałem. Właściwie i tak nic mi się nie stało, a przynajmniej mam co wspominać. Tak czy owak jednak… No, wczoraj byłem za Koreą. 🙂
*
Za nami ćwiartka mistrzostw. Na razie nawet Irany, Nigerie, Rosje i inne wynalazki o podobnym piłkarskim poziomie nie psują ogólnego wrażenia, potęgowanego takimi meczami jak popis Ochoy. Moim zdaniem – nadal jest szansa, by powalczyć z Francją `98 o miano najfajniejszych mistrzostw od momentu, gdy Polacy przestali się w nich na poważnie liczyć. Czyli dla wielu, także dla mnie – najfajniejszych w życiu.
JAKUB OLKIEWICZ