Mogłoby się wydawać, że są na tym świecie kwoty, których zwykły człowiek nie jest w stanie roztrwonić, że majątek tak potężnych rozmiarów powinien zapewnić spokojne i godne życie do końca. Choćby dysponował nim najgłupszy i najbardziej nieodpowiedzialny właściciel. A jednak – da się. Przeczytajcie krótką historię Winstona Bogarde, który udowodnił, że w kilka lat można roztrwonić nawet kilkadziesiąt milionów, stracić prężne interesy oraz szacunek otaczających go ludzi i w wieku 40 lat skończyć oddanym pod młotek…
Niewiele trzeba mieć w głowie, by po DZIESIĘCIU LATACH gry w Ajaksie, Milanie, Barcelonie i Chelsea, po dziesięciu latach zarabiania horrendalnych sum pieniędzy, w końcu przyznać się przed samym sobą: „jestem niewypłacalny. Zostałem bankrutem”.
Bogarde w końcu musiał to sobie powiedzieć. Choć jeszcze w 2000 roku z pewnością nie przypuszczał, że oto rozpoczyna się jego czarna seria. Właśnie wtedy Gianluca Vialli, ustalając ze swoim doradcą Mario Melchiotem, że Holender wciąż może być przydatny drużynie, ściągnął go do Chelsea Londyn. Zaproponował 29-letniemu obrońcy czteroletnią umowę, ale nie minął miesiąc, a głównego zwolennika Bogarde nie było już w klubie. Zastępujący go Claudio Ranieri szybko podjął decyzję, że ten zawodnik nie da mu odpowiedniej jakości. Mylili się jednak ci, którzy sądzili, że Bogarde się złamie. On nawet nie oczekiwał, że ktoś go w Chelsea doceni. Na tym etapie kariery najbardziej zależało mu już na regularnych przelewach…
Zarabiał 40 tysięcy funtów na tydzień, co nijak nie odpowiadało jego sportowej klasie. Ale on już na wstępie zapowiedział, że nie odejdzie z klubu przed końcem kontraktu. Miał grubą skórę. Wyszedł z założenia, że futbol – robota jak każda inna. Nieważne, co robi, ważne, że płacą. – Wychowywałem się w bardzo biednej rodzinie, w której nie miałem niczego. A niestety, ten świat kręci się wokół pieniędzy. Jeśli ktoś oferuje ci tak wielkie zarobki, ty musisz je przyjąć. Dlaczego miałbym zrezygnować z tych piętnastu milionów? Przecież w momencie podpisania umowy, one stały się moje. I nie obchodzi mnie czy ktoś uzna mnie jednym z najgorszych zawodników Premier League – tłumaczył, idąc w zaparte.
I faktycznie, nie bardzo ruszała go cała otoczka. Przez cztery lata zagrał dwa razy w pierwszym składzie Chelsea. Próbowano go odsyłać do rezerw, nawet na treningi juniorów, kpiono z niego w prasie wprost nazywając miernotą i nie oddając ani grama szacunku. Ł»artowano, że wszystko, co robi sprowadza się do czterech czynności: picia coli, siedzenia na kanapie, rozmów przez komórkę i oglądania filmów na DVD.
On – Winston Bogarde. 20-krotny reprezentant Holandii. Uczestnik Euro 96, jako podstawowy zawodnik „Oranje”, członek kadry na Mundial we Francji. Dwukrotny mistrz Holandii i zdobywca Ligi Mistrzów z Ajaksem, świetnym wówczas Ajaksem. Wreszcie – dwukrotny zdobywca Superpucharu Europy i mistrz Hiszpanii z Barcelonąâ€¦ Można by tak zresztą wymieniać. I nagle – największy transferowy niewypał Chelsea. Symbol chciwości. Człowiek, który choć miał tak dużo, pragnął mieć jeszcze więcej. Oczywiście, głównie na koncie.
Były kolega z boiska, Graeme Le Saux, mówi o nim w angielskiej prasie: – U schyłku kariery sprawiał wrażenie, że nie chce już niczego osiągnąć. Różni ludzie starali się naprowadzić go na właściwe tory, ale to nic nie dawało.
Jechał własnym, jedynym słusznym torem. Napisał autobiografie, którą w wolnym tłumaczeniu zatytułował „Czarny, który nie kłania się nikomu”. Zwichrowany typ, który jednego dnia skarżył się prasie, że uwzięła się na niego policja, bo w ciągu pięciu dni czterokrotnie zatrzymała go na kontrolę. A innego dnia zlecał swojemu finansowemu doradcy kupno restauracji tylko dlatego, że smakowało mu w niej jedzenie. Bez wątpienia miał wielkie ego. Kiedy siedział w pokoju pełnym ludzi, każdy musiał wiedzieć i słyszeć, że jest w nim Bogarde. Król lanserki. Samochody zmieniał jak rękawiczki, raz jeździł eleganckim BMW, następnego dnia przesiadał się do sportowego Lamborghini.
W pewnym momencie wydawało się przynajmniej, że mądrze zainwestował. Ł»e ten ciąg do pieniędzy zapewni mu chociaż dostatnie życie do końca… Kupił dwie wielkie wille i jedno mieszkanie. Szczycił się największą posiadłością z wszystkich mieszkańców Amsterdamu. 3200 metrów kwadratowych powierzchni z winiarnią, basenem i wielką piwnicą, w której odbywały się huczne przyjęcia.
W końcu zaczął robić też interesy. Kupił wytwórnię muzyczną „Global Music Entertainment”, a gdy mocno wciągnęła go gra w pokera, został właścicielem salonu gier. I choć oficjalnie miały być w nim rzutki czy właśnie pokerowe stoły, sąsiedzi notorycznie skarżyli się na towarzystwo i regularnie wzywali do lokalu policję…
Pewnego dnia przyjechała po raz ostatni. Dostała zgłoszenie, że zamaskowani napastnicy zamordowali człowieka. Ustalono, że chodziło o porachunki mafijne, a cieszący się złą sławą klub został zamknięty. Podobnie zresztą, jak wytwórnia płytowa, w którą Bogarde tak inwestował.
Wkrótce okazało się, że to tylko początek jego problemów.
Holender popadł w ogromne długi. Do dziś trudno stwierdzić, na czym mógł tyle stracić. Jego największa willa poszła pod młotek. Długimi miesiącami nikt nie był skłonny zapłacić ustalonej ceny, aż w końcu posiadłość zarosła wysokimi trawami i została sprzedana za skromne 1,1 miliona euro. Niewiele biorąc pod uwagę, że ciążąca na niej hipoteka opiewała na sumę 2,8 miliona. Druga posiadłość również została zajęta przez komornika. W siedem lat po zakończeniu kariery Bogarde i większość jego dorobku została zlicytowana na publicznej aukcji. A on sam, choć mocno już mu się przytyło, musiał wrócić do piłki i trenerskiej pracy z młodzieżą. Teraz ma przekazywać swoje doświadczenia, przynajmniej te dobre, juniorom Ajaksu.
Tak, jak dotąd, wygląda ostatni rozdział tej tragicznej historii ludzkiej głupoty. Historii, o której sam Bogarde nie zamierza rozmawiać. Wszystkim dziennikarzom odmawia komentarza. W końcu, jak sam napisał w swojej książce, to człowiek, który nikomu się nie kłania. No, chyba że chciwym bankierom.
PAWEŁ MUZYKA