Jest pewien szczególny romantyzm w futbolu sprzed kilkudziesięciu lat. Dziś w „Przeglądzie Sportowym” znaleźć można interesujący wywiad z Eugeniuszem Lerchem, który w latach 1950-1967 strzelił 85 goli dla Ruchu Chorzów. Warto czytać rozmowy z takimi postaciami, bo to niezbędna odskocznia, by zachować dystans wobec dzisiejszych gwiazdorów – tych z brudnego, skomercjalizowanego futbolu.
Fragmenty…
– Zazdrości pan czegoś dzisiejszym piłkarzom?
– Wyrozumiałych kibiców. Wystarczy, że zawodnik strzeli z dystansu, piłka poleci pięć metrów w aut, ludzie na trybunach i tak są zadowoleni, że próbował.
– W latach sześćdziesiątych było inaczej?
– Na mecze Ruchu przychodzili koneserzy. Minimum przyzwoitości u zawodnika wymagało, żeby strzelając, wcelował w bramkę. Jak ktoś palnął obok, nie słyszał oklasków, jak dziś, tylko gwizdy. Janos Steiner, nasz trener w Ruchu, powtarzał nam, żebyśmy byli jak ślusarz.
– Dlaczego akurat ślusarz?
- Tacy precyzyjni. Ślusarz przecież wszystko robi dokładnie, pod wymiar, żeby klucz pasował do zamka. Tak mieliśmy grać – podawać starannie i precyzyjnie strzelać. Dzisiaj piłkarze kopią niechlujnie, od niechcenia. Od nas Steiner wymagał konkretnych podań, serdecznych.
(…)
Pan mocno przeżywał niewykorzystane sytuacje, nie spał po nocach.
Eugeniusz Lerch: Najgorzej, jak przed meczem człowiek gdzieś wyszedł, bo akurat kolega miał imieniny. A później na boisku w decydującej akcji zabrakło przyspieszenia, dojścia do piłki. Tego nie mogłem sobie darować. Pytałem siebie: „Pierunie, czemu żeś wyłaził przed meczem? Byłbyś bohaterem, w prasie by o tobie pisali „. Wie pan, nie dostawaliśmy pieniędzy za grę, dla nas ważne było, żeby w poniedziałkowej gazecie znaleźć swoje nazwisko. A jak już redaktor pochwalił, to człowiek chodził szczęśliwy przez cały tydzień. Pamiętam tytuł w „Sporcie”, po wygranym 4:1 meczu z Odrą Opole. Nie strzeliłem wtedy gola, ale miałem asysty. I redaktor napisał: „Koncert Ruchu pod batutą Lercha”. Tak mi się to podobało, motywowało, jak cholera. I na tych współczesnych piłkarzy, jestem o tym przekonany, też takie słowa działają. Nawet kiedy któryś z nich się zarzeka, że jest obojętny na artykuł w prasie, prawdy nie mówi.
(…)
– Ma pan jeszcze palmę z wiór, nagrodę, jaką dostał 51 lat temu za zdobycie z Ruchem mistrzostwa Polski?
– Przez lata stała u mamy, ale już się chyba rozleciała. Ładna była, pozłacana. Wcale jej nie chciałem, wolałem rakietę tenisową, tylko Jasiu Szmidt mnie uprzedził. Działacze zorganizowali dla piłkarzy spotkanie w Urzędzie Miasta. Na środku sali stał stół, a na nim leżały różne fanty – walizka, dresy czy buty. Każdy mógł wybrać coś dla siebie. Zasadziłem się na rakietę. Sięgałem po nią, ale Jasiu, który stał przede mną, oznajmił, żebym jej nie ruszał, bo to jego. Dla mnie została więc palma.