Reklama

Transfery bezgotówkowe, czyli za zasługi, fortelem lub na emeryturę

redakcja

Autor:redakcja

06 stycznia 2014, 18:02 • 14 min czytania 0 komentarzy

Rzadko na tak wysokim poziomie (między dwoma finalistami Ligi Mistrzów!) odbywają się transfery bezgotówkowe. Transfery, które w teorii nie dają jednej ze stron absolutnie żadnych korzyści, podczas gdy druga pławi się w szampanie rozlewanym w ramach świętowania udanego dealu. Wiadomo, przez najbliższe kilka lat za największą transakcję, czy raczej operację tego typu będzie uchodził manewr Bayernu Monachium wyciągającego za frytki najlepszego snajpera bezpośredniego rywala w walce o wszystkie tytułu, ale… kto był wcześniej? Czy – i jeśli tak, to kiedy – dochodziło do bezgotówkowych transferów na najwyższym szczeblu? Postanowiliśmy wybrać kilka najsłynniejszych, które widowiskowością mogłyby się zbliżyć do wolnego transferu Roberta Lewandowskiego.

Transfery bezgotówkowe, czyli za zasługi, fortelem lub na emeryturę

Luis Figo, Real Madryt – Inter Mediolan

Luis Figo miał niebywałe szczęście do transferów… co najmniej nietypowych. O kulisach jego przejścia do Realu Madryt możecie przeczytać tutaj, ale i kolejna zmiana barw w wykonaniu skrzydłowego była dość spektakularna. Trzydzieści dwa lata na karku. Rok do końca wysokiego kontraktu. Status coraz mniej przydatnego „Galacticos”, a jak wiadomo – przywilej zakończenia kariery na Bernabeu z całej ekipy „galaktycznych transferów” otrzymał wyłącznie Zidane. Sytuacja dość prosta – Real sądził, że trzeba nowych wielkich nazwisk, Figo uważał, że jego jeszcze wcale nie jest takie przereklamowane.

Z Portugalczykiem zgadzał się Massimo Moratti, który postanowił odciążyć Real z kontraktowych zobowiązań i ściągnąć Figo do siebie. Transfer bezgotówkowy rok przed zakończeniem kontraktu, przy tak obfitej w sukcesy karierze zawodniczej… Musiało podrażnić ambicję. I dało nadspodziewanie dobre efekty. Luis nie zawodził, grał w Interze pierwsze skrzypce, a razem z wciąż fenomenalnymi umiejętnościami wniósł do szatni mentalność zwycięzcy, której brak był w ekipie Interu aż nazbyt widoczny. Figo przyczynił się do budowy większego projektu, którego finalnym etapem było zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Luis oglądał ten sukces z perspektywy piłkarskiego emeryta, ale nie trzeba być szczególnie przenikliwym obserwatorem, by zauważyć że zmiana mentalności w zespole rozpoczęła się od sukcesów odnoszonych za kadencji Figo.

Reklama

Steve McManaman, Liverpool – Real Madryt

Dość nietypowa sytuacja, która już wtedy musiała wywoływać konsternację. Real Madryt ściąga zawodnika za darmo. W dodatku Anglika. Zapewne niektórzy sądzili, że mimo możliwości przeprowadzenia transferu bezgotówkowego, Real wyceluje kilka milionów, pro forma, z przyzwyczajenia, ale tak się nie stało. Steve McManaman okazał się jednym z nielicznych wartościowych nabytków Realu Madryt, przy ściąganiu których nie podnoszono jeszcze raz tematu windowanych do granic możliwości kwot transferowych.

A w innych okolicznościach musiałoby do tego dojść. Ile bowiem mógł być wart angielski pomocnik, po rozegraniu 300 meczów w Liverpoolu? Po nominacji do jedenastki 20-lecia Premier League, po ugraniu statusu legendy? Real tym razem jednak trafił wyjątkową okazję, a momentami wydawać by się mogło, że klub zrobił o wiele lepszy biznes, niżâ€¦ sam piłkarz.

Zresztą, przytoczmy słowa powitania McManamana przez legendarnego… Raula. – Współczuję naszym nowym zawodnikom, na przykład Steve`owi, który przychodzi do nas w momencie, gdy szatnię wypełniają kłamstwa i szepty. Jeśli McManaman myślał, że przychodzi do jednego z największych klubów na globie to popełnił błąd.

Cóż, Steve miałby chyba inne zdanie na ten temat, bo do sukcesów z Anfield dołożył dwa mistrzostwa Hiszpanii, Superpuchar Europy, zwycięstwo w Klubowych Mistrzostwach Świata i wreszcie dwukrotne zdobycie europejskiego Olimpu – zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Obawy? Mogły wynikać ze zmiany trenera Hiddinka (ściągał Anglika do Hiszpanii) na Toshacka. Okazało się jednak, że Walijczyk i Anglik potrafią się
dogadać, a McManaman jest dla Realu równie wartościowy, jak Real i jego sukcesy dla niego.

Reklama

Sol Campbell, Tottenham – Arsenal

Od pewnego czasu kojarzy się wyłącznie z idiotycznymi wypowiedziami w mediach. Albo, bez większych aluzji – z pieprzeniem na temat polskiego rasizmu i powrotu w trumnach, jaki zagwarantujemy Anglikom podczas Euro. Z perspektywy czasu można jednak z całą pewnością powiedzieć, że polscy kibice podczas mistrzostw nie postąpili w połowie tak podle, jak sam Sol, przeszło dekadę temu. Campbell po dziewięciu sezonach w seniorskim zespole Tottenhamu, po dwunastu latach w barwach Spurs, gdzie trafił jako piętnastolatek… jak gdyby nigdy nic, przeszedł na drugą stronę północnego Londynu, do znienawidzonego Arsenalu.

To coś więcej, niż kolejna zdrada. Campbell był bowiem dla kibiców Tottenhamu kimś więcej, niż tylko kolejnym piłkarzem. Kapitan, symbol, legenda, „jeden z nas”, chłopak, który wychował się w tym miejscu i na stałe wrósł w krajobraz zespołu. Aktualnie – w barwach największego wroga. Pikanterii dodawał fakt, że odszedł dzięki prawu Bosmana. Klub nie zarobił na nim ani funta, w dodatku kibice musieli go oglądać w kolejnych derbach i – co gorsza – z pucharem za zwycięstwo w Premier League, w 2002 i 2004 roku. W barwach Arsenalu zdobył tyle samo tytułów, co Tottenham w całej historii klubu.

Przezwisko „Judasz” i powszechna nienawiść kibiców z „Yid Army” były niewygórowaną ceną za upragnione triumfy. Efekt uboczny? Mentalność piłkarzy z topu, którzy zauważyli że nawet gwiazdy ligi mogą korzystać z prawa Bosmana.

Luis Enrique, Real Madryt – FC Barcelona

Czy ktoś w ogóle to pamięta? Sezon 1994/95, Real masakruje Barcelonę 5:0, w efektownym stylu zdobywa mistrzostwo Hiszpanii, przygotowuje się do występów w Lidze Mistrzów. Jednym z derbowych katów katalońskiego klubu jest… Luis Enrique, pochodzący z Gijonu skrzydłowy reprezentujący barwy kastylijskiego Realu. Właśnie w tym sezonie stuknęło mu dwieście występów w królewskim zespole, dobry punkt wyjścia, by powalczyć o status legendy. Zamiast tego Luis Enrique spojrzał w swój kontrakt, w rubrykę „obowiązuje do”, po czym zdecydował się na jeden z najbardziej karkołomnych, ryzykownych i nieszablonowych manewrów tamtych lat. Za darmo, po wygaśnięciu umowy, opuszcza Santiago Bernabeu i przywdziewa koszulkę… Barcelony.

Reakcja kibiców z obu stron była jednakowa – konsternacja, szok, niedowierzanie. Początkowo kibice ze stolicy Katalonii podchodzili do zawodnika z niechęcią i podejrzliwością, w końcu przychodził tam facet, który pięć lat nękał ich ulubieńców w kolejnych El Clasico. Luis nieszczególnie się tym przejął, w pierwszym sezonie w 35 meczach zdobył 17 goli, a z sezonu na sezon grał coraz lepiej i pełnił coraz ważniejszą rolę w katalońskiej układance. To jedna strona medalu, druga – zachowanie „około-piłkarskie”. A tu Luis Enrique zgarniał sporo zasług, całując barwy Katalonii na opasce kapitana, szalejąc przed rozwścieczonymi kibolami z madryckiego Ultras Sur oraz prowokując ich na wszelkie możliwe sposoby. Gdy dodamy do tego dwa tytuły mistrza Hiszpanii, dwa superpuchary, Puchar Zdobywców Pucharów i gole w El Clasico – mamy prawdziwą legendę Barcelony. I przy okazji jeden z najbardziej opłacalnych transferów bezgotówkowych ubiegłego wieku.

Michael Ballack, Bayern Monachium – Chelsea

Michael Ballack był w tamtym okresie dla Niemców tematem numer jeden. Gwiazda reprezentacji, motor napędowy w kadrze i klubie, playboy wywołujący pisk u kobiet, facet, który potrafił samodzielnie wygrywać mecze ze słabszymi rywalami, ale jednocześnie… kompletnie zapominał jak grać w piłkę w najważniejszych momentach. Krytykowany przez największe legendy niemieckiego futbolu za skrajnie nie-niemiecką mentalność, która nie pozwalała mu rozwinąć skrzydeł w kluczowych meczach. Przegrywał finały z regularnością, którą do niedawna mógł się pochwalić Arjen Robben, w każdym z tych topowych meczów grając kompletny piach. Z Bayernem zdominował kompletnie Bundesligę, ale przez trzy sezony nie osiągnął niczego na arenie międzynarodowej. W ostatnim sezonie coraz częściej mówiono na głos, że jego czas mija, a monachijski potentat może równie dobrze radzić sobie bez czarnowłosego pomocnika.

Mimo to jego wolny transfer do Chelsea był jednym z najważniejszych tamtego lata. Mówiło się o Manchesterze United, gdzie miałby zastąpić Roya Keane`a, mówiło się o zainteresowaniu innych klubów, ale ostatecznie Ballack ruszył budować potęgę finansowego giganta z Londynu. Co ciekawe, jako jeden z nielicznych w tej armii zaciężnej – za darmo. W stolicy Zjednoczonego Królestwa jak zwykle – udawało się do momentu, gdy na stół wjeżdżała potężna stawka. Znów przegrał finał Ligi Mistrzów, znów kończył jako wicelider, znów był tym, który „ciągle gra swoje”. „Grać swoje” czyli wygrywać mecze ze słabeuszami, „grać swoje” czyli ginąć w starciach z mocarzami.

– Z taką grą nie miałby szans, aby pojechać na mundial w 1990 roku – oceniał Lothar Mattheus, często krytykując chimeryczność mózgu i płuc kadry Niemiec. Zresztą, najlepszą recenzją Ballacka niechaj będzie podliczenie drugich miejsc i srebrnych medali. Dwukrotne wicemistrzostwo Niemiec, dwukrotne wicemistrzostwo Anglii, dwukrotny finalista Ligi Mistrzów, drugie miejsce na mundialu i Mistrzostwach Europy. Jasne, było też sporo triumfów, cztery skalpy w lidze Niemiec, wreszcie ukoronowanie kariery i wygrane Premier League z Chelsea, ale Ballack i tak będzie pamiętany raczej jako ten wiecznie niespełniony, niż gwarantujący turniejowe zwycięstwa.

Tak czy owak – bez dwóch zdań, jeden z najważniejszych bezgotówkowych transferów ostatnich lat.

Andrea Pirlo, AC Milan – Juventus Turyn

Sami jesteśmy ciekawi, jakie miny mieli działacze, kibice i trenerzy Milanu, gdy Andrea Pirlo zamiatał pod dywan całą konkurencję podczas Mistrzostw Europy w 2012 roku. Rok wcześniej panowała opinia, że Pirlo powoli dopływa do końca swojej drogi, a jakby to powiedział nieoceniony Miro Trzeciak – jest już nawet po drugiej stronie rzeki. Trzysta występów w zespole, opinia jednego z najlepszych rozgrywających dziesięciolecia i pieśni intonowane przez kibiców z Curva Sud nie wystarczyły, by zaklepać sobie na zawsze miejsce w wyjściowej jedenastce. Ostatni sezon w Milanie to ledwo siedemnaście występów i śmieszne cztery punkty w klasyfikacji kanadyjskiej. Z jednej strony mediolańczycy pomylili się w ocenie jego słabszej gry, uznając ją za oznakę starzenia, z drugiej – sam Pirlo też nie dawał raczej sygnałów, że cokolwiek może ulec zmianie. Grał solidnie, ale bez fajerwerków, które potrafił dawać Milanowi w najlepszych latach swojej kariery.

Postarzał się, to fakt, ale zamiast dobierać sobie garnitur do trumny, Włoch postanowił spróbować na samym szczycie, w barwach Juventusu. Po dziesięciu latach w Mediolanie przejście za friko do Turynu było jak rzut kością. Niestety dla Milanu, na szczęście dla „Starej Damy” – wypadła szóstka. Pirlo stał się znów jednym z najlepszych pomocników Serie A, czarował dokładnymi piłkami, wizją gry, spokojem i kreatywnością. Podczas Euro był tym, w którym upatrywano recepty na szalejących Hiszpanów. Ciągnął grę całego zespołu, imponował zdolnościami przywódczymi, rozrzucał piłki na skrzydła i do błyszczącego dzięki jego podaniom Mario Balotellego. Turyn odmłodził go o kilka ładnych lat, a w Milanie mogą jedynie żałować, że nie powalczono mocniej o kolejny kontrakt z klubem.

Co ciekawe, Pirlo niebawem znów może stać się wolnym agentem z „kartą na ręku”. Biorąc jednak pod uwagę błąd Milanu i obecną formę Andrei – wątpliwe, by pierwszej nowej propozycji kontraktowej nie złożył Juventus.

Henrik Larsson, Celtic Glasgow – FC Barcelona

Nagroda za wierną służbę? Wypuszczenie w świat człowieka, który odbębnił swoje? Jakkolwiek to określić, do Larssona niewielu miało jakiekolwiek pretensje. Legenda Celtiku Glasgow, człowiek, który przez siedem lat zdobył dla zespołu niemal 200 goli, po drodze prowadząc klub do czterech tytułów mistrzowskich, dwóch zwycięstw w krajowym pucharze, dwóch pucharów ligi i finału Pucharu UEFA. „Szkot płakał jak sprzedawał” – to fakt, ale z drugiej strony nieczęsto się zdarza, by z ligi szkockiej snajpera wyjmowała sama Barcelona, w dodatku nie w charakterze uzupełnienia, ale wzmocnienia. Jasne, życie zweryfikowało boleśnie ambicje Larssona, który za bardzo się nie nastrzelał, a w dodatku bardzo szybko złapał poważną kontuzję.

Nikt jednak nie ma wątpliwości, że to była szansa jego życia, wisienka na torcie, okazja do ukoronowania potężnej kariery w lidze szkockiej sukcesami na arenie międzynarodowej. Celtic, po porażce w Pucharze UEFA, nie miał szans by dorosnąć do umiejętności Larssona i zapewnić mu możliwość rozwoju. W Katalonii co prawda nie dołożył do swojej szafki zbyt wielu pucharów i statuetek, co więcej, wszystko wskazywało na to, że zakończy przygodę z hiszpańskim futbolem bez ani jednego trofeum pokroju zwycięstwa w Lidze Mistrzów. Wtedy jednak nadszedł mocny akcent w postaci pożegnalnego meczu. To on asystował przy zwycięskim golu w finale Champions League, w meczu przeciwko Arsenalowi. Kilkadziesiąt minut później tańczył z wymarzonym pucharem, nie za zwycięstwo w lidze szkockiej, czy hiszpańskiej, ale w najważniejszym międzynarodowym turnieju klubowym.

Esteban Cambiasso, Real Madryt – Inter Mediolan

Na podstawie tego typu posunięć wytworzył się stereotyp Realu rozrzutnego, Realu nierozsądnego i zachłannego. Esteban Cambiasso wylądował w ekipie w samym środku transferowej gorączki. Do klubu wpadali kolejni milionerzy, którzy podwajali swoje majątki przy kolejnych przelewach ze stołecznej kasy. Młody łysol kręcący się po Santiago Bernabeu, w dodatku grający na pozycji defensywnego pomocnika był traktowany jako obciążenie, które może w dodatku zabrać miejsce w składzie ósmego ofensywnemu graczowi. W końcu miliony pompowano nie w stoperów i bramkarzy, ale najlepszych na świecie kreatorów oraz snajperów, skrzydłowych i rozgrywających.

Cambiasso bez żalu został oddany do Interu, zresztą przechodzącego wówczas przez trudny okres (właściwie Inter to jeden z tych klubów, które zawsze przechodzą trudny okres). Cambiasso ulokował się w Mediolanie, zakasał rękawy, wygładził łysinę i… gra tam do dziś. Argentyńczyk tuż po opuszczeniu Madrytu pokazał, że Claude Makelele nie będzie jedynym wyrzutem sumienia, nie będzie jedynym dowodem na destrukcyjną obsesję ofensywnej gry panującą w „galaktycznej” epoce Madrytu. Cambiasso stał się artystą w swoim fachu. Bezlitosny, wybiegany, waleczny, przy tym doskonały technicznie i dysponujący niezłym uderzeniem, stanowił przykład idealnego środkowego.

W Interze – jeśli pozwoli mu zdrowie, a do tego akurat zawsze miał szczęście – powinien dobić do pół tysiąca występów, a co najważniejsze – liczbą sukcesów już dawno odstawił Real. Sukces w Lidze Mistrzów, kilkakrotnie wywalczone scudetto, puchary Włoch, klubowe mistrzostwa świata… Kolejny przykład dość lekkomyślnego skreślenia gościa, który okazał się wymiataczem. Tym bardziej, że skreślony z Realu został w wieku 24 lat.

Demba Ba, West Ham United – Newcastle

Po prostu potwór. Odszedł z WHU w 2011 roku i już w pierwszej rundzie, jeszcze zanim wyjechał na Puchar Narodów Afryki, dziabnął piętnaście goli. West Ham United spadając z ligi stracił nie tylko możliwość grania co tydzień z angielskimi gigantami, ale i możliwość zarobku na tej czarnoskórej perełce. Demba Ba, gdy dołączył do niego Pappis Cisse, stworzył jeden z najgroźniejszych duetów w całej stawce, a poza skutecznością, dokładał również finezję, technikę i nieszablonowe wykończenia. Efektywnie, ale i efektownie, „Sroki” za pomocą swoich dwóch żądeł rozmontowywały kolejne defensywy.

„Młoty” padły ofiarą klauzuli odejścia w przypadku spadku i możliwe, że był to jeden z najbardziej kosztownych zapisów w historii umów z londyńskim klubem. Zresztą, wystarczy spojrzeć na Newcastle, które zrobiło interes dekady. Ściągając napastnika za darmo, zapewniło sobie 29 bramek w 54 meczach i czysty zysk ze sprzedaży piłkarza do Chelsea. Gdy dodamy do tego nawiązanie kontaktu z czołówką, a momentami nawet piąte miejsce w lidze, możemy śmiało mówić o jednym z najlepszych dealów ostatnich kilku lat.

W Chelsea Demba Ba strzela i gra już rzadziej, ale dla Newcastle zawsze będzie wspomnieniem jednej z najlepszych rund od czasów… Kto wie, może i Alana Shearera? Chyba że weźmiemy pod uwagę fikcyjnego Santiago Muneza.

Gianluca Vialli, Juventus – Chelsea

Zanim w klub wpompowano miliony Romana Abramowicza, zanim zawitały tu gwiazdy z całego świata, zanim sprowadzono Jose Mourinho, zanim zespół poprowadził Ancelotti, w czasach gdy było tam… Może nie ściernisko, ale na pewno nie europejski gigant, do Chelsea trafił stały element włoskiej Serie A, facet, który od 1984 roku rozdawał karty najpierw w Sampdorii Genua, następnie w turyńskim Juventusie. Trafił w sposób, który w następnych latach stał się do Chelsea niepodobny (choć jednym z wyjątków wyżej wymieniony Ballack). Za darmo, z kartą w ręku, negocjując wyłącznie wysoką kwotę własnych zarobków.

Londyński klub właśnie dał się porwać wizji Ruuda Gullita, który zapragnął na zakończenie bogatej kariery zbudować potentata w lidze angielskiej. Holender pewnie nie przypuszczał, że to właśnie ściągany przez niego Vialli zastąpi go na stanowisku menedżera, a w międzyczasie poprowadzi Chelsea do sukcesów, które zapewnią mu status żywej legendy.

Ani Gullit, ani Vialli nie dysponowali środkami Abramowicza, a mimo to za kadencji obu panów Chelsea odnosiła kolejne spektakularne (jak na jej reputację) sukcesy. Vialli, jeszcze jako zawodnik, zdobył Puchar Anglii, potem zaś, już jako grający następca Gullita dołożył Puchar Ligi, Puchar Zdobywców Pucharów i Superpuchar Europy. Naturalnie został jednym z najmłodszych menedżerów, którzy jeszcze biegając po boisku święcili triumfy w europejskich pucharach.

Juventus stracił więc poprzez wolny transfer nie tylko wciąż jarego piłkarza, ale i doskonały materiał na menedżera…

Miroslav Klose, Bayern Monachium – Lazio Rzym

Jeden z najświeższych przypadków i kolejny dowód na to, że 33 lata to w życiu piłkarza nie czas na bujany fotel i spacery z wnuczkiem, ale wyciśnięcie talentu do ostatniej kropli. Klose podpisał kontrakt w swoje trzydzieste trzecie urodziny, był czerwiec 2011 roku. Sam chyba nie do końca wierzył, jaką petardą okaże się ta decyzja. Mówił, że spodobało mu się w Rzymie podczas wakacji z żoną, chwalił tamtejsze jedzenie – ogólnie zachowywał się jak Janusz czy Helmut, którzy pojechali do Włoch, bo słyszeli, że słońce i dobra pizza.
Tymczasem okazało się, że Miro wcale nie nadaje się wyłącznie do pieczenia placków i uczenia młodych adeptów trudnej sztuki strzelania goli. Wręcz przeciwnie, w dwóch sezonach sam zarzucił ponad trzydzieści trafień, a przecież Lazio ani nie zdominowało ligi, ani nie pograło jakiejś niewiarygodnej piłki w meczach pucharowych. Grał dobrze, w porywach do „bardzo dobrze”, kibice Lazio postarali się nawet o klimatyczny, zgodny z ich neonazistowskimi poglądami transparent „Klose mit uns” z literami w nazwisku i słowie „uns” stylizowanymi na niemieckie SS.

Jakkolwiek oceniać samych fanatyków – to dostateczny dowód na formę niemieckiego snajpera. Zresztą, jego nazwisko łączy się nawet dziś z wielkimi firmami, a to przecież 35-letni facet, którego Bayern już dwa lata temu odesłał na emeryturę. Klose grzecznie podziękował pracodawcom, poszedł za paczkę frytek do Lazio, a dziś może dzięki temu transferowi chwalić się medalem za zwycięstwo w Pucharze Włoch. Sympatyczna emerytura.

Robert Lewandowski, Borussia Dortmund – Bayern Monachium

Hm. Czy jest coś, czego jeszcze o tym transferze nie wiecie?

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
5
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...