„W rok z rapera w gwiazdę pop”, nawijał w jednym z kawałków Quebonafide. Podobnej drogi nie przeszedł Tymin, który z obiecującego rapera stał się… wicedyrektorem skautingu Zagłębia Sosnowiec. W nieco ponad rok, bo swoją pracę zaczął w 2020, chwilę po tym, jak wypuścił w świat dwa single po podpisaniu kontraktu z Sony Music, czyli jedną z największych wytwórni w kraju, która wydaje choćby Dawida Podsiadło czy Darię Zawiałow. To miała być dla niego przełomowa płyta. Krążek wciąż nie powstał, przeszkodziła w tym piłka. Tomasz Tymiński został niedawno prawą ręką Piotra Polczaka w Zagłębiu. Rozmawiamy o skautingu, zawieszeniu kariery rapowej, freestyle’u i o tym, jak artysta bez przeszłości w piłce obejmuje prestiżową funkcję w pierwszoligowym klubie.
Wicedyrektor skautingu Zagłębia Sosnowiec i… raper? Były raper?
Z bólem serca… Nie no, tak naprawdę trudno to stwierdzić. Nigdy nie byłem raperem na etat, pół etatu czy ćwierć. Ktoś kiedyś powiedział, że raperem się jest, a nie bywa, więc mam wrażenie, że zawsze nim będę.
Tak czy inaczej, twoja droga jest dość niecodzienna. Dopiero co w 2020 roku wypuściłeś informację, że podpisałeś kontrakt z jedną z największych polskich wytwórni – Sony Music. Puszczałeś już single, płyty wciąż nie ma, a po nieco ponad roku roku zostałeś… wicedyrektorem skautingu Zagłębia Sosnowiec.
Wszystko sprowadza się do muzyki. W Zagłębiu znalazłem się przez DJ’a Rokę, czyli Kubę Glonka, który odpowiada w naszym klubie za marketing. Jeździliśmy często na bitwy freestyle’owe i przerzucaliśmy się w trasie anegdotami piłkarskimi, jakbyśmy czytali Encyklopedię Fuji Gowarzewskiego. Peus wkurzał się, że mamy skończyć gadać, bo nawet nie wie, o kim rozmawiamy. Kuba najwidoczniej to zapamiętał, bo po kilku latach spytał mnie, czy znam kogoś, kto mógłby komentować mecze Zagłębia, bo chcą ruszyć z projektem Gadabuda.
– Nikogo takiego nie znam, ale… ja zawsze chciałem komentować!
– No to przyjdź.
Pracowałem wtedy w mojej pierwszej i również obecnej pracy, agencji linkbuildingowej, rapowałem i byłem świeżo po skończeniu administracji na WPiA Uniwestytetu Śląskiego w Katowicach. Magisterkę miałem zresztą tematyczną: status prawny klubów sportowych. Zaczęliśmy komentować mecze z Michałem Grzybem, obecnym rzecznikiem prasowym i po jakimś czasie naturalnie – przez to, że miałem regularną styczność z marketingiem internetowym i nowymi mediami – zacząłem pomagać w dziale marketingu. Po jakiś czasie Kuba Glonek zadzwonił do mnie, że brakuje rąk do pracy w kwestiach skautingowo-papierologicznych. Nie chodziło wyłącznie o obserwacje, bo siatka skautingowa Zagłębia – zarówno polska, koordynowana przez Piotrka Strzałkowskiego, jak i zagraniczna, nadzorowana przez Fabio Ribeiro – jest dobrze rozwinięta. Miałem wesprzeć to bardziej od strony formalnej. Wyszło naturalnie. Zjawiłem się na rozmowie i Robert Tomczyk wraz z Fabio stwierdzili, że muszę tu zostać. Jako że jestem zafiksowany na piłce od strony analitycznej, zaraz po tym jak dostałem w klubie dostęp do InStata, stał się on moją główną rozrywką.
Trochę z przypadku, co?
Wszystko jest przypadkiem, bo gdybyśmy kiedyś się nie przecięli z DJ‘em Roką, w dalszym ciągu oglądałbym Zagłębie w telewizji. Miałem być łącznikiem pomiędzy pionem sportowym, a marketingiem, prawnikami, księgowością i finansami. Pomagałem też przy technical skautingu (skauting opierający się na aspektach analityczno-statystycznych – red.). I tak z czasem wdrażano mnie w coraz większą liczbę procedur. Trzeba mieć na uwadze, że w Zagłębiu nie mamy pionu sportowego sensu stricto, więc dział skautingu zajmuje się też wszystkim, co leży w kompetencjach klasycznego dyrektora sportowego i jego współpracowników. Czyli licencjami, kontraktami, umowami, procedurami, zgłaszaniem zawodników, uprawnieniem ich do gry. Pomagałem czy to w nocy, czy wieczorem, czy po prostu po robocie.
Tak się złożyło, że niedawno nastąpiła zmiana struktur. Prezesa Jaroszewskiego zastąpił prezes Girek, zakończona została współpraca z dyrektorem Tomczykiem, od którego nauczyłem się naprawdę wiele. Zostało mi zaproponowane, abym razem z Piotrem Polczakiem stworzył duet, który ma się uzupełniać. Nie mieliśmy oporów, mimo że z Piotrkiem współpracowaliśmy dopiero krótką chwilę i na dłuższą metę się nie znaliśmy. On został głową działu, a ja jego prawą ręką.
Fajna historia z perspektywy inspiracji, jak można zacząć pracę w piłce. Byłeś zwykłym pasjonatem, który się zakręcił wokół klubu, a potem okazało się, że się nadajesz. Bo przecież zaczynając komentować mecze nie miałeś prawa wiedzieć, że możesz stać się jedną z ważniejszych osób w klubie. No właśnie – musiałeś się wszystkiego uczyć czy sporo ogarniałeś już dzięki studiom?
W dużym stopniu musiałem się nauczyć. To wiedza, którą ciężko nabyć na kursach czy z książek. Teorii wszystkich przepisów obowiązujących w pierwszej lidze, ekstraklasie, czy nawet szerzej, można się oczywiście z czasem nauczyć, ale ich zastosowanie w praktyce przychodzi z czasem. A że okres w Zagłębiu był dość gorący, miałem styczność z wieloma sytuacjami, w których dość szybko musiałem się orientować.
Mam świadomość, że przede mną jeszcze ogrom nauki. Nie chcę wyjść na osobę, która myśli, że wie wszystko. To według mnie duża zaleta naszego działu – Piotrek jest mega pokorny i chętny do nabywania umiejętności. To nie jest zbyt częste – nawet patrząc na moją styczność z piłką – że zawodnicy, którzy coś osiągnęli, mają w sobie tyle chęci rozwoju. Nie ma u nas w dziale osób, które są bo są albo mają wyidealizowaną pracę skauta: jeździć, oglądać i raportować, że „ten jest dobry“.
Nawet jeśli nie miałem tak dobrze brzmiącego stanowiska jak teraz, byłem odpowiedzialny za sporo rzeczy, które są po prostu trudne. Ale wydaje mi się, że wyszedłem z nich obronną ręką. Jestem wdzięczny prezesowi za tę szansę, ale to też wymaga czasu, wielu miesięcy czy nawet lat nauki. Sytuacji kryzysowych będzie jeszcze mnóstwo. Praca w piłce to marzenie każdego dzieciaka, ale jeszcze sporo czasu minie, zanim stanę się osobą, którą każdy będzie mógł uznać za właściwego człowieka na właściwym miejscu. Muszę udowodnić swoją przydatność.
Jak wygląda podział kompetencji pomiędzy tobą a Piotrem Polczakiem? Podejrzewam, że on odpowiada bardziej za działkę sportową.
Mamy w dziale jasne zasady współpracy. Nie delegujemy sobie nawzajem obowiązków, rozwiązujemy sprawy raczej kolektywnie. Są aspekty, którymi zajmuję się od A do Z, bo były moją kompetencją jeszcze przed zjawieniem się Piotrka, są też aspekty, którymi zajmuje się tylko on. Staramy się doprowadzić do takiego stanu rzeczy, żeby nasza praca była płynną wymianą informacji i obowiązków, by każdy z nas poradził sobie samemu np. w sytuacjach urlopowych. Biorąc pod uwagę zakres naszych obowiązków związanych z funkcjonowaniem pionu, jest nas mało, tak naprawdę raptem kilka osób.
Gdy Piotrek zjawił się w klubie, jednym z jego pierwszych założeń było to, aby obserwować nie tylko zawodników, ale także trenerów. Z dnia na dzień zaczęliśmy to robić. Jak się okazało, dużo czasu po przyjęciu Piotrka nie upłynęło, a musieliśmy prowadzić rozmowy z kandydatami. Jeździliśmy razem na spotkania. Ja patrzyłem na te rozmowy bardziej od strony formalno-prawne i finansowej, Piotrek skupiał się na wizji i sprawach czysto piłkarskich. Te nasze rozmowy były długie, ciekawe, często kilkugodzinne. Przy Arturze Skowronku nie mieliśmy żadnych wątpliwości – tak patrząc na wizję, jak i osobowość. Generalnie bardzo chciałbym zwracać uwagę na mentalność, co w moim poczuciu jest często pomijane, zwłaszcza w polskim skautingu.
Czyli jesteś skautem, który bardziej siedzi w papierach niż jeździ na mecze.
Tak, nie jestem skautem na zasadzie osoby jeżdżącej i obserwującej zawodników. Zajmuję się w zdecydowanej większości sprawami formalnymi związanymi z funkcjonowaniem pionu sportowego od strony administracyjno-prawnej, mam udział w koordynacji całego działu. Jeśli chodzi o aspekt sportowy, biorę oczywiście udział w procesie skautingowym, głównie w jego etapie końcowym, jednak w tym aspekcie zajmuję się przede wszystkim analizą statystyczną i oceną mentalności zawodnika. No i dbam również oto, żeby proporcje finansowe były zachowane, bo prawda jest taka, że wszystkie ruchy musimy obecnie wykonywać w sposób bardzo przemyślany. Chcemy, żeby Zagłębie było klubem nastawionym od środka mentalnie najlepiej, jak się tylko da. Nie mówię o klasycznych cechach poszukiwanych zawodników jak waleczność, ale też o twardym stąpaniu po ziemi i chęci budowania czegoś więcej niż kolejnego wpisu do CV.
Jak wygląda taka ocena mentalna? To rozmowa? Wywiad środowiskowy?
W dużej mierze to i to. Wywiad środowiskowy – na pewno. Do tego analiza pod kątem social mediów, wszystkich możliwych wywiadów zawodnika, jego drogi zawodowej, stabilności zatrudnienia, pozycji oraz, przydatności w poprzednich zespołach. To złożona i niejednowymiarowa procedura. W niektórych sytuacjach wystarczy pewnie krótki wywiad środowiskowy, by kogoś jasno ocenić na tak bądź nie, w innych jest to zdecydowanie bardziej skomplikowane. Zwłaszcza w przypadku zawodników spoza kraju, gdzie wywiad środowiskowy jest bardziej ograniczony. Tam trzeba kombinować.
Pamiętam jak obserwowaliśmy dwóch zawodników z Ghany. Postawiłem sobie za cel, że zrobię o nich szerokie raporty. Każdy miał dwie strony A4, a nie widziałem tych ludzi na żywo. Nie było ich za bardzo też na InStacie. Przeglądałem ghańskie blogi. Okazało się, że tamtejsze witryny są przesycone informacjami, które są podszyte interesami agencji menedżerskich.
Wypustki?
Tak. Na przykład informacja od czapy, że danym piłkarzem interesuje się duży klub. Taka Polska lat dziewięćdziesiątych. I statystyki, które różnią się w zależności od źródła. Trafiłem na blog fascynata z Ghany, który spisywał liczby z rozgrywek pierwszej i drugiej ligi. Jego wyliczenia zupełnie różniły się od liczb, jakich użyto przy prezentowaniu piłkarza w nowym klubie, gdzie były mocno podkręcone. Można było dojść do ciekawych wniosków. Zdarza się nawet, że na różnych stronach wpisują zawodnikom mecze w pierwszej reprezentacji, a w Ghanie istnieje choćby reprezentacja B, która toczy zmagania m.in. w WAFU Cup, czyli rozgrywkach dla zespołów z Afryki Zachodniej. Jeden z trudniejszych researchów, który koniec końców klubowi się nie przydał, ale dla mnie było to mega ciekawe doświadczenie.
Są dwie szkoły. Jedni oceniają skautów tylko przez pryzmat piłkarzy, którzy trafili do klubu, ale skauting negatywny też jest wartością. Chronisz klub przed głupimi wydatkami.
Zazwyczaj jestem dosyć ostry w ocenie zawodników. Nie chcę rzucać nazwiskami, ale pamiętam sytuację, kiedy byłem jedyną osobą, której jeden z zawodników strzelających hurtowe liczby bramek na niższym poziomie się nie podobał. Uważałem, że są w jego ruchach, grze i rozumieniu piłki pewne ograniczenia. Mimo że strzela, uznałem, że na wyższym poziomie nie będzie robił takiej różnicy. W przypadku, o którym mówię, się to sprawdza, a miałem wrażenie, że byłem początkowo odbierany jako ktoś, kto trochę na siłę chce być w kontrze.
No to jak to jest – skończyłeś z muzyką czy nie?
Coś na pewno jeszcze się pojawi. U mnie ta miłość do muzyki zawsze była trudna. Działałem nieco inaczej niż większość raperów. Nie byłem płodny, jeśli chodzi o nagrywanie numerów. Miałem duży problem, żeby je regularnie wypuszczać. To prawdopodobnie tak jak z pisaniem artykułów. Gdy napiszesz tekst i zostawisz go w szafie, to jak wrócisz do niego po dwóch miesiącach, możesz stwierdzić, że się nie nadaje. Ja tak miałem z numerami. Lata temu zrobiłem płytę, której nie wydałem.
Po Młodych Wilkach nie miałem żadnych planów wydawniczych, przestałem na chwilę robić cokolwiek. Odezwało się do mnie Sony Music. Zaczęliśmy robić płytę, ale po singlach, w mocno covidowym okresie, wyszło na to, że nasza współpraca się zakończyła. Dogadałem się odnośnie praw do numerów, które nie wyszły, a zostały zrealizowane. Troszkę rzeczy w zanadrzu mam. Najlepsze numery, jakie w życiu nagrałem, trzymam na dysku. Ale to chyba nie jest najlepszy czas, żeby je publikować.
Z drugiej strony – jaki czas jest właściwy? Od roku szukam właściwego momentu, żeby pewne rzeczy zamknąć, ale otwierają się w życiu nowe ścieżki i nie mam czasu – a może i serca? – by zakończyć ten etap. Nie chcę też deklarować, że przestaję rapować i skupiam się na życiu poważnego człowieka. Nawet jeśli popatrzymy na dostojnie brzmiącą funkcję decyzyjną, wydaje mi się, że są ludzie, którzy piastują dużo poważniejsze stanowiska i mają za sobą zdecydowanie gorszą przeszłość niż bycie raperem.
A to coś złego?
Nie, ale wiadomo, że rap nie jest dziedziną traktowaną do końca poważnie. Nie każdy raper to artysta, ale to jednak dziedzina sztuki, której nie postrzega się tak jak np. malarstwa. Mi rap dał cholernie dużo. Począwszy od emisji głosu, przez szybsze kojarzenie faktów dzięki freestyle’owaniu, aż po brak problemu z otwartością na innych, wyrażanie swoich racji, nawet jeśli nie są wygodne czy poprawne politycznie. Trudno nabyć te umiejętności robiąc coś bardziej przyziemnego. Nie uważam oczywiście, że to jest coś wyjątkowego. Ale ma to więcej plusów niż minusów, nawet w kontekście ścieżki zawodowej.
Mam wrażenie, jakbyś zastanawiał się, czy będąc wicedyrektorem skautingu wypada ci rapować.
To na pewno ma wpływ na postrzeganie mojej osoby Dzisiaj przeczytałem na sport.pl artykuł, którego tytuł brzmi: „Zaskakujący transfer w pierwszej lidze. Klub zatrudnił polskiego rapera”. Rozumiem, że jestem ciekawostką i pewnie przez długi czas jeszcze nią będę, co nie zmienia faktu, że odbieranie mnie wyłącznie przez pryzmat muzyki jest po prostu wygodne dla mediów. I zdaję sobie sprawę, że jeszcze trochę czasu minie, zanim na dobre udowodnię swoje kompetencje.
Mówiłeś, że masz trochę muzyki i czekasz odpowiedni moment. Czemu nie ma go teraz? Albo czemu nie było go pół roku temu?
Ostatni czas w moim życiu był mocno dynamiczny. W trakcie nagrywania płyty zakończyłem długoletni związek i zmarł mój tata. Miałem kilka sytuacji, które zachwiały życiem, jeśli chodzi o zwyczajną, ludzką stabilizację. Nie uważałem, że to był dobry moment na jakiekolwiek ruchy artystyczne, bo po prostu o nich nie myślałem. A gdy już sytuacja się ustabilizowała, nie brakowało mi muzyki. I chyba to jest to, co definiuje moje podejście. Jeżeli mi czegoś nie brakuje i bez tego czuję się dobrze, nie będę nagrywał na siłę.
Długi czas temu wyleczyłem się z tego, że muzyka będzie moim jedynym i głównym sposobem na życie.
Chyba nie do końca komfortowo czułem się z negatywną presją w procesie tworzenia – narzuconą przeze mnie czy otoczenie. Tym bardziej, że obecny rap, zwłaszcza polski, ma inny wymiar niż muzyka, w której się zakochałem. Być może nie potrafiłem się dostosować albo nie miałem na tyle umiejętności, żeby ze szkoły, w której się wychowałem, naturalnie przejść do innej. Próby jakieś były, mniej lub bardziej udane. Ze zwrotki na hot16challange jestem do dziś zadowolony i dumny. Nie czułem jednak potrzeby, żeby pójść za ciosem. Nie wiem, z czego to wynikało. Może po prostu przestało mnie to jarać i zaczęło męczyć? Jeżeli coś się robi przez tyle lat, zajawka może wygasnąć. Z muzyką troszkę tak było. Ale to często wraca, więc nie jest powiedziane, że za rok znowu mi się nie zachce i nie wydam płyty. Czemu nie. Znowu byłbym ciekawostką, wydając single jako wicedyrektor skautingu Zagłębia Sosnowiec.
Zapunktowałeś u każdego Weszlaka – jesteś chyba pierwszym polskim raperem, który nawinął o Kowalu!
No tak, faktycznie! Biografia Kowala była pierwszą książką sportową, jaką przeczytałem. Miałem jedenaście lat, więc było to dla mnie coś totalnie innego niż literatura, z którą obcowałem w szkole (śmiech). Miałem zresztą etap, gdzie zainteresowałem się dziennikarstwem, takim lekkim, felietonowym piórem. Jeździłem nawet na obozy dziennikarskie. Miałem przekonanie, że tą drogą będę podążał, ale to jeden z tych zapędów, które spełzły na niczym. W międzyczasie poznałem bitwy freestyle’owe, zacząłem jeździć na nie regularnie i to stało się moim oczkiem w głowie. Wtedy tak naprawdę przestałem na jakiś czas chorobliwie interesować się piłką.
Bardzo lubię oglądać bitwy freestyle’owe i każdego, kto się przez lata przewinął w tym świecie, postrzegam za kozaka, bo freestyle’owanie wydaje mi się bardzo trudną umiejętnością.
A ja mam wrażenie, że to najłatwiejsza rzecz, jakiej można się nauczyć, żeby komuś zaimponować. Serio! Oglądałem filmiki z WBW 2004 i stwierdziłem, że skoro nie robię w życiu nic ciekawego, to może spróbuję. Zacząłem freestyle’ować koło 2007 roku, w końcówce 2008 roku pojechałem na pierwszą bitwę, w lutym 2009, mając niecałe 16 lat, zająłem trzecie miejsce, co powtórzyłem tydzień później w katowickim Mega Klubie. Myślałem wtedy, że jestem super freestyle’owcem. Nie byłem, ale tak się zaczęło. Miałem wcześniej jako dzieciak problemy z tym, żeby być zauważonym. Freestyle dał mi takiego kopniaka, żeby robić coś ciekawego, co może dawać frajdę. I faktycznie, zaczęło mnie to rozwijać. Wtedy również byłem ciekawostką. Ale wówczas, gdy chodziłem do liceum, nie była to tak popularna dziedzina jak dziś. Teraz byłbym zapewne gwiazdą szkoły. Przez długi czas to było dla mnie coś więcej niż tylko hobby. Większość znajomych, których mam do dzisiaj, poznałem dzięki freestyle’owi czy muzyce.
W rozmowie z Krzysztofem Nowakiem dla Newonce powiedziałeś, że freestyle nabrudził ci w CV. Mocne słowa.
Trochę tak było, ale miałem na myśli siebie jako studyjnego newcomera. To trochę jak z zawodnikami. Załóżmy, że masz dwóch o podobnych, niezłych umiejętnościach. Jeden jest uznawany za młody talent z Sokoła Aleksandrowa Łódzkiego, którego można odkryć, a drugi wraca z drugiej ligi serbskiej, gdzie nie grał pół roku i jest na wolnym transferze. Niby chciałbyś ocenić, że potrafi, ale jednak są znaki zapytania.
Mam wrażenie, że tak to wygląda z freestyle’owcem, który zaczyna robić muzykę. Dużo fajniejsza jest czysta karta. Bardziej grzeje ludzi ktoś, kto jest nowy, świeży, niewiele o nim wiadomo, jest nieotwartą książką. Gdy freestyle’owiec przeskakuje do rapu, to trochę jakby odgrzewał kotlet. No OK, umie rapować, ale każdy już to wiedział. Jest niewielu freestyle’owców, którym udało się przełamać taką łatkę. Na pewno są nimi Bober, Te-Tris czy Duże Pe. Natomiast to raczej wyjątki… Oceniano mnie jako rapera przez pryzmat freestyle’u i nic nie mogłem z tym zrobić. A chciałem powiedzieć: spójrzcie na mnie nie jako na freestyle’owca, który darł japę, a jako nową osobę na scenie! Siłą rzeczy nie dało się na mnie spojrzeć jak na kogoś nowego, bo na tej scenie byłem już jakiś czas. A może po prostu szukam wytłumaczeń, a byłem zwyczajnie za słaby, ale wiesz – trener mnie nie lubił.
RAPEM NIE MOŻNA SIĘ BAWIĆ. NASZ WYWIAD Z TE-TRISEM
To ciekawy temat, bo zastanawiam się – czy freestyle może ci w jakiś sposób nabrudzić też w CV piłkarskim? Wiesz, nie każdy rozumie konwencję. Dla kogoś mogą to być infantylne bluzgi i wyzywanie się małolatów.
Weźmy poprawkę na to, że to było w głównej mierze prawie dziesięć lat temu. W tym momencie nie chciałbym już robić freestyle’u. Nie ten czas, nie to miejsce. Nie miałbym zajawki.
Zastanawiam się, czy nie obawiasz się, że kiedyś jakieś wersy mogą do ciebie wrócić.
Tylko czy to powinno mieć znaczenie w kontekście mojej pracy, którą wykonuję prawie dziesięć lat później?
Oczywiście, że nie.
Ale wrócić mogą. Jeśli ktoś będzie złośliwy, może mnie odbierać przez ten pryzmat i nic z tym nie zrobię. Nie skasuję przecież swoich walk z YouTube’a. Freestyle jest kontrowersyjny głównie dla osób, które nie mają z nim styczności. Przez długi czas prowadziłem Śląską Ligę Wolnostylową połączoną z Rapsztatami. To inicjatywa Miasta Ogrodów Katowice, która miała zaktywizować kulturalnie młodzież. Organizowałem otwarte spotkania z osobami ze środowiska – raperami, wokalistami, DJ’ami, menedżerami, dziennikarzami. A w lidze robiliśmy bitwy freestyle’owe.
Było tam oczywiście wiele oporowo wulgarnych osób, ale zapamiętałem głównie jednego chłopaka. Miał nieciekawy życiorys, jak wiele innych osób, aparycję taką, że raczej nie chciałbyś go spotkać wieczorem na Śląsku. Freestyle stał się dla niego jedyną formą wyrzucenia z siebie złych emocji. Gdy wyjeżdżał do pracy do Holandii, powiedział mi ze łzami w oczach, że ten okres uratował mu życie, bo gdyby nie nasze bitwy, odreagowywałby w inny sposób. I to dla mnie mega sukces. Tak trzeba to odbierać. Nie jako wulgarną wymianę zdań, ale jako coś, co może być uznane za sztukę w takim niestandardowym wymiarze. A sam freestyle naprawdę budzi kreatywność.
Totalnie. Szybkość reakcji, szukanie skojarzeń, gier słownych. Jak wygląda trenowanie tej umiejętności?
Jeździliśmy z moim świętej pamięci przyjacielem Gołębiem na wieś do mojego dziadka. Braliśmy oldschoolowego boomboxa, zgrywaliśmy walki z YT konwerterem w formacie mp3, mieliśmy też osobno najpopularniejsze bity. Swoją drogą, gdy Solar jeszcze freestyle’ował, był autorem największej paczki z bitami do freestyle’u. Puszczaliśmy jedną walkę, dajmy na to Te-Tris – Tybet. Najpierw jest wejście Tybeta, potem „Te-Tris, dla ciebie jest temat taki i taki”. Wtedy stopowaliśmy, szukaliśmy tego samego bitu i ustosunkowywaliśmy się do tego, co nawinął Tybet, używając tematu Te-Trisa.
Kreatywnie!
Potem porównywaliśmy: byłem lepszy niż Te-Tris czy gorszy?
To początki. A jak trenowałeś na etapie, gdy już miałeś renomę?
Nigdy nie miałem dużych zdolności. Nie mam oporów by stwierdzić, że nie byłem najbardziej błyskotliwym freestyleowcem. Raczej maskowałem swoje niedoskonałości agresją i nadmierną ekspresją.
Odbierało się ciebie jako krzyczącego freestyle’owca, ale to też element stylu.
Albo element braku stylu.
Ćwiczyliśmy głównie z Peusem oraz wspomnianym Gołębiem. To w ogóle mega smutne, jak o tym myślę, bo mieliśmy też ekipę, która nazywała się Wasze Zdrowie Crew i jej założycielem był Ymcyk, też niestety świętej pamięci. Było nas kilkunastu z Zagłębia, Śląska czy Małopolski. Zjeżdżaliśmy się w weekendy do Katowic, spotykaliśmy o dziesiątej i przez dziesięć godzin piłowaliśmy walki każdy z każdym tydzień w tydzień. Później jeździliśmy tą ekipą na różnego rodzaju bitwy. Gdy ekipa się rozmyła, trenowałem na mniejszych bitwach. Był okres, gdy wygrywałem ich bardzo dużo, bo nikt z poważnych zawodników na nie nie jeździł. Był nawet taki ranking WBW, na którym przez długi okres byłem pierwszy, bo wygrywałem jakieś bitwy w Cieszynie, Zabrzu czy Rudzie Śląskiej. Piłowaliśmy tydzień w tydzień. Pamiętam jak dziś, ktoś rzucił:
– Pojutrze jest bitwa w Szczecinie.
Trochę daleko… A był styczeń 2010, jedna z grubszych zim, jakie pamiętam. Pojechaliśmy. Zająłem trzecie miejsce, przegrałem z Ensonem. Gdy wracaliśmy, było -25 stopni. Eskapady na zasadzie impulsu. Kiedyś nawet mój tata zorganizował busa dla całej ekipy. Pojechaliśmy do Wrocławia na eliminacje Wojny o Wawel. Wcześniej poszedłem na eliminacje do Katowic, trochę z głupia frant. Dostałem Białasa w pierwszej rundzie i choć odpadłem to daliśmy najlepszą walkę wieczoru. To był moment zwrotny. Po tej walce Muflon powiedział w Radiu Kampus, że w eliminacjach nie wydarzyło się nic ciekawego, ale pokazał się jeden dzieciak, Tymin, który walczył z Białasem jak równy z równym. OK, czyli umiem.
Tak freestyle stał się integralną częścią mojego życia. Nie było tygodnia bez freestyle’u czy bitwy. Potem przerodziło się to w nagrania. Muzyka była czymś, co mnie napędzało. Około 2012 roku byłem w swoim primetime. Wygrałem walkę z Quebonafide na WBW, zaczęło się wokół mnie dziać coś ciekawego.
No właśnie – Quebo w końcu zaruchał dzięki tobie?
Coś mu się chyba w życiu udało! Wiadomo, że Quebo wygrał polski rap. Osoba o niepodważalnej pozycji.
To był przykład walki, którą wygrywa się jednym panczem.
Nie wiem, czy byłem w niej lepszy. Pewnie nie. Natomiast ta cała historia, aura wokół tej walki… Trzeba było tam być, żeby zrozumieć, o co chodziło. Quebo wchodził na bitwę jako faworyt, osoba, która może namieszać na scenie. Umiejętności miał duże. My byliśmy już trochę zgraną kartą, on był nowy, świeży. Wchodząc na tę walkę byłem przywitany gwizdami. To mega trudne, żeby gwizdy przerodzić na większy hałas niż Quebo. Oczywiście, to był jeden panczlajn, ale wtedy zrobiło to wrażenie. To jedna z walk, które bez kozery można nazwać legendarnymi. Już nie z uwagi na poziom, bo nie było tam fantastycznych wymian, ale ta aura nieprzyjemnej relacji między nami robiła klimat. Wtedy faktycznie byłem rozpoznawalny.
Natomiast po tym WBW przestałem na jakiś czas freestyleować. Zająłem się nagraniami studyjnymi. Potem jeździłem z doskoku na jakieś bitwy, czasem się udało wygrać, czasem sędziowałem, czasem je prowadziłem. Rozpoznawalność pojawiła się też po Wampirach z KID-em, no i na Młodych Wilkach.
Plułeś sobie w brodę, że nie wykorzystałeś szansy, jaka pojawiła się na Młodych Wilkach? Było nie było, zostałeś umieszczony na tej samej półce talentów, co Bedoes, Reto czy Smolasty. Dziś – gwiazdy rapu.
Nie, nie plułem sobie w brodę, bo oni w większości byli ode mnie lepsi, zwłaszcza jeśli chodzi o zawzięcie i głód sukcesu. Teraz długo nie rapowałem, ale uważam, że jeśli chodzi o aspekt techniczny, flow i lirykę potrafię to robić bardzo dobrze. Tylko że często brakowało mi zwykłej konsekwencji, pewnie też tej pasji, pazura, który miał każdy z nich. Bedoes to maszyna, robi numer za numerem. ReTo? Podobnie. Smoła? Miał swój totalnie inny lot i chwała mu za to. Nie rozpatrywałbym ich jako raperów z podobnej półki. Ja raczej byłem tą drugą szufladą z Pawłem Bokunem czy Duchem. Na zasadzie „fajnie, ale czegoś wam brakuje”. Tylko nikt nie potrafi nazwać tego czegoś. Jestem fanem ich obu, tylko że tych fanów jest niewielu. Z czego to wynika? Pewnie z tego, że nikt z nas nie miał nigdy ciśnienia. Choć może Duchu miał, ja i Paweł na pewno nie nastawialiśmy się, by być na topie jako raperzy. To była tylko jedna z opcji.
Niewiele zrobiłeś, by dostać szansę, ale w końcu przyszła. Czemu twój kontrakt z Sony został zerwany?
Szanse były pół na pół – ja chciałem, oni nie! Z tego co mi tłumaczono, Sony w okresie covidowym musiało podjąć podjąć trudne decyzje, by utrzymać najbardziej rentownych artystów. Ja do nich nie należałem. Moje single były OK, byłem z nich zadowolony, ale myślę, że nie wiązali ze mną wielkich nadziei. Sam fakt, że podpisali ze mną kontrakt, był dla mnie dość zaskakujący. Ciężko było mnie kiedykolwiek uznać za osobę, która może być perspektywiczna pod względem muzyki. Nigdy nie dałem podstaw, by tak można było twierdzić. Były rzeczywiście momenty, ale nigdy nie dałem długofalowego projektu, po którym można było stwierdzić „to gość, który może nam przynieść coś więcej”.
Strasznie sobie ciśniesz, a jednak duża wytwórnia coś w tobie dostrzegła. A chyba nie są organizacją charytatywną.
W moim przypadku byli! Trochę jest mi przykro, ale może dobrze się stało. Kontrakt z Sony najpierw traktowałem jak coś mega fajnego, bo wreszcie dano mi warunki do tego, że mogę zrobić płytę nie myśląc o kosztach. Chciałem dany bit? To go brałem. Studia do nagrań też mogłem sobie wybierać.
Tylko że odezwało się to, o czym mówiłem wcześniej. Nie jestem zbyt płodny, jeśli chodzi o pisanie numerów. Stworzyłem ich kilka, z jednych byłem bardziej zadowolony, z drugich mniej. Nagrałem numer z Mateuszem Holakiem, który miał być singlem. Zrobiliśmy do niego klip, który zresztą prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie, bo nie mam do niego praw. W międzyczasie zmienił się project manager i stwierdził, że ten numer chyba mnie nie definiuje zbyt dobrze. Stwierdziłem, że ma rację. Próbowano kreować mnie w kierunku polskiego G-Eazy‘ego. Normalnie, ale z klasą. Rozmywało się to też przez zmiany strukturalne w Sony, aż doszło do momentu, że to nie był dla mnie cios. Nie było tak, że dostałem telefon i wróciłem do domu z ciężkim sercem walnąć szklankę whisky. Pamiętam dokładnie ten moment. Byłem na Bogucicach, czekałem na moją dziewczynę.
– Ty, z Sony dzwonili.
– A co się stało?
– A zerwali ze mną kontrakt.
– Ale jak to?
– Nie wiem. Gdzie jedziemy?
Może ulga to za duże słowo, ale sam po sobie widziałem, że się męczyłem. To była walka z samym sobą. Spróbuj, dają ci szansę. Przekonywałem siebie, że chcę. Pisałem numery i wmawiałem sobie, że są fajne. Potem przez dwa miesiące nie pisałem nic, bo nie potrafiłem. A potem nie chciało mi się nawet siadać. Moje priorytety też są trochę inne niż, nie chcę mówić, stereotypowego rapera. Dużo większą przyjemność czerpię z tego, że mogę usiąść wieczorem z dziewczyną, napić się wina i oglądać jakieś głupoty czy nawet obejrzeć KKS Kalisz ze Skrą Częstochowa.
Zmierza to wszystko do tego, że nie brakuje mi muzyki. Na razie, bo może to do mnie wrócić. Natomiast nie czuję w tym momencie potrzeby, żeby kontynuować tę przygodę. Dlatego – wracając do pierwszego pytania – ciężko stwierdzić, czy jestem, czy byłem raperem. Przez lata nie miałem ciśnienia i dalej go nie mam. Nie tłumaczę tego samemu sobie. Nie i już. Nie nagrywam, bo nie nagrywam. Nie ma powodu czy ideologii. Moje losy się toczą po prostu inaczej. Warto mieć satysfakcję z tego, jak się żyje. Chcę po prostu wstawać rano i lubić to, co robię. A jeśli będę z tym nastawieniem wykonywał obowiązki, to one będą wykonywane po prostu dobrze.
A jeśli wrócisz do nagrywania, dalej będziesz pisał piłkarskie linijki? Masz na przykład wers: „A ja nie chcę uderzyć do pustaka #Milik Arek”, który jest dwuznacznością opartą na żarcie ze zmarnowanych okazji tego piłkarza. Było nie było – jako pracownik klubu naśmiewałbyś się z reprezentanta Polski. Satyrycznie, ale jednak.
Nie czuję, by te wersy były zaczepne. Owszem, miewam piłkarskie wrzuty. Puszczę ci zresztą piłkarski numer, który nie wyszedł i teraz sam nie wiem, co z nim zrobić, bo pada w nim wiele nazwisk (śmiech). To ciekawe pytanie, bo nie mogę tłumaczyć swoich słów tylko tym, że to szeroko pojęty artyzm. Myślę, że podświadomie będę unikał piłkarskich wersów. Ale nie wynika to z bojaźni, bo ja nigdy nie próbuję strzelać w złośliwy sposób. Raczej to obserwacyjny humor.
Traktujesz piłkę jako chwilową zajawkę? Czy skoro wszedłeś już na ten poziom, masz swoje plany i ambicje?
Nie chcę powiedzieć, że to nisza, bo wiele osób jest zainteresowanych pracą na podobnym szczeblu, ale wydaje mi się, że skoro trudno twardo ocenić kompetencje na stanowisko dyrektora sportowego czy koordynatora pionu sportowego…
…no i nie też ma oczywistej ścieżki rozwoju czy edukacji.
Zupełnie nie. Trudno powiedzieć o mnie, że jestem idealnym kandydatem na tę posadę. Ale byłem niejako naturalnym wyborem. Przeszedłem różne działy i poznałem specyfikę klubu, a cechy, które nabyłem inaczej niż drogą standardowego pracownika klubu, mogą mi paradoksalnie pomóc. To może być bardzo ciekawe doświadczenie. Z pełną pokorą podchodzę do tego, co robię. I ze zrozumieniem, że dla wielu będę na razie tylko ciekawostką.
Czyli cel jest taki, żeby nie pisali już, że Zagłębie zatrudniło rapera, a na odwrót – dyrektor skautingu rapuje!
To zawsze będzie równoważne. Cel? Chcę udowodnić swoją pracą, że nie będę ciekawostką na pół roku, a osobą, która wydatnie może pomóc klubowi zagwarantować stabilność. Mam szereg kompetencji i oby to wystarczyło, żeby móc się dalej w tym rozwijać. A co czas przyniesie? Mam nadzieję, że ludzie nie zapomną o moim rapie, ale niech clickbait nie polega na tym, że kiedyś nagrałem numer „Trze’a było zostać piłkarzem”.
A trze’a było?
Nigdy nie mogłem nim zostać, moją karierę przerwał brutalnie brak talentu.
Ale i tak dotarłeś do klubu, na którym się wychowałeś.
Chcę, by kolejny sezon był czymś więcej niż sezonem na budowanie. Zwłaszcza ostatni sezon był w naszym wykonaniu okropny. Aż miałem flashbacki ze szczenięcych lat, gdy walczyliśmy o utrzymanie w II lidze w barażu z Polonią Świdnica i uratował nas Krzysztof Myśliwy. Mówiłem sobie: nie, to nie może się stać, nie ma opcji. I z kolejki na kolejkę coraz bardziej się martwiłem. Chcę czegoś więcej. By w kolejnym sezonie Zagłębie po trzech latach o coś powalczyło. A że ja mogę w tym pomóc i jeszcze się przy tym rozwijać? Świetna sprawa.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. Maciej Adamczak / Anna Mika / archiwum prywatne