W ostatnich pięciu edycjach Turnieju Czterech Skoczni czterokrotnie najlepsi okazywali się Polacy. W jednej z nich Kamil Stoch powtórzył wyczyn Svena Hannawalda, wygrywając wszystkie konkursy. Rok później to samo zrobił Ryoyu Kobayashi. Poprzedniej zimy mało brakowało, a nasi reprezentanci nie zostaliby dopuszczeni do startów ze względu na wyniki testów na koronawirusa. Jednym zdaniem: na brak emocji i historycznych chwil narzekać nie mogliśmy. W tym sezonie może być jednak inaczej – nasi skoczkowie, niestety, prezentują się słabo. Czy będzie ich stać na to, by w niemiecko-austriackiej imprezie wyjść z cienia rywali? A jeśli nie, to kto wygra całą imprezę?
– Twój organizm pracuje na najwyższych obrotach przez dziewięć dni. Nie ma chwili na rozluźnienie, dochodzi stres, presja. Tego nie można się nauczyć, tego nie da się wytrenować. Z takim stanem trzeba sobie radzić raz w roku, w trakcie Turnieju Czterech Skoczni – powiedział kiedyś Sven Hannawald. Niemiec zresztą z presją, stresem, ale też sławą, jaką zyskał, po wygraniu Turnieju, sobie nie poradził. Bo to faktycznie wycieńczająca rzecz. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Skoki oddaje się niemal codziennie, sporo czasu zajmują podróże, do tego dochodzi zupełnie inny rodzaj emocji związany z rywalizacją w systemie KO. Na 12 oddanych skoków (konkursy + kwalifikacje) nie można pozwolić sobie na żadną wpadkę. Jedna gorsza próba może bowiem odebrać szanse na wygraną.
SPRAWDŹ OFERTĘ FUKSIARZA NA TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI
Wielu tego nie wytrzymywało. W ostatnich latach regularnie z nadziejami na drugi triumf żegnać musi się Stefan Kraft. Rokrocznie robią to też Niemcy, którzy czekają na pierwszego zwycięzcę Turnieju od dwudziestu lat – czyli właśnie sukcesu Hannawalda. A przecież w tym czasie typowani do sukcesu byli między innymi Richard Freitag, Severin Freund, Markus Eisenbichler czy Karl Geiger. Wygrywali jednak inni – ostatnio zwykle Polacy. Po sukcesie Adama Małysza z sezonu 2000/2001 musieliśmy bowiem poczekać szesnaście lat na drugiego triumfatora tej imprezy. Gdy już jednak sukces odniósł Kamil Stoch, to nagle okazało się, że za jednym poszły kolejne.
W tym roku o powtórkę będzie jednak niezwykle trudno.
Misja niemożliwa?
Przyznać trzeba wprost – ostatnie lata z Turniejem Czterech Skoczni niesamowicie nas rozpieściły. Może jeszcze nie tak, jak Austriaków okres od 2009 do 2015 roku, gdy wygrywali tylko ich reprezentanci (i to sześciu różnych!), ale tak znakomitego okresu w historii naszych skoków po prostu nie mieliśmy. Jasne, w dużej mierze to zasługa jednego Kamila Stocha, ale dorzucić potrafił się też Dawid Kubacki, a i Piotr Żyła raz zajął drugie miejsce w całej imprezie. I wyszło, że ostatnie pięć lat wyglądało w naszym wykonaniu tak:
- 2016/17 – Kamil Stoch wygrywa, Piotr Żyła drugi;
- 2017/18 – Kamil Stoch wygrywa i to wszystkie konkursy;
- 2018/19 – Kobayashi naśladuje Stocha;
- 2019/20 – Dawid Kubacki wygrywa;
- 2020/21 – Kamil Stoch zgarnia hat-tricka wygranych, Kubacki jest trzeci.
Sergio, trudno o lepszą serię, nawet jeśli przerwaną fenomenalnym sezonem Kobayashiego. Wydaje się jednak, że w tym sezonie szans na jej kontynuację po prostu nie ma. A jeśli znajdą się niepoprawni optymiści, którzy w nią wierzą, to znów muszą zerkać na Stocha – bo on jako jedyny tej zimy zdradzał oznaki dobrego skakania. Choćby dlatego, że stał już na konkursowym podium. Problemem jest jednak jego regularność – Kamil po prostu aktualnie jej nie ma. A osiem (czy też dwanaście) dobrych skoków, które trzeba oddać w Turnieju, zdają się eliminować go z walki o czwartego w karierze Złotego Orła.
Choć, oczywiście, on nie ma zamiaru rezygnować, nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że niczego nie musi udowadniać.
– Za każdym razem podchodzę do tych zawodów z wielką mobilizacją i dreszczykiem emocji, bo cokolwiek powiedzieć, to można próbować się odcinać i wyciszać, ale przyjeżdżasz i wiesz, co się zaczyna, wiesz, że wszędzie w mediach i wśród kibiców się o tym mówi, a do tego turniej sam w sobie jest bardzo intensywny, wymagający i trudny. Całość składa się na to, że każdy chce się pokazać. Z drugiej strony faktycznie mam już trzy wygrane i to pozwala mi podchodzić do startu z większym dystansem. Żeby było jasne – niczego nie bagatelizuję, ale mam w sobie więcej spokoju i nie muszę się szarpać ani denerwować, bo ja to już mam. No ale chcę więcej – mówił w „Przeglądzie Sportowym”.
Już wczorajsze kwalifikacje – nawet jeśli rozegrane w fatalnych, losowych warunkach – pokazały jednak, że trudno będzie Kamilowi nawet o znalezienie się w czołówce. Stoch skoczył ledwie 117 metrów, zajął 37. miejsce i już w pierwszej serii czeka go trudne wyzwanie, trafi w niej bowiem na Cene Prevca, który w tym sezonie spisuje się naprawdę solidnie i nie zatrzymał go nawet niezwykle groźnie wyglądający upadek z wczorajszego treningu. Inna sprawa, że prognozy pogody pokazują, że na Schattenbergschanze znów decydującymi czynnikami mogą być deszcz i zmienny wiatr. Kto wie, może ogromne doświadczenie Stocha w takiej sytuacji zrobi swoje?
Na resztę Polaków trudno patrzyć z jakimikolwiek nadziejami, bo ich obecna forma sprawia, że nawet awans do czołowej „30” będzie swego rodzaju osiągnięciem. Lepsze skoki momentami zdaje się pokazywać Dawid Kubacki, ale to wciąż próby na poziomie Kubackiego sprzed kilku dobrych lat, gdy nie łapał się nawet do składu na drużynówki. Tego, który triumfował w całym Turnieju, na razie w tym sezonie nie widzieliśmy ani razu. Piotr Żyła w teorii jest solidny, ale to solidność na granicy drugiej i trzeciej dziesiątki. A Kuba Wolny i Paweł Wąsek to zagadki – obaj potrafią skoczyć dobrze, ale zdarza im się też skoki fatalnie zepsuć. Choć lider całej grupy, a więc Stoch, starał się we wspomnianym wywiadzie pokazać nieco optymizmu.
– Wszystko, co się dzieje w grupie, działa na nas w większym czy mniejszy stopniu. Uważam jednak, że nadszedł dobry czas, aby pokazać, jaką jesteśmy grupą. Powinniśmy się trzymać razem, jak nigdy wcześniej i pokazać, że potrafimy sobie z tym poradzić. Musimy w to wierzyć. Ja wierzę, że wszystko będzie dobrze. Trenowaliśmy naprawdę solidnie, mamy bardzo dobre warunki, pracujemy nad sprzętem na najwyższym poziomie i uważam, że taki mamy. Teraz chodzi o to, żeby poukładać to, co nie trybiło. Więcej, myślę, że to już się stało! Trzeba wlać w to cierpliwość, spokój i wiarę w to, że będzie dobrze. Nie jest możliwe, że ludzie, którzy w jednym sezonie wygrywają mistrzostwo świata, Turniej Czterech Skoczni, wchodzą na podium konkursów Pucharu Świata, w kolejnym nie kwalifikują się do zawodów czy do trzydziestki. Nikt nie zapomniał, jak się skacze! Coś na chwilę się rozregulowało, ale to nie znaczy, że nie da się tego naprawić.
My o formie Polaków pisaliśmy już przed świętami… i na razie nie zapowiada się, by mistrzostwa Polski zorganizowane 23 grudnia w Zakopanem oraz chwila domowego relaksu wiele w jej kwestii zmieniły. A skoro nie Polacy, to kto może wygrać całą imprezę?
Ryoyu po raz drugi?
Faworyt na ten moment jest jeden i jest nim Ryoyu Kobayashi. Japończyk może nie imponuje taką formą, jaką osiągnął w sezonie 2018/19, gdy zdominował Puchar Świata, ale jest najbardziej regularny i po prostu najlepszy z całej stawki. Wydaje się też, że wyczerpał już limit pecha na początku sezonu – gdy z powodu dyskwalifikacji nie zdobył punktów w jednym z konkursów, a przez pozytywny wynik testu na koronawirusa ominął kolejne trzy. W czterech kolejnych był 7., 1., 2. i ponownie 1. Wczoraj w dodatku wygrał kwalifikacje, a że TCS lubi, pokazał już w przeszłości.
Inna sprawa, że skoczek może lubić Turniej, ale ten z kolei lubi… niespodzianki. Niekoniecznie takie, w których wygrywa ktoś z trzeciego szeregu (Thomas Diethart, pamiętamy), ale na pewno takie, w których największy faworyt musi uznać wyższość rywali. Nie można więc zapomnieć, że Kobayashi będzie miał naprawdę mocnych przeciwników.
Bo niezwykle regularny w tym sezonie jest choćby Karl Geiger – największa nadzieja Niemców na przełamanie dwudziestoletniej passy bez wygranej w całej imprezie. To on na ten moment wciąż przewodzi klasyfikacji generalnej Pucharu Świata (98 punktów przewagi nad Ryoyu), a do tego tylko raz w tym sezonie wypadł z najlepszej „piątki” zawodów. Biorąc pod uwagę, jak ważne jest oddanie ośmiu równych – niekoniecznie najdalszych – skoków w Turnieju Czterech Skoczni, może okazać się, że zatriumfuje właśnie on. Zdarzało się już przecież w historii imprezy, że wygrywali w niej zawodnicy, którzy nie zwyciężyli w żadnym z konkursów. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby Geiger został jednym z nich, choć na ten moment bliżej nam opinii, że on i Kobayashi podzielą się konkursowymi wygranymi. A w Bischofshofen Złotego Orła uniesie ten, który zrobi to w nieco lepszym stylu i przy dalszych skokach.
Choć niewykluczone, że do walki wtrącą się inni. Halvor Egner Granerud to w tym sezonie skoczek-zagadka. Na samym początku wydawało się, że znów to on może rozdawać karty w walce o Kryształową Kulę. Potem jednak przydarzyła mu się seria fatalnych wręcz wpadek, gdy nawet nie punktował, ale wydaje się, że z tego chwilowego dołka już wyszedł. Nie skacze jeszcze co prawda na poziomie z poprzedniej zimy, ale Turniej Czterech Skoczni na przestrzeni lat widział mnóstwo zawodników, którzy właśnie w jego trakcie budzili się i zaczynali pokazywać z doskonałej strony. Podobna zasada może dotyczyć choćby Markusa Eisenbichlera czy – notujących na razie najlepsze sezony w karierze – Anze Laniska i Mariusa Lindvika. A nie można zapomnieć też o piątym w klasyfikacji generalnej PŚ Stefanie Krafcie.
Gdyby szukać z kolei swego rodzaju niespodzianki, można postawić na Killiana Peiera. Szwajcar w Engelbergu, na własnym terenie, dwukrotnie zajął czwarte miejsce. Jest w formie, skacze równo i dość daleko, choć brakuje mu jeszcze nieco błysku do tego, by rywalizować z najlepszymi. Kto wie, może ten błysk pojawi się właśnie w czasie niemiecko-austriackiej imprezy. Co ciekawe jednak, wiele zagranicznych – również niemieckich – serwisów za jednego z faworytów niezmiennie uważa… Kamila Stocha. Może więc powinniśmy jednak mieć trochę nadziei?
Smutne obrazki
Przed Turniejem Czterech Skoczni tradycyjnie wiele jest zagadek, ale mamy też pewność w jednym. Że drugą zimę z rzędu będzie to stosunkowo smutna impreza – bo bez kibiców. Skoczkowie mówią co prawda, że już się do tego w dużej mierze przyzwyczaili, ale nadal skacze się wtedy zupełnie inaczej. Zwłaszcza, że jeszcze niedawno – choćby w Wiśle – rywalizowali przy pełnych trybunach. A teraz znów muszą patrzyć na puste miejsca i pocieszać się myślą o tym, że przynajmniej nagrody w tegorocznej imprezie wystrzeliły w górę w porównaniu do poprzednich lat.
Co nie zmienia jednak faktu, że bez fanów Turniej Czterech Skoczni wygląda momentami przygnębiająco. Zwłaszcza, że to jego jubileuszowa, 70. edycja.
– Jesteśmy świadomi naszej odpowiedzialności i dlatego podjęliśmy decyzję o niewpuszczeniu kibiców na zawody Pucharu Świata w narciarstwie klasycznym i alpejskim w Innsbrucku, Bischofshofen, Flachau i Zauchensee. Żałujemy tej decyzji, ale chcemy jak najlepiej wesprzeć rząd w jego wysiłkach – mówiła w oficjalnym oświadczeniu szefowa ÖSV Roswitha Stadlober tuż przed świętami. To wtedy Austriacy zdecydowali, że i oni nie wpuszczą fanów. „I oni”, bo wcześniej na taki ruch zdecydowali się Niemcy, zmuszeni do tego odgórnymi rozporządzeniami.
– Decyzja rządu nie pozostawia nam pola manewru. Szkoda, ponieważ specjalnie opracowaliśmy doskonałą koncepcję ochrony. Turniej Czterech Skoczni i skoki są oczywiście sportem zawodowym i w obecnej sytuacji muszą odbywać się bez widzów – powiedział Florian Stern, sekretarz generalny konkursu inauguracyjnego w Oberstdorfie. Organizatorzy mówili nawet, że gotowi byli do sprzedaży biletów nawet na kilka godzin przed startem imprezy, gdyby decyzję zmieniono. Ale zmiany nie było, fanów na konkursach zabraknie.
Pozostaje mieć nadzieję, że ten brak wynagrodzi nam poziom sportowy. Oby chociaż z jednym Polakiem skaczącym daleko.
Fot. Newspix
Czytaj także: