Potęgą w sportach zimowych – choć skoki narciarskie mogą nieco zakrzywić ten obraz – nigdy nie byliśmy. W XXI wieku idzie nam jednak świetnie – na 22 medale z zimowych igrzysk, aż 18 zdobyliśmy po roku 2000. W tym 6 na 7 złotych. Czy w Pekinie możemy liczyć na poprawienie tego dorobku? I jeśli tak, to po kim powinniśmy tego oczekiwać?
Nasze medale – jak Polska wypadała w przeszłości?
Zimowe igrzyska olimpijskie przez wiele lat były polską zmorą. Od ich pierwszej edycji – Chamonix 1924 – trzeba było poczekać ponad trzy dekady na to, by nasza reprezentacja wreszcie przywiozła do kraju medal. A przecież to nie tak, że byliśmy w sportach zimowych słabych. Już w okresie międzywojennym mieliśmy doskonałych sportowców – skoczków czy narciarzy. Ale na olimpijskim podium stanąć im się nie udało.
Czarną passę przełamał w 1956 roku w Cortinie d’Ampezzo Franciszek Gąsienica Groń, który brąz zdobył w kombinacji norweskiej. Dziś dyscyplina ta w naszym kraju upada – zresztą i na świecie jest problem z tym, by zdobyć dla niej sponsorów czy uwagę – wtedy jednak była przez moment najważniejsza. Groń w Cortinie skakał doskonale, na treningach latał daleko. A potem przyszedł konkurs…
– Wreszcie zapowiedź: Groń Gonszenica, Polonia. Napaliłem się na ten skok, chciałem uzyskać na rozbiegu jak największą szybkość. Coś poknociłem, w końcu wystartowałem przy zachwianej równowadze. Błyskawiczna myśl: rany boskie, nie przewrócić się na rozbiegu. To wystarczyło, dekoncentracja, już próg skoczni, wybijam się za wcześnie. Straszne, lecę na głowę. Końce nart dostają zeskoku, jakimś cudem się odchylam, odbijam palcami, zjeżdżam w dół, ale skok jest z upadkiem. Łzy leją mi się po policzkach, co za straszny pech. Przez dwa tygodnie na tej skoczni lądowałem najdalej ze wszystkich, ani razu się nie przewróciłem i musiało to mieć miejsce akurat teraz – wspominał w rozmowie z Wojciechem Szatkowskim.
Na jego szczęście ówczesny zasady sprawiały, że zaliczano do noty dwa najlepsze skoki z trzech prób. A w kolejnych dwóch poradził sobie lepiej i wciąż mógł liczyć na medal. W biegu szło mu nieźle, poza jednym momentem, gdy – wymijając rywala, który się przewrócił – wpadł w głęboki śnieg i stracił kilka sekund. Potem okazało się, że gdyby nie to, mógłby sięgnąć nawet po srebro. Ale brąz też go bardzo cieszył. W nagrodę za ten medal otrzymał… talon na motocykl WFM.
Na kolejne krążki nie trzeba było długo czekać – cztery lata później srebro do kraju przywiozła Elwira Seroczyńska, a brąz Helena Pilejczyk. Obie były łyżwiarkami szybkimi i medale zdobyły… w tym samym wyścigu, na 1500 metrów. Lepsza od nich okazała się tylko Lidija Skoblikowa z ZSRR. Potem? Potem był Wojciech Fortuna w Sapporo i jego sensacyjne złoto – przez lata jedyne w dorobku biało-czerwonych.
Przez lata był to również ostatni medal z zimowych igrzysk w naszej historii – dopiero równe trzy dekady później, w Salt Lake City, złą serię przełamał Adam Małysz brązem i srebrem. I wtedy ruszyło. Z Turynu wróciliśmy z dokładnie takim samym dorobkiem, a medale przywieźli do Polski Justyna Kowalczyk (brąz) i Tomasz Sikora (srebro). W Vancouver zdobyliśmy aż sześć medali – w tym drugie w historii, za sprawą Kowalczyk, złoto.
Zdecydowanie najlepsze były jednak igrzyska w Soczi, gdzie medali było tyle samo – znów sześć – ale aż cztery były złote. Dwukrotnie najlepszy na skoczni okazywał się Kamil Stoch, w biegu na 10 kilometrów stylem klasycznym Justyna Kowalczyk, a niespodziankę sprawił Zbigniew Bródka, o trzy tysięczne sekundy wygrywając rywalizację łyżwiarzy w starcie na 1500 metrów. Do tego doszły dwa drużynowe krążki łyżwiarzy i łyżwiarek. Wydawało się wtedy, że czeka nas złoty okres polskich sportów zimowych.
W Pjongczangu jednak zdobyliśmy już tylko dwa medale i oba były zasługą naszych skoczków. A na co możemy liczyć w Pekinie? Cóż, powiedzmy tak – naszym nadziejom bliżej do koreańskich niż rosyjskich igrzysk. Tym bardziej, że znów liczyć będziemy przede wszystkim na Kamila Stocha i spółkę.
Skoczkowie – największa szansa medalowa
Od 2002 roku nasza sytuacja na zimowych igrzyskach właściwie się nie zmienia – może poza Vancouver, gdzie najbardziej liczyliśmy na pokaz umiejętności Justyny Kowalczyk i go dostaliśmy – jeśli ktoś ma nam zapewnić medale, to właśnie skoczkowie. Podobnie będzie też zapewne w Pekinie, bo jedynie całkowity kryzys naszej kadry – podobny do tego z sezonu 2015/2016 – mógłby sprawić, że nie będą się oni liczyć w walce o medale.
– Brakuje nam jeszcze stabilności w skokach. Na razie na pięć skoków trzy są dobre, a dwa niezłe. I nad tym pracujemy. Oczywiście to nie dotyczy wszystkich. Każdy z zawodników potrafi bardzo dobrze skakać, ale trzeba jeszcze ich ustabilizować. Nie ma jednak nerwów, bo treningi pokazują, że poziom kadry jest bardzo wysoki – mówił jakiś czas temu Michal Doleżal, trener polskich skoczków, w rozmowie na łamach Onetu.
Wysoki poziom z pewnością zaprezentował na niedawnych mistrzostwach kraju Piotr Żyła i to on wyrasta na naturalnego kandydata do medalu. Tym bardziej, że ma wielką motywację – nie zdobył jeszcze żadnego olimpijskiego krążka. Kamil Stoch, wiadomo, ma cztery – trzy złote i brąz w drużynie. Dawid Kubacki dołożył się do tego ostatniego. Ale Żyła konkurs oglądał wtedy z trybun, a w ekipie skakali jeszcze Maciej Kot i Stefan Hula.
Ostatnie lata pokazały nam jednak, że każdy z naszej eksportowej trójki potrafi wystrzelić i przygotować formę na najważniejsze zawody sezonu. Dawid Kubacki został mistrzem świata w 2019 roku, a w 2020 w fantastycznym stylu wygrał Turniej Czterech Skoczni. Kamil Stoch jest klasą sam dla siebie, a na igrzyska po prostu ma patent. Żyła wreszcie zdobył coś dla siebie w poprzednim sezonie – gdy nie dał szans rywalom na skoczni normalnej w Oberstdorfie i zgarnął złoto MŚ.
Problem jest tu jeden – Polacy przed igrzyskami nie oddadzą skoków w Zhangkijakou, gdzie odbędą się olimpijskie zmagania. Mieli taką możliwość – mogli zdecydować się na udział w Pucharze Kontynentalnym w dniach 4-5 grudnia. PZN już uznał jednak, że wyjazd na te zawody byłby zbyt dużym logistycznym wyzwaniem, by decydować się na nie już po rozpoczęciu sezonu, tym bardziej, że weekend ten pokrywa się z Pucharem Świata w Wiśle. Do Chin nie udadzą się zresztą też przedstawiciele wielu innych z naszych dyscyplin. Serwismeni będą więc musieli na szybko zbierać informację na miejscu, podobnie jak sami zawodnicy i sztab szkoleniowy.
W skokach to bardzo ważne, każda skocznia jest nieco inna, a każdy skok więcej pozwala się z nią zapoznać. Skąd więc decyzja o tym, by wyprawę tam całkowicie odpuścić?
– Analizowaliśmy wszystkie za i przeciw. I wyszło nam, że przeciw jest więcej. To armagedon logistyczny. Zacznijmy od obowiązkowej kwarantanny po przylocie – 6 lub 8 dni. Żeby tam dolecieć, konieczny jest czarter z Frankfurtu n. Menem. Aklimatyzacja? Każdy to już zna i umie z nią poradzić. I teraz ostatnia sprawa: niechby tylko ktoś otrzymał tam pozytywny wynik. Tracimy go wtedy pewnie na kilka tygodni sezonu. Nie sądzimy, by był to wielki problem. Po pierwsze, żeby to miało sens, należałoby tam pojechać w lutym tego roku, a nie w grudniu. Teraz będą tam panowały zupełnie inne temperatury, wilgotność, wiatry itd. Podobnie jest w przypadku ekip z innych sportów. Co ważne, Polska nie jest jedynym krajem z takim wyzwaniem. Inne nacje przecież też nie wizytowały obiektów w Chinach – tłumaczył decyzję Jan Winkiel, sekretarz PZN, w rozmowie z TVP.
Warto też dodać, że przed igrzyskami w Soczi Kamila Stocha zabrakło na olimpijskim rekonesansie. A potem wyskakał dwa złote medale. Zakładając więc, że w Chinach też wszystko pójdzie dobrze, liczyć możemy nawet na kilka medali w skokach. By jednak ostrożności stało się zadość, napiszemy, że ucieszyłyby nas dwa, a trzy byłyby wspaniałym wynikiem. Na kogo stawialibyśmy teraz najbardziej? Piotra Żyłę i krążek w drużynie. Ale do lutego może okazać się, że i Stoch oraz Kubacki są w znakomitej formie.
Ich doświadczenie powinno im tylko pomóc w tym, by z formą trafić idealnie na olimpijskie zawody.
Łyżwy mogą dać medale
W Pjongczangu mówiło się, że w short tracku możemy doczekać się niespodzianki. Tej nie było, ale na przestrzeni minionych niespełna czterech lat Natalia Maliszewska stała się jedną z najlepszych zawodniczek na świecie i jej opcjonalny medal niespodzianką już zupełnie nie będzie. „Kurczak”, jak jest zwana, po prostu potrafi wygrywać z najlepszymi.
Polka udowodniła to zresztą niedawno… w Pekinie. To tam startował sezon Pucharu Świata w short tracku i w rywalizacji na 500 metrów – swoim koronnym dystansie – Natalia okazała się najlepsza. Potem dołożyła do tego jeszcze srebro w japońskiej Nagoji. Na podium zawodów PŚ (a tych jest mniej niż na przykład w skokach) stała już dwunastokrotnie (w tym raz też na dystansie 1000 metrów), trzy razy wygrywała – w sezonie 2018/19 okazała się też najlepsza w klasyfikacji generalnej „pięćsetki”. Zresztą tamtej zimy pisaliśmy o niej spory tekst.
Nie dziwi, że przed igrzyskami w Pekinie Maliszewska zdaje się być wręcz pewniaczką do medalu. Problem jest jeden – short track, zwłaszcza na najkrótszym z dystansów, bywa bardzo loteryjny. Na krótkim torze trudno się wyprzedza, często zdarzają się upadki, wiele może się wydarzyć nawet na ostatnim zakręcie, o czym przekonał się choćby Steve Bradbury – być może najbardziej sensacyjny i szczęśliwy mistrz olimpijski w historii zimowych igrzysk, który w ćwierćfinale awansował dzięki dyskwalifikacji rywala a zarówno w półfinale, jak i finale, jechał na ostatniej pozycji, by wygrać po tym, jak rywale zaliczyli kraksę.
Dlatego trudno z góry oczekiwać od Natalii medalu. Wystarczy bowiem jeden kontakt z rywalką i wszystko może się popsuć. Ale, co warto podkreślić, gdy jest się w formie, szanse na krążek wzrastają. A Maliszewska już na starcie tego sezonu pokazała, że w formie jest. I na pewno będzie chciała powalczyć o medal. Nawet złoty.
A co z rywalizacją na długim torze? Tam największe szanse na medal zdaje się mieć sprinterka – Andżelika Wójcik, która niedawno poprawiła rekord Polski w rywalizacji na 500 metrów. Niespełna 25-letnia zawodniczka (urodziny ma za cztery dni) do tej pory na arenie międzynarodowej nie odnosiła większych sukcesów, zwłaszcza indywidualnie. Jej dyspozycja przed tym sezonem zdaje się jednak być doskonała, a czas, o czym sama mówi, jest ze światowej czołówki.
– Mam taką romantyczną wizję, że dlaczego mam nie powalczyć o [olimpijskie] podium? Aktualnie mój czas jest w światowej czołówce, więc czemu nie? Jestem gotowa na to, co zaprezentują rywalki z innych reprezentacji, ale ja też chciałabym pokazać się z najlepszej strony. Wizualizuję sobie to w głowie, marzę o tym. To będzie mój olimpijski debiut, ale zamierzam walczyć o najwyższe cele. Takie podejście zawodników, którzy zakładają, że chcą być w czołowej „10” to nie jest najpiękniejsza wizja. Ona spełnia się dopiero wtedy, kiedy zdobywa się medale. To taka degradacja swoich możliwości, narzucanie sobie z góry, że jak zmieszczę się w czołowej „10” to będzie w porządku. Potem głowa nie jest w stanie przełamać tej bariery, którą ciało mogłoby pokonać – mówiła niedawno Interii.
Poza nią trudno wskazać w łyżwach jakieś szanse medalowe. Teoretycznie ludzie ze środowiska – choćby Rafał Tataruch, prezes Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego – wspominają, że zaskoczyć zawsze może drużyna kobiet, która medale przywoziła nam z Vancouver i Soczi (choć w Pekinie rywalizować będzie, oczywiście, w zupełnie innym składzie), a niektórzy dodają, że wchodząca w skład tej drużyny Karolina Bosiek – wciąż młoda zawodniczka o sporym talencie – może zaskoczyć w biegu masowym, bo ten jest nieprzewidywalny.
To już jednak bardziej myślenie życzeniowe. Podobnie jak marzenia o kolejnym medalu dla Zbigniewa Bródki, który niedawno po dłuższej nieobecności wrócił na tor i zaprezentował się znakomicie na mistrzostwach Polski. On sam chciałby jednak przede wszystkim na igrzyska się dostać. A co będzie na nich – o tym pomyśli się dopiero po uzyskaniu kwalifikacji.
Gdyby Bosiek czy Bródka zdobyli medal, byłaby to ogromna niespodzianka. By nie powiedzieć sensacja. A kto jeszcze mógłby sprawić podobną?
Czas niespodzianek – kto może zaskoczyć w Pekinie?
Przede wszystkim powinniśmy zerkać na biathlon. Monika Hojnisz-Staręga od kilku lat należy do szerokiej światowej czołówki, a świetne zimy notowała w sezonach 2018/19 i 2019/20, pierwszą z nich kończąc w najlepszej „10” klasyfikacji generalnej. W obu tych przypadkach nie stała jednak na podium pojedynczych zawodów. Taki sukces osiągnęła tylko w sezonie… 2012/13, gdy została brązową medalistką mistrzostw świata w biegu masowym.
W biathlonie, rzecz jasna, liczyć możemy też na wybuch talentu Kamili Żuk, która od dłuższego czasu pokazuje, że potencjał ma ogromny, jednak jej główny problem stanowi strzelanie. Tradycyjnie można by też zerkać w stronę sztafety, w której Polki zwykle dobrze sobie radziły. Gdyby wyszło im w niej wspomniane strzelanie, to kto wie – może byłyby zdolne nawet stanąć na podium. Wiele będzie zależało jednak od tego, czy uda się przygotować formę biegową, z którą w naszej kadrze często był problem.
Inną przedstawicielką sportów zimowych, która może nas pozytywnie zaskoczyć, jest Maryna Gąsienica-Daniel, nasza najlepsza narciarka alpejska. Jak na razie Polka jeszcze nigdy nie stała na podium pojedynczych zawodów, ale w zeszłym sezonie kilkukrotnie była już tego blisko, nawet na mistrzostwach świata. Choć sezon w Soelden zaczęła słabo, to jednak gdy niedawno pisaliśmy o niej tekst, eksperci ostrzegali nas, że to może się wydarzyć. Bo przed startem zimy trochę chorowała, teraz musi nadrobić stracony czas. Jeśli do igrzysk zdąży to zrobić – może pokusić się tam o świetny wynik w slalomie gigancie czy też slalomie równoległym.
Wiele osób sugeruje, że liczyć powinniśmy też na naszych snowboardzistów. Zarówno Michał Nowaczyk, jak i Oskar Kwiatkowski potrafili już stanąć na podium zawodów Pucharu Świata, podobnie jak Aleksandra Król. Oczywiście, to były pojedyncze przypadki, ale nikt nie powiedział, że kolejny taki nie trafi się na igrzyskach. Trudno jednak traktować ich w kategorii „szansy medalowej”, raczej osób, na które warto zwrócić uwagę, bo mogą zanotować dobry występ.
Podobnie jest zresztą z naszymi… saneczkarzami, którzy pod koniec zeszłego sezonu zaimponowali swoimi rezultatami. W lutym duet Wojciech Chmielewski i Jakub Kowalewski stanął na podium zawodów PŚ w Winterbergu, gdzie w rywalizacji dwójek byli trzeci. Taki sam wynik zajęli w Oberhofie na zakończenie sezonu, ale już w rywalizacji sztafet, w której startowali też Klaudia Domaradzka i Mateusz Sochowicz. W teorii wielkich szans na medal mimo tego nie mają. Ale Dawid Tomala na letnich igrzyskach też przecież nie miał…
Prognozy – ile medali zdobędziemy?
Szans medalowych zawsze można doszukać się wielu, wystarczy chcieć. Dlatego na koniec zapytajmy – na ile medali Polaków faktycznie możemy liczyć? Postawilibyśmy na cztery: jeden Maliszewskiej i trzy w skokach. Nie oznacza to jednak, że jeśli z Pekinu Polacy przywiozą trzy, powinniśmy czuć się rozczarowani – tak to po prostu w sporcie jest, nie każda szansa zostanie wykorzystana.
O dziwo, bardziej optymistyczny od nas jest choćby Gracenote, zajmujący się między innymi takimi właśnie prognozami. O ile eksperci spółki jeszcze w lutym 2021 roku sugerowali, że Polacy zdobędą trzy medale i wszystkie będą srebrne, o tyle w opublikowanej kilka tygodni temu prognozie, Polska ma zgarnąć pięć krążków – w tym jeden złoty, autorstwa Piotra Żyły na normalnej skoczni.
Poza nim, według Gracenote, medale zdobyć mają też Dawid Kubacki (brąz, również na normalnej skoczni), Kamil Stoch (brąz na dużej), a do tego na podium stanąć miałaby też drużyna skoczków. Natalia Maliszewska za to niezmiennie typowana jest do drugiego stopnia podium w rywalizacji na 500 metrów. Dodajmy, że prognoza ta oparta jest na wynikach najważniejszych zawodów od igrzysk z 2018 roku. Po starcie Pucharu Świata w skokach zapewne jeszcze kilkukrotnie się zmieni.
Jeszcze bardziej optymistyczny zdawał się być ostatnimi czasy Apoloniusz Tajner, prezes Polskiego Związku Narciarstwa, który sugerował, że Polaków stać nawet na sześć medali. Obok wymienionych w dwóch powyższych akapitach, za dużą szansę uznawał też występ Maryny Gąsienicy-Daniel, a i snowboardzistów zdecydowanie polecał obserwować, bo tych – jego zdaniem – stać nawet na podium.
Trzeba tu też podkreślić jedno – to będą specyficzne igrzyska, ze względu na COVID-owe ograniczenia, co do których jeszcze nie wszystko jest jasne. Co prawda letnie pokazały nam, że w większości przypadków wygrywają faworyci, to jednak zdarzyło się i kilka sensacji – choćby wspomniany Dawid Tomala, który tak nas zachwycił swoim chodem na 50 kilometrów.
Wiele dalibyśmy, żeby któryś z Polaków zrobił coś podobnego w Pekinie. Przede wszystkim jednak – chcielibyśmy przedłużyć serię igrzysk z medalami. Bo przecież przez lata nie było to w polskiej reprezentacji coś oczywistego.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix