Do Polaków już dawno przylgnęła łatka kombinatorów. Jesteśmy mistrzami w rozwiązywaniu problemów na milion różnych sposobów. Tym dziwniejsze wydaje się to, że nie potrafimy… rozwiązać problemu słabych w wyników kombinacji norweskiej. To sport, w którym rywale zdecydowanie nam uciekli, a na zbliżających się mistrzostwach świata możemy liczyć co najwyżej na miejsca w środku stawki.
Przeszłość
Skoro „świat nam uciekł”, to kiedyś musieliśmy być go znacznie bliżej. I faktycznie, dawniej ten dystans nie był aż tak duży, choć – co należy podkreślić – kombinacją od zawsze rządzili ludzie z północy, głównie Norwegowie. Z czasem doskoczyli do nich Niemcy i Austriacy. Polacy? Mieliśmy kilku naprawdę dobrych dwuboistów, z których część odniosła spore sukcesy. I właśnie o tych ostatnich warto napisać, by uświadomić sobie, że mamy w tym sporcie tradycje, do których możemy nawiązywać.
Rok 1956, igrzyska olimpijskie w Cortinie d’Ampezzo. Polska reprezentacja jedzie tam z nadziejami na zdobycie pierwszego medalu tej imprezy w historii. I faktycznie, cel ten udaje się zrealizować za sprawą Franciszka Gąsienicy-Gronia, kombinatora norweskiego, którego pierwotnie we Włoszech w ogóle miało nie być. Do kadry dostał się w ostatniej chwili. W teorii jechał jako rezerwowy, ale postawił na niego trener Marian Orlewicz, którego zawodnicy zwali „Wujkiem”. Opłaciło się.
– Wreszcie zapowiedź: Groń Gonszenica, Polonia. Napaliłem się na ten skok, chciałem uzyskać na rozbiegu jak największą szybkość. Coś poknociłem, w końcu wystartowałem przy zachwianej równowadze. Błyskawiczna myśl: rany boskie, nie przewrócić się na rozbiegu. To wystarczyło, dekoncentracja, już próg skoczni, wybijam się za wcześnie. Straszne, lecę na głowę. Końce nart dostają zeskoku, jakimś cudem się odchylam, odbijam palcami, zjeżdżam w dół, ale skok jest z upadkiem. Łzy leją mi się po policzkach, co za straszny pech. Przez dwa tygodnie na tej skoczni lądowałem najdalej ze wszystkich, ani razu się nie przewróciłem i musiało to mieć miejsce akurat teraz – wspominał, w rozmowie z Wojciechem Szatkowskim, swoją pierwszą próbę z olimpijskiego konkursu. Na szczęście oddawano wtedy trzy skoki, liczyły się dwa najlepsze. Ostatecznie wylądował pod koniec pierwszej dziesiątki.
Bieg rozgrywano następnego dnia. Gąsienica-Groń wiedział, że może w nim sporo nadrobić, bo na trasie radził sobie świetnie. I faktycznie, na trasie szybko „połykał” kolejnych rywali. „Leciał fest!”, jak sam to później ujmował. Dwa kilometry przed końcem dogonił Włocha Pruckera. I tu rozegrał się mały dramat – rywal się przewrócił, a Polak co prawda go wyminął, ale wpadł w głęboki śnieg, tracąc na tym kilka sekund. Pobiegł jednak dalej, wpadł na metę i…
– Podbiegają do mnie ludzie, gratulują, jestem oszołomiony. Nagle dziennikarze i trenerzy ze Związku Radzieckiego przybiegają do mnie i mówią, że zdobyłem brązowy medal. Rosjanie zapraszają mnie do autokaru. Jedziemy razem do hotelu. Wszyscy są zdenerwowani i czekają na oficjalne potwierdzenie wyników. Wszystko się potwierdza – brązowy medal. W przerwie meczu hokejowego ZSRR – USA odbywa się ceremonia wręczenia medali za dwubój klasyczny. Norweg Stenersen na najwyższym podium, Szwed Eriksen drugi, ja trzeci – mówił Szatkowskiemu.
Gąsienica-Groń był pierwszym zawodnikiem spoza Skandynawii, który znalazł się na olimpijskim podium w tej konkurencji. Przy okazji otrzymał też brązowy medal za mistrzostwo świata, bo igrzyska były wtedy równoznaczne ze światowym czempionatem. Pierwszym polskim medalistą pełnoprawnych mistrzostw – i jak do tej pory jedynym – w kombinacji był Stefan Hula. Ten starszy, ojciec dzisiejszego reprezentanta Polski w skokach. Człowiek, któremu pomagała nawet pogoda. Potem mówiono o nim „dziecko szczęścia”.
– Była odwilż. Zrobiła się straszliwa ciapa na skoczni. Trener, widząc co się dzieje, postanowił, że to ja wystartuję w mistrzostwach, bo Józek Zubek, który świetnie radził sobie przy mrozie, miał za słabe odbicie na te warunki. Skoczyłem 84,5 metra z piątym numerem. Miałem trochę szczęścia, bo nie było jeszcze wody w torach. W drugiej serii skoczyłem 82 metry, prowadziłem. […] Następnego dnia zmroziło trasę, która była bardzo szybka, co mi pasowało. Tyle tylko, że miałem ciężką noc, nie mogłem spać. W końcu na półmetku rywalizacji byłem mistrzem świata, a miałem przecież nie startować. Cały czas myślałem o tej medalowej szansie. Tym bardziej że zdawałem sobie sprawę, że nie zawsze mi te biegi wychodziły. Ten w Falun był jednak jednym z lepszych w karierze. Pewnie gdyby nie doping naszych skoczków na długim dojeździe do mety na stadionie biegowym, nie byłoby tego sukcesu. To dzięki nim wykrzesałem z siebie ostatki sił – wspominał w rozmowie z Onetem.
Warto tu zaznaczyć, że Polacy mieli wtedy bardzo mocną drużynę. Najlepszy w biegu był wówczas Jan Legierski, znakomicie radzili sobie też Kazimierz Długopolski czy Jan Kawulok. A w odwodzie był wspomniany Józef Zubek. Bardzo możliwe, że w rywalizacji zespołowej mogliby powalczyć nawet o złoto. Nie mieli jednak takiej możliwości – konkursy drużynowe zaczęto rozgrywać dopiero w 1982 roku, osiem lat po sukcesie Huli. Wtedy nasza kombinacja stała już na znacznie niższym poziomie.
Nawet w tym okresie trafił się jednak zawodnik, któremu udało się osiągnąć coś historycznego – jedyne podium w konkursie Pucharu Świata w historii polskiego dwuboju. Mowa o Stanisławie Ustupskim, ostatnim kombinatorze z Polski, który był w stanie rywalizować ze światową czołówką. Dziś najlepszy z Polaków – Szczepan Kupczak – to zresztą jego wychowanek, który pewnie marzy o tym, by po trzydziestu latach od sukcesu „Pakera” powtórzyć jego osiągnięcie.
Ustupski zrobił to w Breitenwang w 1989 roku, niemalże na przełomie dwóch systemów. Naszym kombinatorom brakowało wtedy wielu rzeczy: sprzętu, smarów, pieniędzy… Trudno było liczyć na wybitne osiągnięcia. Zresztą w kolejnych latach, jak pokaże historia, będzie jeszcze gorzej. „Pakerowi” się jednak udało, choć sam się tego nie spodziewał.
– Wiedziałem, że wejdę do szóstki, bo byłem w dobrej formie. Mobilizowali mnie też zawodnicy z innych państw. Wiedziałem, że jest to możliwe, ale nie liczyłem na aż tak dobry występ. Wiele zawdzięczam ś.p. trenerowi Tadeuszowi Kaczmarczykowi. On, przebywając w Austrii, gdzie pracował, mocno mnie mobilizował i dopingował. Rozmowy z nim wiele mi dawały, dostawałem też plany treningowe. Bez niego tego sukcesu by nie było. To drugie miejsce z Pucharu Świata to mój największy sukces, razem z ósmą lokatą z igrzysk – opowiadał na łamach portalu skipol.pl.
Po latach Ustupski mówił, że mógł osiągnąć więcej i nie jest do końca zadowolony ze swojej kariery. Być może miałby szansę na medal drużynowy z igrzysk, gdyby… w 1992 zabrano trzech kombinatorów, a nie dwóch. Wygrały wtedy jednak układy, nie chciano wziąć kolejnego zawodnika z Zakopanego, by nie obrazili się Ślązacy. Niemniej, nawet z tym jednym miejscem na podium Pucharu Świata, Stanisław Ustupski pozostaje wzorem dla dzisiejszych kombinatorów.
Bo w XXI wieku kombinacja to u nas sport – i niestety, ale to określenie zdecydowanie do niego pasuje – „gorszego sortu”.
Teraźniejszość
– Oczywiście, że chciałoby się nawiązać do dawnych lat świetności polskiej kombinacji, bo przez dekady przewinęło się u nas naprawdę wielu znakomitych narciarzy. Zawodnicy tacy jak Długopolski, Kawulok, Legierski, Pach, Hula… to była światowa czołówka i marzymy, by móc kiedyś dorównać do ich poziomu – mówił Jan Szturc w 2015 roku portalowi skipo.pl.
Te marzenia stara się zrealizować Adam Małysz, który w 2016 roku objął w Polskim Związku Narciarstwa funkcję dyrektora koordynatora ds. spraw skoków i kombinacji norweskiej. Kluczowe są tu dwa ostatnie słowa, na których – co często sam przyznawał – bardzo mu zależało. Bo on sam zaczynał od kombinacji norweskiej, dopiero potem przerzucił się na skoki.
– Moim zdaniem młodzież, zanim zdecyduje się na skoki, powinna do 14-15 roku uprawiać kombinację. Też taką drogę przeszedłem i tak jest to praktykowane na całym świecie. To pomaga lepiej się rozwinąć fizycznie. Fajnie byłoby, żeby u nas droga do skoków wiodła właśnie przez kombinację – mówił „Orzeł z Wisły” Onetowi.
To zresztą model, o którym często się mówi. Chodzi o to, by zapewnić dzieciakom możliwość wyboru aż trzech zimowych sportów: kombinacji, biegów i skoków. Bo jeśli ktoś okaże się utalentowany tylko w jednej z dyscyplin, zawsze może odrzucić drugą i skupić się na rozwijaniu talentu albo na skoczni albo na trasach biegowych. Może więc dzieciakom powinno wręczać się na start dwie pary nart zamiast jednej?
Z takim postawieniem sprawy nie zgadza się Paweł Ulbrych, komentator kombinacji norweskiej w Eurosporcie, który mówi nam tak: „Myślę, że trudno tu o jakieś ogólne stwierdzenia i wszystko zależy od człowieka. Jak on się czuje, jakie ma predyspozycje, jak bardzo mu się chce”. Z pewnością jednak model, w którym pięcio- czy sześciolatkowie zaczynają od kombinacji, ma jedną zaletę. O niej wspominał nam kilka miesięcy temu Piotr Meissner, komentator biegów narciarskich w TVP. W dwuboju jest po prostu mniejsza konkurencja. I większe szanse medalowe na igrzyskach:
– Kombinacja to dyscyplina, w którą naprawdę warto zainwestować, bo uprawia ją na poważnie raptem 9-10 krajów. Są tam duże szanse na to, by osiągać dobre wyniki na igrzyskach. Pewnie dużo większe niż w biegach narciarskich. Czy lepiej byłoby odstawić biegi na rzecz kombinacji? Nie chcę tak mówić. Sam uprawiałem biegi, znam tę dyscyplinę, lubię i zimą staram się od czasu do czasu wystartować w jakichś zawodach. Trudno mi przechodzi przez gardło takie stwierdzenie. Natomiast patrząc realnie w kombinacji o wyniki byłoby łatwiej, ale nie wyobrażam sobie, by w takiej dyscyplinie jak biegi narciarskie nie było Polaków. Nie chciałbym powiedzieć, by nie inwestować w biegi, natomiast, gdyby spojrzał na to ktoś mniej związany z tą dyscypliną niż ja i zrobił to realistycznie, to pewnie uznałby, że lepiej inwestować w kombinację norweską.
Na ten moment jednak z kombinacją jest u nas krucho. Stąd zmiana trenera w 2017 roku, o którą pokusił się PZN. Mateusza Wantuloka i współpracującego z nim Jana Szturca (w jego przypadku istotne były też problemy zdrowotne), zastąpiono Dannym Winkelmannem, Niemcem, który najpierw sam kombinatorem był, a potem pracował m.in. w kilku ojczystych klubach. W mediach komentowano, że to zmiana rozpaczliwa, bo wykonana tuż przed sezonem olimpijskim, ale Adam Małysz, na łamach „Gazety Wyborczej”, bronił tej decyzji.
– Prezes Apoloniusz Tajner poprosił Stefana Horngachera o to, by pomógł nam szukać na rynku niemieckim. To był sezon przedolimpijski, większość dobrych fachowców miała robotę. Trenera najlepiej szukać po igrzyskach, wtedy wielu szuka nowych wyzwań. Ale my nie mieliśmy czasu. Od dawna rozmawialiśmy z prezesem, że naszym kombinatorom potrzebny jest trener zagraniczny. Taki, który zmieni system, wprowadzi nową filozofię, sposób myślenia, ruszy konkurencję od podstaw. Nie chodziło nam tylko o to, by przygotował nam kadrę na Pjongczang. […] Niemcy w kombinacji to potęga, Winkelmann pracował w szkole sportowej w Schwarzwaldzie. Priorytetem jeśli chodzi o naszą olimpijską czwórkę jest poprawa skoków.
Zwróćcie uwagę na słowa: „zmieni system, wprowadzi nową filozofię, sposób myślenia, ruszy konkurencję od podstaw”. One najlepiej świadczą o tym, w jakim położeniu znajdowała się kombinacja. Zresztą przy innej okazji Małysz mówił, że: „Od dawna nie podobało mi się, że kombinacja norweska u nas kuleje. Jeszcze kiedy nie działałem jeszcze w związku, sygnalizowałem, że jeśli nie zatrudnimy trenera z zagranicy, to będzie ciężko odbudować w Polsce tę dyscyplinę. Nie ma po prostu odpowiedniego systemu. Sytuacja przypominała tą sprzed kilkunastu lat w skokach”.
Czy do dziś coś się ruszyło? Trudno powiedzieć. Zawodnicy raczej chwalą sobie współpracę z Winkelmannem, któremu od tego sezonu pomaga też Robert Mateja. I faktycznie ich wyniki stały się bardziej regularne, ale wciąż… są mizerne, po prostu. Najlepszy z naszych, Szczepan Kupczak, ma w Pucharze Świata 88 punktów i zajmuje 33. pozycję. Inna sprawa, że w klasyfikacji samych skoków jest czwarty. Ale przerzucić się na dyscyplinę Stocha, Żyły i Kubackiego nie chce, choć wielu mu to sugeruje, bo w biegu z naszej punktującej trójki (obok Szczepana są to Adam Cieślar i Paweł Słowiok) jest zdecydowanie najgorszy.
– Nie czuję skoków narciarskich. Gdybym miał uprawiać tylko tę dyscyplinę, to byłoby to dla mnie strasznie nudne. Nie widzę w nich dla siebie wyzwania. Otrzymałem wiele wiadomości, w których namawiano mnie na przejście na skoki narciarskie i proszono, żebym sobie dał spokój z bieganiem, bo wstyd mnie oglądać na trasie. Ja mam jednak swój cel i do niego dążę. Reszta mnie nie obchodzi. A do skoków raczej nigdy nie przejdę – mówił Onetowi.
Jego największy sukces? Dwunaste miejsce w zawodach Pucharu Świata, zresztą z tego sezonu. Choć zdarzało się, że po skokach przewodził stawce. Być może byłby dziś w zupełnie innym miejscu, gdyby nie kontuzja barku sprzed kilku sezonów, która przeszkodziła mu w rozwoju biegu. Należy jednak podkreślić jedno – i tak jest znacznie lepiej niż jeszcze kilka lat temu. A może byłby w stanie wspiąć się na jeszcze wyższy poziom, gdyby nie braki całej kombinacji. I mamy tu na myśli przede wszystkim niedostatek pieniędzy. Paweł Ulbrych mówi nam wprost:
– Nasi zawodnicy zasługują na słowa pochwały za to, co robią. Bo trzeba mieć na uwadze taką rzecz – co zresztą odnosi się do większości dyscyplin, gdzie sukcesów brak – że gdyby ci najlepsi mieli takie warunki do uprawiania tego sportu, w jakich robią to Polacy, to duża część zrezygnowałaby dawno temu. Oni nie borykają się z wieloma codziennymi problemami, z którymi borykać muszą się nasi zawodnicy. My, jako kibice, czekamy na wyniki, najlepiej medale, a trzeba zadać sobie pytanie, na jakiej podstawie te wyniki miałyby być.
To zresztą żadna nowość. Już kilka miesięcy temu, gdy pisaliśmy o sytuacji naszych biegów narciarskich, mogliśmy się dowiedzieć, że jest kiepsko. Choćby z infrastrukturą. A przecież biegi to jedna ze składowych kombinacji i idealna sytuacja wyglądałaby tak, że tuż obok skoczni – w Zakopanem bądź Wiśle, bo tyle mamy dużych obiektów w kraju – są świetnie przygotowane, naśnieżane trasy biegowe. Czy tak jest? Zapytajcie jakiegokolwiek biegacza, szybko dostaniecie odpowiedź. A zresztą, może wam też odpowiedzieć Paweł Ulbrych:
– Infrastruktura nam kuleje, bo jest bardzo słabo, jeśli chodzi o stałe trasy biegowe. Przecież można biegać nie tylko w górach, ale i na nizinach. Wiadomo, że ze śniegiem jest tak sobie, ale z temperaturą już lepiej. Armatkami dałoby się ten śnieg wyprodukować i wytyczyć pętlę czy dwie. A tu musimy dodatkowo pogodzić skoki z biegiem, co jest jeszcze trudniejsze.
Brakuje też pracy u podstaw i tu być może dobrze zadziałałby pomysł ściągania dzieciaków do kombinacji, by później – jeśli zajdzie taka potrzeba – odesłać ich do skoków bądź biegów. Bo na ostatnich mistrzostwach Polski (letnich, na zimowych zabrakło kadry A, więc je pomijamy) pojawiło się 18 (!) zawodników. I to tylko dlatego, że startowało wielu piętnasto- czy szesnastolatków. Jeśli takie mamy zasoby, to czy może dziwić nas kiepska kondycja polskiego dwuboju?
Oczywiście, że nie, co zauważa Paweł Ulbrych:
– Kombinacja jest sportem numer trzy, jeśli o narciarstwo klasyczne chodzi, zdecydowanie. Jednak nie wypada traktować inaczej skoków czy biegów, w których odnosiliśmy ostatnio sukcesy. Jest jasne, że tamte konkurencje „skazały się” – i cały czas, zwłaszcza skoki, „skazują się” – na sukces. Podobnie biegi za sprawą Justyny Kowalczyk, też było to uzasadnione. Wystarczy popatrzyć, jak bardzo sukcesy Adama Małysza wpłynęły na to, jak się ma dzisiejsza kondycja skoków narciarskich. W kombinacji tak wielkich sukcesów ostatnio nie mieliśmy.
Nie ma sukcesów – nie ma chętnych by sport uprawiać. Nie ma chętnych – nie ma sukcesów. I tak toczy się to błędne koło. Ale spokojnie, na pocieszenie napiszemy, że kombinacja problemy na nie tylko u nas. Pora rozszerzyć perspektywę.
Świat
Gdy Franciszek Gąsienica-Groń stawał na olimpijskim podium, najlepszemu kombinatorowi przyznawano tytuł „króla nart”. Dziś ten sport przegrywa popularnością ze skokami i biegami, a Jarl Magnus Riiber – już koronowany zwycięzca Pucharu Świata – o takiej godności może tylko pomarzyć. Dwubój zmaga się ze swoimi problemami. Na tyle poważnymi, że niedawno MKOl zastanawiał się nad wykreśleniem go z programu igrzysk.
– Dwubojem interesuje się obecnie zaledwie kilka państw i to jest poważny problem. Ile mieliśmy już spotkań, narad, konferencji… Od lat głowimy się, jak zatrzymać spadek popularności, ale na razie ponosimy porażkę. Tymczasem tematem zaczął interesować się MKOl, który alarmował już, że pozycja kombinacji w programie igrzysk jest poważnie zagrożona. Oni w ogóle chcą zmienić program zimowych zawodów, przeczyścić go, wprowadzić nowe, bardziej widowiskowe dyscypliny. Może to dotyczyć również kombinacji. To nie groźba, a realne zagrożenie – mówi „Przeglądowi Sportowemu” Gian Franco Kasper, prezydent Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) i członek MKOl-u.
Te kilka państw dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. Przede wszystkim to wielka trójca: Norwegia, Niemcy i Austria. To ich zawodnicy dominują w klasyfikacji generalnej. Gdyby nie Akito Watabe z Japonii (zeszłoroczny triumfator Pucharu Świata, w tym sezonie na razie jest drugi) pierwsza dziesiątka składałaby się tylko z germańsko-skandynawskiej koalicji. Poza Watabe jest w niej trzech Norwegów (w tym zwycięzca, Riiber), dwóch Austriaków i czterech Niemców. Bardziej różnorodnie jest, gdy spojrzy się na klasyfikację samych skoków bądź biegów. Ale one niewielu obchodzą.
Paweł Ulbrych:
– To prawda, że te trzy kraje dominują. Do tego trochę Japonia i Finowie, którym bardzo zależy, ale różnie jest z ich wynikami. Amerykanie przeżywają bardzo głęboki kryzys. Natomiast wydaje mi się, że sport sam w sobie jest bardzo ciekawy i atrakcyjny. Być może problemem jest to, że żyjemy w czasach posuniętej specjalizacji. A w kombinacji nie jest tak, że wygrywa się samym skokiem czy samym biegiem. Może to działa zniechęcająco na tych, którzy mogliby spróbować swoich sił w tym sporcie, że trzeba trenować dwie dyscypliny. Stąd właśnie zmniejszająca się liczba zawodników i kurcząca się geografia tego sportu, bo nie przybywa nowych krajów, a wręcz przeciwnie.
W Pucharze Narodów sklasyfikowanych jest aktualnie piętnaście państw. My zajmujemy ósme miejsce, idealnie w środku stawki. Pierwsza trójka jest oczywista, za nią duża przerwa punktowa i Japończycy. Następnie Finowie, mający o połowę punktów mniej od zawodników z Dalekiego Wschodu. Francuzi i Włosi biją się o szóste miejsce, my bronimy ósmego przed zakusami Czechów. Za nami i naszymi sąsiadami USA, które nie może ani podskoczyć, ani zlecieć. Reszta – Rosja, Szwajcaria, Estonia, Słowenia i Ukraina (z jednym punktem) – się nie liczy.
Podsumowując: piętnaście krajów, z czego trzy mają podium niemal w kieszeni, jeden jest zdolny się na nie wkraść, a reszta – przynajmniej w obecnej formie – może tylko pomarzyć o takich sukcesach i istnieje spore ryzyko, że niektóre z kombinacji po prostu zrezygnują. I nikogo przesadnie to nie zdziwi.
FIS próbuje więc coś zmienić, ale wychodzi to średnio. Mówi Paweł Ulbrych:
– Dla mnie to dyscyplina dużo ciekawsza niż skoki czy biegi same w sobie. Ale być może formuła kombinacji wymaga jakiegoś odświeżenia, znalezienia czegoś nowego. FIS szuka takich sposobów, wprowadzili choćby sprint drużynowy. Ale może należałoby pójść dalej.
Pytanie brzmi, co można jeszcze wymyślić w sporcie, który na zimowych igrzyskach obecny jest od zawsze? Jakie nowości wprowadzić? Jak uatrakcyjnić rywalizację? I przede wszystkim jak przyciągnąć do niej – na powrót – kibiców? Nie kosztem skoków i biegów, ale tak, by do nich dołączyć. W końcu kombinacja – jak sama nazwa wskazuje – składa się z tych dwóch dyscyplin. I obok nich pojawi się na największej imprezie tego sezonu.
Mistrzostwa
Już nie o tytuł króla nart, ale wciąż o złoty medal mistrzostw świata, powalczą najlepsi na mistrzostwach świata w Seefeld i Innsbrucku. Głównym faworytem będzie oczywiście fenomenalny Jarl Magnus Riiber, zwycięzca dziesięciu konkursów Pucharu Świata z tego sezonu, ale nie oznacza to, że musi zmiażdżyć konkurencję. Tym bardziej, że ten gość ma dopiero 21 lat i najzwyczajniej w świecie może nie unieść presji.
Paweł Ulbrych:
– Jest wielu kandydatów do medalu. To nie tak, że Riiber ma coś z góry zapewnione. Ostatnie starty akurat miał bardzo udane, ale z dobrej strony pokazali się np. Finowie, choć to akurat było u nich, więc im zależało. Mistrzostwa za to w Austrii, więc Austriaków z miejsca trzeba zaliczać do grona faworytów. To zresztą fenomen, bo z jednej strony mamy młodych Rehrla i Seidla, a z drugiej zawodników, którzy mają prawie czterdzieści lat, jak Denifl. Niemcy? Frenzla chyba nie należy zaliczać do poważnych kandydatów w tym sezonie, ale jeśli Rydzkowi, Geigerowi czy Riesslemu wyjdzie skok, to już mogą powalczyć o medal. Wśród Japończyków jest Watabe i reszta, która bardzo dobrze radzi sobie na skoczni, ale kuleje nieco w biegu. Jako drużyna mogą jednak o coś powalczyć. No i Norwegowie, ze wspomnianym Riiberem na czele, ale tam są również Graabak czy Bjoernstad, też zawodnicy czołowej dziesiątki Pucharu Świata.
Polacy na medal liczyć nie mogą. I pewnie nawet nie próbują. Zadaniem naszych zawodników będzie po prostu wypaść jak najlepiej. Jeśli któremuś udałoby się wkraść do dziesiątki (i tu powinniśmy liczyć na Szczepana Kupczaka), byłby to wynik fantastyczny. Najważniejsze będą dla nich jednak biegi drużynowe. Na zeszłorocznych igrzyskach w sztafecie zajęli dziewiąte miejsce. O jedno za nisko, by dostać stypendium, przez co zagrożona była ich przyszłość. Potem ze łzami w oczach odpowiadali na pytania dziennikarzy o swój występ. W Austrii nie chcą popełnić błędów, które przydarzyły im się w Pjongczangu.
Paweł Ulbrych:
– Tak, to miejsce w ósemce jest dla nich ważne, bo niemal nie mają środków od sponsorów. Podobnie jest np. z naszymi bobsleistami, którzy uzyskują najlepsze w historii wyniki, a pod wielkim znakiem zapytania stał ich występ w Pucharach Świata w Ameryce Północnej, a nawet mistrzostwach świata. Gdyby nie dobre wyniki uzyskiwane w Europie, to mogłoby się okazać, że na tamtą część PŚ i MŚ by nie pojechali. Nasi dwuboiści mają dokładnie ten sam problem. Szansą dla nich jest ósemka w drużynie, bo o to najprościej. Myślę jedna, że celem minimum będzie tu jak najlepszy wynik w historii startów każdego z nich na mistrzostwach świata.
Jeśli ktoś z was włączy kombinację norweską w telewizji, nie powinien oczekiwać więc cudów. Ale i tak do tego zachęcamy. Bo w jakiś sposób przyczynicie się do rozwoju tej dyscypliny w naszym kraju. I ucieszycie Adama Małysza…
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl