Co było najważniejsze w 2025 roku w polskim sporcie? [RANKING]

Sebastian Warzecha

25 grudnia 2025, 17:18 • 20 min czytania 12

Sporo piłki nożnej, z różnych powodów. Wielkie chwile motorsportu. Kontynuacja dobrych wyników z igrzysk w Paryżu i wreszcie historyczne osiągnięcie Igi Świątek. W 2025 roku polski sport przeżył sporo ważnych momentów. Wybraliśmy dziesięć najważniejszych z nich.

Co było najważniejsze w 2025 roku w polskim sporcie? [RANKING]
Reklama

10. Jak na igrzyskach, tak i rok po nich

Aleksandra Mirosław

Sukces w sporcie objawia się na różne sposoby. Ale na tym najwyższym szczeblu to przede wszystkim umiejętność nie tylko osiągnięcia go, ale i kontynuowania. Pozostać na szczycie lub przynajmniej w jego okolicach to wielka sztuka, dostępna jedynie najlepszym z najlepszych. I jasne, rok poolimpijski nie zawsze jest najlepszym wskaźnikiem. Wielu sportowców robi sobie wtedy okres pewnego roztrenowania, nieco luzuje obciążenia.

Reklama

Ale jednak odbywa się w tym okresie wiele dużych imprez. I walka o medale na nich też jest istotna. Gdyby wziąć pod uwagę medalistów olimpijskich z Paryża – przypomnijmy, zdobyliśmy wówczas dziesięć krążków – to sukcesy udało się kontynuować:

  • Reprezentacji siatkarzy: Biało-Czerwoni wygrali Ligę Narodów w wielkim stylu, a potem sięgnęli po brązowy medal mistrzostw świata.
  • Aleksandrze Mirosław: Polka została mistrzynią świata we wspinaczkowym sprincie, po drodze pobijając własny rekord świata.
  • Klaudii Zwolińskiej: na mistrzostwach świata w kajakarstwie górskim jako pierwsza zawodniczka w historii zdobyła trzy medale – dwa złota i brąz.
  • Julii Szeremecie: młoda polska pięściarka została wicemistrzynią świata i dobrze radziła sobie na innych zawodach.
  • Natalii Bukowieckiej (Kaczmarek): nasza biegaczka na 400 metrów medalu co prawda nie zdobyła, ale 4. miejsce na mistrzostwach świata w piekielnie mocnej stawce należy docenić.
  • Polskim wioślarzom: trudno tu ocenić jednoznacznie kontynuację sukcesów, bo osady zostały pozmieniane i na MŚ nie pływała czwórka podwójna w brązowym składzie z Paryża, jednak zdobyliśmy złoto (w dwójce) i brąz (w czwórce) – w obu tych medalach swój udział mieli medaliści z Paryża.
  • Idze Świątek: to akurat żadne zaskoczenie i, czego możecie się spodziewać, do jej sukcesów jeszcze nawiążemy.

Zdobywanie kolejnych laurów nie wypaliło tylko nękanej problemami zdrowotnymi Darii Pikulik; Aleksandrze Kałuckiej, która nie pojechała na MŚ we wspinaczce kosztem swojej siostry (ta minimalnie przegrała w ćwierćfinale) oraz polskim szpadzistkom, które nie wywalczyły medalu na MŚ. Nawet odliczając Bukowiecką – ze względu na brak medalu – to sześć na dziesięć „kontynuacji”.

Dobry wynik.

9. Druga kadencja, ale z osłabieniem

Cezary Kulesza

Cezary Kulesza jako prezes PZPN nie ma najlepszej prasy. I to właściwie niemal od zarania pełnienia funkcji, bo udane miał może pierwsze kilka miesięcy w tej roli. Potem się zaczęło. Aferki, uchybienia, alkohol, cała sprawa z premiami po mistrzostwach świata w Katarze. Wybory selekcjonerów też Kuleszy nie wychodziły. Wydawało się co prawda, że trafił na start, gdy sięgnął po Czesława Michniewicza, bo ten dał wyniki, ale ostatecznie wyszło, jak wyszło.

A potem był Fernando Santos i to się samo komentuje. Po Santosie z kolei – Michał Probierz. I tu podobnie jak z Michniewiczem: było nieźle, dopóki kompletnie się nie popsuło.

Ile by jednak się przy kadrze i w PZPN-ie nie działo, okazało się nie mieć to wielkiego wpływu na wyniki wyborów w związku. Kulesza bez problemu został prezesem na drugą kadencję. I to w sumie dowód na to, że gdy na to stanowisko wejdziesz, to trudno jest z niego spaść. Kulesza spokojnie się na stołku utrzymał, a przecież tylko w 2025 roku PZPN ma naprawdę sporo za uszami – kilka dni temu mówił o tym Wojciech Górski.

Trzeba jednak przyznać, że trochę prezesowi zagrano na nosie. Bo owszem, on prezesem został, ale pod nim sporo się pozmieniało. Powołani na kolejną kadencję nie zostali bowiem „jego” wiceprezesi i skład tego kolejnego szczebla drabinki (jak i całego zarządu) mocno się pozmieniał, utrudniając Kuleszy życie. Był to bunt umiarkowany, ale bunt przemyślany i taki, który mocno wpłynął na to, jak aktualnie wygląda i struktura władzy, i działania w związku. Przy okazji bunt, który udowodnił, że Kuleszy jednak się za te wszelkie przewiny nieco oberwało.

A jaki wpływ będzie miało to na cały związek – przekonamy się w kolejnych (ponad) trzech latach.

8. Pierwszy Polak w historii

Roman Biliński

Dla polskiego motorsportu był to rok obfitujący we wrażenia i świetne wiadomości. Z rzeczy, których tu nawet nie ujęliśmy, warto wspomnieć choćby o rajdowym mistrzostwie Europy Mikołaja Marczyka czy występie Tymka Kucharczyka w Grand Prix Makau. Dwa inne wydarzenia zostawimy sobie na później. A na razie? Na razie przejdźmy do tego, co udało się osiągnąć Romanowi Bilińskiemu.

Młody Polak został bowiem pierwszym w historii reprezentantem naszego kraju w Formule 2.

CZYTAJ TEŻ: CO CZEKA ROMANA BILIŃSKIEGO NA ZAPLECZU FORMUŁY 1?

Jasne, narzekający powiedzą, że związków z krajem ma niewiele – języka dopiero się uczy, mieszka i wychował się w Wielkiej Brytanii, tam uczył się jazdy. Owszem, równocześnie jednak to on zabiegał o to, by jeździć pod Polską flagą. Dzięki jego staraniom mieliśmy potem pierwsze podium i pierwsze zwycięstwo w historii na poziomie Formuły 3, bo takie wyniki stały się jego udziałem.

Roman chce być Polakiem, to nie tak, że wyciąga z tego jakieś większe korzyści – ba, nie ma nawet sponsorów z Polski.

Dlatego, że chce Polakiem być, naprawdę warto mu kibicować. Zresztą jego historia pełna jest zwrotów akcji. Z trudem uciułał budżet na F2. Wcześniej miał wypadek samochodowy – nie na torze, a na drodze – po którym właściwie nie miał czucia w jednej z nóg i do dzisiaj odczuwa jeszcze jego skutki. Ale pozbierał się szybko, jeździł dalej. I najpierw awansował do F3, a tam w jednym sezonie zaprezentował się na tyle dobrze, że w przyszłym roku będzie jeździć o poziom wyżej.

CZYTAJ TEŻ: ROMAN BILIŃSKI: POLSKA? KOCHAM W TYM KRAJU WŁAŚCIWIE WSZYSTKO?

A tego nie zrobił jeszcze żaden Polak. Owszem, to trochę naciągana informacja, bo Robert Kubica po prostu ten poziom przeskoczył. Ale biorąc pod uwagę, że od Roberta nie mieliśmy naszego reprezentanta blisko królowej motorsportu, to warto docenić to, co udało się osiągnąć Romanowi. A on sam zapewnia, że to jeszcze nie koniec. W wywiadzie (link nieco wyżej) mówił nam:

– Marzeniem wciąż jest mistrzostwo [F1]. Nie sądzę jednak, by trzeba było wyznaczać na to jakieś ramy czasowe. Wydaje mi się, że obecnie pojawiło się w motorsporcie przekonanie, że trzeba być bardzo młodym, gdy idzie się do F1. Nie mogę się z tym zgodzić. Bo jeśli stałem się lepszym kierowcą, bardziej doświadczonym, to nie ma powodu, dla którego zespoły miałyby mnie nie wziąć. […]. Ja po prostu będę dawać z siebie wszystko. Przede mną pierwszy rok w F2, przekonamy się, jak będziemy o tej kwestii rozmawiać za rok.

Nam pozostaje trzymać kciuki, żebyśmy za kilka lat znów mogli Romana w tym zestawieniu umieścić. Czy to jako czołowego zawodnika F2, czy po zakontraktowaniu przez któryś z zespołów z Formuły 1.

7. Polskie igrzyska? Są chęci

Jakub Rutnicki

Czy warto dziś nadal organizować igrzyska olimpijskie to kwestia sporna. Na pewno to kosztowne i raczej się na tym traci w perspektywie krótkofalowej. Jeśli chodzi o tę dłuższą… trudno to policzyć, naprawdę. Zyski z turystyki, noclegów, gastronomii, rozmaitych biznesów są spore, owszem. Ale czy igrzyska na dłuższą metę przyczyniają się do rozruszania tych gałęzi jeszcze bardziej? To chyba zależy gdzie.

No bo sami powiedzcie – czy taki Paryż albo Londyn potrzebowały dodatkowej reklamy? Nie, u nich chęć organizacji wynikała z innych czynników.

Natomiast gdyby igrzyska – zgodnie z zapowiedziami władz stolicy i polskiego rządu – chcieć zorganizować w Warszawie, no to z pewnością byłby to jeden z czynników branych pod uwagę. Z pewnością jednak nie jedyny. O tym, jak musiałaby się zmienić Warszawa, jakie są plusy i minusy takiego pomysłu, pisaliśmy już w sporym tekście. Znajdziecie go poniżej.

CZYTAJ TEŻ: IGRZYSKA W POLSCE. CZY WARTO STARAĆ SIĘ O ICH ZORGANIZOWANIE?

W skrócie jednak: może się okazać, że to inwestycja niespecjalnie opłacalna… jeśli o same igrzyska chodzi. Ale wraz z ogłoszeniem tych chęci, powiedziano też o całym planie na polski sport i jego rozwój. Chodzi o to, jak mówili oficjele, by nie tylko wzmocnić sport zawodowy, ale i rozwinąć ten amatorski, na szczeblu codziennego ruchu, dbania o zdrowie obywateli. Przy okazji unowocześnić infrastrukturę, wybudować kolejnych kilkanaście czy kilkadziesiąt hal, bieżni i innych obiektów. To wizja długofalowa – mówimy przecież o igrzyskach w 2040 czy 2044 roku – ale warta uwagi.

O ile oczywiście się spełni. Wiemy przecież, że zmiany partii rządzącej potrafią zaszkodzić takim projektom. W Polsce udało się Euro 2012, bo niezależnie od tego, kto akurat był do władzy, dbał o to, by wyszło dobrze (a i tak pojawiło się sporo opóźnień w inwestycjach). Igrzyska byłyby projektem o znacznie większej skali, tym bardziej, że choć odbyć miałyby się w Warszawie (niektóre dyscypliny pewnie pojawiłyby się i w innych miejscach) to oddziaływałyby na całą Polskę.

Prawda jest jednak taka, że zadbać o ruch, zdrowie, samopoczucie i ułatwić Polakom dostęp do odpowiedniej infrastruktury oraz możliwości można i bez igrzysk. Choć – jak uczy przykład wspomnianego Euro – łatwiej to zrobić, gdy ma się na oku duży projekt. Wtedy po prostu wszyscy zmierzają w jego stronę.

Ale czy coś z tego będzie – przekonamy się z czasem. Na pewno samo ogłoszenie to ważny moment. Możliwe jednak, że już za rok czy dwa lata uznamy, że lepiej byłoby go tu nie umieszczać. Ale możliwe też, że powinien być wyżej.

6. Historyczne granie w Europie

Mikael Ishak

Jasne, że patrzenie na piłkę wyłącznie przez pryzmat cyferek to zabawa dla wybranego grona, które to lubi… a i oni raczej czasem po prostu włączają mecz i próbują się przy nim odprężyć. Niemniej kwestie rankingu UEFA są po prostu istotne. Dla ligi, dla naszych klubów, dla rozwoju naszej piłki. A ostatnie lata – z pomocą Ligi Konferencji – to ciągły wzlot i na razie nie widać na horyzoncie słońca, które mogłoby roztopić wosk ze skrzydeł naszych klubów.

W dwóch słowach: fajnie jest.

Jeszcze fajniej w tym sezonie, bo polskie kluby – nie ty, Legio – naprawdę się w Europie postarały. No dobra, po części zrobiła to nawet ta wywołana przed chwilą Legia Warszawa, bo cztery ekipy grające w fazie ligowej (czy wcześniej: grupowej) w jednym sezonie to nowość. Nigdy wcześniej nie przeżyliśmy czegoś takiego. I jasne, wszystko to w Lidze Konferencji, na najniższym pucharowym poziomie.

Ale rozwój jest rozwój. A trudno zaprzeczyć temu, że ten rozwój widzimy.

Owszem, Legia pogrążona w problemach i wynikłym z nich kryzysie nie awansowała dalej. To zawód, na pewno, bo akurat warszawiacy w pucharach doświadczenie mają i wydawało się, że spokojnie wejdą do fazy pucharowej, mieli przecież stosunkowo łatwy terminarz – prognozować można było im śmiało nawet miejsce w TOP 8. Niemniej ten wynik osłodziło nam to, jak zaprezentowały się Raków, Lech i Jagiellonia.

Częstochowianie awansowali bezpośrednio do 1/8 finału. I super, bo to dwa mecze mniej i szansa na to, by wykręcić zacny wynik. Lech i Jagiellonia będą przedzierać się przez 1/16, ale w przypadku ekipy z Białegostoku to i tak dobry rezultat – oni mieli trudny terminarz, a wyciągnęli z niego właściwie maksimum. Lech zaliczał za to wpadki, ale ostatecznie ma spore szanse na to, by przedrzeć się o kolejną rundę dalej i znów zagrać w 1/8 finału.

Powtórzmy: fajnie jest.

Fajnie, bo nasz ranking zyskuje, a Ekstraklasa się wzmacnia. Fajnie, bo po naprawdę wielu latach stagnacji obserwujemy rozwój. I fajnie, bo dobrze jest włączać w czwartek mecze w Europie, widzieć tam polskie zespoły i zakładać, że obejrzy się ich wygrane. Uwierzcie, dla całego pokolenia wychowanego na meczach z Levadią, Żaligirisem czy Irtyszem to żadna oczywistość. I nawet jeśli Lech zaliczy wpadkę na Gibraltarze, to ostatecznie… no właśnie, będziemy się powtarzać, ale tak trzeba.

No fajnie jest, po prostu jest fajnie.

POLSKI SPORT – NAJWAŻNIEJSZE WYDARZENIA W 2025 ROKU

5. Moda na kosza… i protesty

Mateusz Ponitka

Każda duża impreza sportowa w Polsce jest warta uwagi. Wiadomo, że największe zainteresowanie wzbudziłaby piłkarska, ale jak się okazuje – nie tylko ona może przyciągnąć kibiców. Mieliśmy na to w ostatnich latach przeróżne dowody. Sporo osób szło oglądać tenisistki w Warszawie czy na meczach Pucharu Billie Jean King. Dużym zainteresowaniem cieszył się Puchar Świata we wspinaczce w Krakowie. O lekkiej atletyce na Stadionie Śląskim chyba nawet nie trzeba wspominać, bo Memoriał Kamili Skolimowskiej dość mocno ten obiekt wypełnia.

Również na dyscypliny mniej popularne – jak wioślarstwo – przychodziło sporo fanów, jeśli gra toczyła się o istotne cele. Ba, nawet igrzyska europejskie – twór młody, niezbyt dobrze rozreklamowany i, przyznajmy to, sztuczny, potrafił momentami sprawić, że na trybunach pojawiali się kibice.

Nic więc dziwnego, że gdy EuroBasket – nawet jeśli tylko faza grupowa i to jednej z grup – zawitał do Polski po 16 latach, to Spodek zapełniał się po brzegi. Głównie na meczach Polaków, jasne. Ale nie tylko. Sporo fanów było też na pozostałych spotkaniach, wielu gromadziło się również pod Spodkiem, gdzie zorganizowano strefę kibica. Właściwie na kilka godzin przed meczem Biało-Czerwonych nie sposób było przespacerować się po Katowicach i nie znaleźć kogoś z flagą, farbą na twarzy czy po prostu w koszulce w narodowe barwy.

Generalnie: była tu moda na kosza.

W ostatnich latach zresztą sporo się stało, by ta moda się pojawiła. Jeremy Sochan – nawet jeśli teraz to nie jest najlepsze słowo – gra w San Antonio Spurs. Polska kadra zanotowała dobry występ na MŚ (2019) i EuroBaskecie (2022). Kilku kolejnych zawodników zaczęło ocierać się o wysoki poziom klubowej koszykówki, choć z kolei nieco z tonu spuściła stara gwardia. Ale tylko klubowo, bo w kadrze Mateusz Ponitka, Michał Sokołowski i spółka, wsparci fantastycznym Jordanem Lloydem, znowu dali radę.

Jasne, nie było medalu. Ba, było do niego dalej niż trzy lata temu. Ale w grupie Polacy wygrali mecze ze Słowenią, Izraelem i Islandią, dzięki czemu wyszli z niej z drugiego miejsca. Potem udało się jeszcze Bośnią i Hercegowiną, a zatrzymała nas dopiero mocna Turcja, późniejszy finalista. To był świetny występ Polaków, a doping na trybunach pokazał, że jest w Polsce miejsce na naprawdę duże zainteresowanie fanów basketem. Czy PZKosz to wykorzysta – przekonamy się z czasem.

Warto tu jednak zaznaczyć jeszcze, że przy okazji występów Izraela na turnieju dochodziło do protestów. Na trybunach – zwłaszcza w meczu z Polską – pojawiały się flagi Palestyny, na rywali buczano, a przed tym spotkaniem zorganizowano w Katowicach dwa protesty (o tym szerzej w linku poniżej). Generalnie więc widzicie – rozdział sportu od polityki to szczytne hasło, ale niemożliwe do zrealizowania.

CZYTAJ TEŻ: „WOLNA PALESTYNA”. DWIE DEMONSTRACJE PRZED MECZEM POLAKÓW

Głównie dlatego, że sport i polityka operują w jednym świecie. EuroBasket też to pokazał.

4. Bartek nie schodzi z tronu

Bartosz Zmarzlik

Wiele można by pisać o Bartoszu Zmarzliku. To fenomen, gość, który przekracza kolejne granice i pisze historię żużla. Jest właściwie o krok od tego, by stać się najlepszym zawodnikiem w historii dyscypliny. A ma przecież tylko 30 lat na karku. To w świecie tego akurat sportu naprawdę niewiele – Tomasz Gollob jedyny tytuł mistrza świata zdobywał w wieku 39 lat i 156 dni. Greg Hancock – choć to akurat fenomen innego rodzaju – trzykrotnie triumfował po czterdziestce.

Bartek za to stoi po drugiej stronie barykady. Jest najmłodszym w historii gościem z trzema, czterema, pięcioma i – w tym roku – sześcioma tytułami mistrza świata.

Ten z tego sezonu jest cenny. I to bardzo. Zmarzlikowi po kilku chudszych dla reszty stawki latach wyrósł rywal z prawdziwego zdarzenia w osobie Brady’ego Kurtza. Australijczyk jeździł fenomenalnie, odważnie, bez żadnych kompleksów, mimo że był to dla niego pierwszy pełny sezon w stawce. Wygrał pięć (!) ostatnich Grand Prix z rzędu. Do tego by triumfować w całych mistrzostwach zabrakło mu jednego punktu.

Zmarzlik najlepszy był tylko trzykrotnie, owszem, ale był piekielnie regularny. Ośmiokrotnie stał na podium, tylko raz nie wszedł do finału. Jego najsłabszy występ to 9 punktów (Kurtza – 7). Bartek lepszy był też w sprintach i to… o jeden punkt. Wychodzi więc, że to właśnie w tych dodatkowych rozgrywkach Zmarzlik wygrał tytuł. Cóż, bywa i tak. Z pewnością jednak trzeba mu oddać, że genialnie utrzymał nerwy na wodzy.

Bo gdy Kurtz wygrywał rundę po rundzie, Bartek robił swoje: był drugi, drugi, czwarty, drugi i jeszcze raz drugi. Wiedział, ile ma punktów przewagi. Wiedział, na co może sobie pozwolić. W międzyczasie dołożył jeszcze dwa dodatkowe w sprincie, gdy Brady nie zdobył żadnego. I finalnie wygrał. Po raz szósty w karierze, po raz czwarty z rzędu. W historii cyklu Grand Prix nikt nie dokonywał takich rzeczy, Polak stał się najlepszy w historii.

W historii całych mistrzostw świata jest tuż za dwoma legendami. Wygląda to tak:

  1. Tony Rickardsson: 6 złotych, 3 srebrne i 2 brązowe medale.
  2. Ivan Mauger: 6 złotych, 3 srebrne i 1 brązowy medal.
  3. Bartosz Zmarzlik: 6 złotych, 2 srebrne i 1 brązowy medal.

CZYTAJ TEŻ: ZMARZLIK UDOWODNIŁ, ŻE UMNIEJSZANIE SUKCESOM TO NASZ SPORT NARODOWY

Tylko ta trójka zdobywała mistrzostwo sześciokrotnie. Za nimi są między innymi Ove Fundin, Hans Nielsen, wspomniany Greg Hancock czy Jason Crump. Gdyby brać pod uwagę liczbę wywalczonych medali, nie ich kolory, to wygląda to tak:

  • 12 medali: Hans Nielsen.
  • 11 medali: Tony Rickardsson i Ove Fundin.
  • 10 medali: Ivan Mauger, Barry Briggs i Jason Crump.
  • 9 medali: Bartosz Zmarzlik i Greg Hancock.

Sami widzicie, Bartek jest w jednym szeregu z legendami i najpewniej stanie się największą z nich. Ten rok to była kolejna cegiełka na tej drodze. I oby 2026 był tą decydującą.

3. Lewandowski wygrał. Polska piłka też

Jan Urban

Słuchajcie, to jest tak, że po najpierw wywalczonym awansie, a potem w miarę dobrym Euro (jasne, wyniki nie grały, ale przynajmniej oglądało się to z emocjami) wydawało się, że Michał Probierz jednak może być udanym selekcjonerem. A potem? Potem wszystko pierdykło, bo to chyba idealne słowo. Słabsze wyniki, gorsza gra, zepsuta atmosfera – Probierz sam to wszystko na siebie ściągnął.

Postanowił więc zagrać va banque.

Pewnie to wszystko doskonale pamiętacie, ale na wszelki wypadek, w telegraficznym skrócie: na jedno ze zgrupowań nie przyjechał Robert Lewandowski, zgłaszając potrzebę odpoczynku. Probierz ponoć się na to zgodził, a potem… postanowił odebrać mu opaskę kapitana. Jasne, była w tym jakaś myśl, żeby pobudzić innych zawodników. Efekt był jednak taki, ze Lewy ogłosił, że rezygnuje z kadry. Teraz wszystko zależało więc od wyników. A te, no cóż – nie pomogły Probierzowi. Tyłek skopała nam Finlandia, przegraliśmy w Helsinkach 1:2.

Stało się jasne, że Probierz tego nie uciągnie. On sam dwa dni później podał się do dymisji.

I wyszło, że Lewandowski wygrał. A wraz z nim – polska piłka. Na selekcjonera Cezary Kulesza wybrał co prawda Jana Urbana i budziło to niepokój, bo to kolejny projekt pod tytułem „weźmy polskiego trenera i sprawdźmy, czy się uda”. Na razie wygląda, że się udało. Urban to inny charakter od Probierza. Owszem, wymaga, nie odpuszcza, ale potrafi dotrzeć do zawodników. Świetnie radzi sobie z grupą, a to na kadrze istotne – spójrzcie na Adama Nawałkę.

A poza tym wchodził do kadry po zadymach, gdzie każdy nowy trener z automatu wniósłby powiew świeżego powietrza.

Efekt był taki, że Urban zaliczył świetny start. W sześciu dotychczasowych meczach nie przegrał: zaliczył dwa remisy (oba 1:1) z Holandią, a poza tym pokonywał w roli selekcjonera Finlandię, Nową Zelandię, Litwę i Maltę. Jasne, ten ostatni mecz wzbudził sporo wątpliwości, ale Polacy ostatecznie triumfowali. Z 17 punktami spokojnie zajęliśmy drugie miejsce w grupie, awansując do barażów o mistrzostwa świata.

Czy tam się nam powiedzie – nie wiadomo. Ale zmiana Probierza na Urbana okazała się kluczowa dla losów polskiej kadry w 2025 roku. Gdyby ten pierwszy został jeszcze na stanowisku selekcjonera, to całkiem możliwe, że mielibyśmy problem z tym, by w ogóle w tych barażach się znaleźć.

A tak – przynajmniej możemy w nich zagrać.

2. 24 godziny, a po nich wielki triumf. Dla Polski podwójny

Robert Kubica

Kojarzycie może motyw potrójnej korony motorsportu? Chodzi o zwycięstwo w trzech konkretnych wyścigach: GP Monako Formuły 1 (czasem wymienia się je na mistrzostwo świata), Indianapolis 500 (wyścigi IndyCar) oraz 24h Le Mans. Do tej pory w całej historii wszystko to zgarnęła tylko jedna osoba – Graham Hill. Brytyjczyk dokonał tego w dodatku w 1972 roku, sięgając po triumf w Le Mans.

To pokazuje jak ważne są te trzy imprezy. Bo nawet wygranie jednej z nich to już ogromny sukces.

Owszem, przez lata ten Indy i Le Mans straciły nieco na znaczeniu. Ale tylko nieco. Bo dla każdego człowieka zafiksowanego – czy nawet po prostu zainteresowanego – na punkcie motorsportu, francuski wyścig to jeden z najważniejszych punktów sezonu. Le Mans to prestiż, Le Mans to tradycja, Le Mans to historia. Le Mans to też spore emocje, bo jedzie się jednak 24 godziny, a najmniejszy błąd może zdecydować o tym, że się nie wygra.

Może też trafić się awaria. Tak jak w bolidzie Roberta Kubicy – który już jechał po wygraną – na ostatnim kółku w roku 2021.

Wtedy działo się to w klasie LMP2, mniej prestiżowej, ale i tak trudno to było przeboleć. W 2022 i 2023 roku Polak był z kolei drugi. W 2024 przeskoczył w końcu do Hypercara, a więc na szczyt tej lemansowej piramidy i z zespołem AF Corse jechał dobre zawody… tyle że skończyło się awarią bolidu. Nie na ostatnim kółku, ale to marne pocieszenie. Polak gonił więc za triumfem, zawsze był go blisko, ale nigdy się nie udało.

Aż do tego roku.

Na Le Mans Kubica przyjechał z Yifeyem Ye z Chin i Brytyjczykiem Philem Hansonem. W trójkę byli jednymi z faworytów do zwycięstwa. Ba, na plakacie promującym zmagania Kubica umieszczony był centralnie. Uwierzcie, nie tylko polscy fani śledzili to, jak sobie radzi. Cała historia, kariera Polaka to materiał na film. Le Mans miało być jego potencjalnym finałem – nawet jeśli Robert będzie (a będzie) jeździć dalej.

I cóż, jeśli to finał filmu, to przepiękny, prawdziwie hollywoodzki.

Po fatalnym wypadku. Latach walki o powrót do bolidu. Startach w rajdach, z dobrymi wynikami. Potem roku w Williamsie i kilku Grand Prix z konieczności w Alfie Romeo w Formule 1. Wreszcie przeskoku do wyścigów długodystansowych i marzeniu o Le Mans, które stale się oddalało, gdy było już na wyciągnięcie ręki. Po tym wszystkim Kubica wreszcie wygrał. To on jechał jako ostatni, to on przeciął linię mety.

CZYTAJ TEŻ: 10 MIGAWEK Z KARIERY ROBERTA KUBICY. OD MAKAU DO LEMANS

To jego fetowano. No piękna jest to historia, co tu kryć. Piękna byłaby nawet, gdyby nie chodziło o Polaka-rodaka. A że to on jest w jej centralnym miejscu, to dla nas jeszcze piękniejsza. Kubica dokonał rzeczy wielkiej, a do tego wszystkiego dołożył się też jadący w klasie LMP2 polski zespół Inter Europol Competition z Jakubem Śmiechowskim w składzie, który po raz drugi wygrał Le Mans.

Na francuskim torze było więc naprawdę biało-czerwono.

1. Na rowerku po ręczniki. Wszystkie możliwe

Iga Świątek

Był taki moment, że liczyliśmy najpierw ile zostało Idze Świątek do roku bez wygranego turnieju. A potem – gdy nie udało się triumfować w Roland Garros i Polka straciła zajmowany niezmiennie od 2022 roku tron – już po prostu: ile czasu Świątek nie wygrała żadnego trofeum. Zresztą ta porażka w Paryżu była symboliczna – pokonała ją tam Aryna Sabalenka, po dobrym meczu, ale i demolce w trzecim secie, 0:6 z perspektywy Polki.

To bolało. Musiało boleć.

Wim Fissette, trener Igi, przekonywał jednak jeszcze zanim zaczęli współpracę, że Polka może dobrze grać na trawie. A właśnie sezon kortów trawiastych – krótki, najkrótszy w kalendarzu – zaczynał się po Roland Garros. Tyle tylko że Iga wiele meczów w poprzednich sześciu miesiącach rozgrywała jakby bez wiary, podpalała się, popełniała mnóstwo błędów, mocne rywalki ogrywały ją czasem bez litości. Nie to, że nie miała dobrych spotkań. Miała. Po prostu było ich zbyt mało.

Fissette jednak miał rację. Bo małe przełamanie przyszło już w Bad Homburg, w turnieju poprzedzającym Wimbledon. Iga go nie wygrała, owszem, ale doszła do finału – a tego też nie udało jej się osiągnąć od wspomnianego Roland Garros 2024. Lepsza okazała się tam Jessica Pegula. Na Wimbledonie jednak byliśmy świadkami prawdziwych cudów. O ile w początkowych rundach Świątek miała nieco problemów – niespodziewanie seta urwała jej w drugiej rundzie Cathy McNally, a i w pierwszej, w meczu z Poliną Kudiermietową, łatwo nie było.

Ale potem to już poszło. Danielle Collins dostała pięć gemów. Tyle samo Clara Tauson. Ludmiła Samsonowa w ćwierćfinale siedem.

A prawdziwie magiczne były dwa ostatnie mecze.

Belindę Bencić w półfinale Iga ograła 6:2, 6:0. I to był jej wielki mecz. W dodatku już gdy grała swoje spotkanie, pewnym było, że o tytuł zagra nie z Aryną Sabalenką, a z debiutującą w meczu o takiej randze Amandą Anisimovą, która Białorusinkę pokonała. I cóż, nie był to debiut wymarzony. Anisimova została przez Świątek zmieciona z kortu. Nie ugrała ani gema. To było absolutnie historyczne wydarzenie, trzeci „rowerek” w wielkoszlemowym finale w historii, drugi w erze open. A poprzedni był autorstwem jednej z najlepszych tenisistek w dziejach – Steffi Graf.

CZYTAJ TEŻ: SĄ TAKIE CHWILE, ŻE MOŻESZ TYLKO SIĄŚĆ I PODZIWIAĆ. JAK WYGRANĄ IGI NA WIMBLEDONIE

Iga wygrała Wimbledon. Najbardziej prestiżowy i najstarszy z wielkoszlemowych turniejów. Podbiła nową imprezę, nowe terytorium i nową nawierzchnię. Jest dzięki temu o krok od skompletowania karierowego Wielkiego Szlema. A przy okazji… zakosiła wszystkie możliwe ręczniki, bo te zbierała chętnie – ponoć wiele osób ją o nie prosiło. Wimbledon przygotował więc dla niej specjalny z napisem „Champion”, a na święta podarował kolejny.

Mistrzyni chce, mistrzyni dostaje.

SEBASTIAN WARZECHA

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

12 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Legia stanie w szranki z Cracovią. Chodzi o piłkarza z ligi tureckiej

Mikołaj Duda
1
Legia stanie w szranki z Cracovią. Chodzi o piłkarza z ligi tureckiej
Reklama

Formuła 1

Formuła 1

Formuła 1 i emocje do ostatniego okrążenia. Najlepsze finisze sezonu

1
Formuła 1 i emocje do ostatniego okrążenia. Najlepsze finisze sezonu
Reklama
Reklama