Z naszymi parkietami związany był przez dwa lata, prowadząc Grupę Azoty ZAKSĘ Kędzierzyn Koźle. Jego praca w polskiej ekipie przyniosła jej triumf w rozgrywkach Ligi Mistrzów. I chociaż prowadzony przez niego zespół w ubiegłorocznym sezonie PlusLigi uległ w finale drużynie Jastrzębskiego Węgla, a sam Grbić odszedł do drużyny z Perugii, to dziś został wybrany selekcjonerem kadry Polski. A my mamy nadzieję, że w jego CV zagoszczą wkrótce kolejne trofea – tym razem na polu reprezentacyjnym. Poznajcie bliżej nowego trenera Polaków.
PRACA POD PRESJĄ
Sezon 2018/2019 w PlusLidze zakończył się tytułem mistrzowskim ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, która zdobyła go wręcz z zaskakującą łatwością. Ekipa prowadzona jeszcze wtedy przez Andreę Gardiniego nie dała Onico Warszawa urwać sobie żadnego finałowego meczu. Tuż po zakończeniu rozgrywek stało się jednak jasne, że ster przejmie nowy kapitan, bo Włoch zdecydował się nie przedłużać kontraktu
Padło właśnie na Grbicia, który nieco wcześniej zakończył czteroletnią współpracę z reprezentacją swojego kraju i z dostępnych kandydatów wydawał się wręcz idealny.
Jak wyglądały jego trenerskie przygody przed ZAKSĄ? W kadrze Serbii szło mu nieźle, nawet mimo niepowodzenia w kwalifikacjach olimpijskich w 2016 roku, bo poprowadził ją do złotego i srebrnego medalu Ligi Światowej, a także medalu mistrzostw Europy. Jako trener klubowy wciąż miał jednak sporo do udowodnienia, bo w lidze włoskiej sukcesów nie odnosił, mimo dwóch podejść – prowadził bowiem Sir Safety Perugię oraz Calzedonie Werona.
W Polsce trafił do drużyny, która już znajdowała się na topie. Jasne, lepiej mieć do dyspozycji solidny materiał, niż lepić bałwana z topniejącego śniegu, ale wcale nie mówimy o komfortowej sytuacji. Jesteś mistrzem kraju, to masz nim pozostać, co podkreślał w rozmowie z nami Łukasz Żygadło, kolega z parkietów Serba:
– Na pewno będzie to dla niego duża szansa, bo wiadomo, że ewentualny sukces może wypromować go do powrotu do Włoch. Obejmuje zespół moim zdaniem najlepiej zgrany w Polsce, co będzie oczywiście działało na jego korzyść. Chociaż wiąże się to z presją, bo każdy będzie teraz oczekiwał, że zdobędzie mistrzostwo.
I choć ostatecznie Grbiciowi nie udało się przywrócić ZAKSY na polski tron, to Serb udowodnił, że jest świetnym fachowcem. Liderem z prawdziwego zdarzenia, który potrafi w odpowiedni sposób pokierować grupą. Pokazywał to zresztą już jako zawodnik. A graczem był co najmniej nietuzinkowym.
TA JEDNA IMPREZA
Nie da się ukryć, że jeszcze w latach osiemdziesiątych Jugosławia była sportową potęgą. Może odstającą nieco od największych światowych mocarstw, ale wciąż – reprezentacje, w skład których wchodzili ludzie o innych przekonaniach, a nawet religiach, potrafiły zdobywać worki medali. Również na igrzyskach olimpijskich. Po rozpadzie Jugosławii w 1991 roku wszystko się jednak zmieniło. Brutalny konflikt zbrojny na Bałkanach uderzył w wiele narodów na wielu płaszczyznach, nie omijając również sportu.
Na olimpijskiej imprezie w Atlancie Jugosławia, której barw nie bronili już Chorwaci czy Bośniacy, sięgnęła tylko po cztery krążki. Aleksandra Ivošev była autorką dwóch z nich. Zaledwie 22-letnia strzelczyni, nagrodzona później statuetką dla Sportowca Roku w Jugosławii, zgarnęła brąz i srebro. Świetnie pokazali się też koszykarze, którzy dopiero w finale musieli uznać wyższość Amerykanów.
Ostatni medal, odcienia brązowego, był zaś autorstwa siatkarzy. – Po igrzyskach czekały na nas tłumy. Około 150 tysięcy ludzi witało nas w centrum Belgradu. Potem nadszedł cały tydzień świętowania. To nie było tylko nasze zwycięstwo, ale triumf dla nich wszystkich. Oni czuli to, co my, kiedy graliśmy na boisku. Wygraliśmy razem – wspominał Grbić.
Tamten turniej można uznać za narodziny nowej, wspaniałej generacji siatkówki na Bałkanach, która według serbskiego rozgrywającego wzięła się jednak… z niczego. – W przeciwieństwie do Rosji czy Kuby nie mieliśmy systemowego podejścia do budowania generacji sportowców za pomocą szerokich sztabów trenerskich czy specjalnych szkół. Potencjał naszego pokolenia był zaskakujący.
W Atlancie zdobyli brąz, ale przez jakiś czas wydawało się, że cztery lata później nawet nie staną przed okazją do powtórzenia albo poprawienia tego osiągnięcia. Wszystko za sprawą “Operacji Allied Force”, do której doszło w 1999 roku. Wojska NATO, mając na celu zakończenie trwającego w Kosowie konfliktu zbrojnego i czystek etnicznych, zbombardowały teren – już wtedy – Federalnej Republiki Jugosławii.
Destabilizacja całego kraju nie mogła nie odbić się też na sporcie. Jugosławia nie wystawiła drużyny na Ligę Światową, wycofując się z turnieju. Siatkarzom, wśród których znajdowali się bracia Grbić (także Vladimir), Goran Vujević czy młodziutki Ivan Miljković, udało się jednak pojechać na kolejną imprezę – mistrzostwa Europy. I mimo sytuacji w ich ojczyźnie, skupić się wyłącznie na wydarzeniach boiskowych, sięgając się po brązowy medal.
Choć w 2000 roku sytuacja w FRJ nieco się uspokoiła, losy kraju wciąż się ważyły. W wyborach prezydenckich udział brali – były członek partii komunistycznej, a wtedy już lider serbskich nacjonalistów – urzędujący prezydent Slobodan Milosevic oraz demokratyczny kandydat Vojislav Kostunica. Belgrad, a także inne miasta, zalały w tamtym czasie fale protestów. Protestów, które nieraz były krwawo tłamszone przez służby porządkowe.
To całe tło nie mogło zatem nie mieć znaczenia. Drużyna Jugosławii poleciała na igrzyska olimpijskie w Sydney w naprawdę trudnych dla niej czasach. A sportowo też – na początku – trudno było o optymizm. Ich olimpijskie wojaże rozpoczęły się od porażek z Rosją oraz Włochami. Po dwóch meczach znajdowali się zatem na ostatnim miejscu w grupie. Udało im się jednak odbić od dna za sprawą wygranych ze Stanami Zjednoczonymi, Argentyną oraz Koreą Południową.
Od tego momentu zawodnicy Jugosławii złapali rytm, który zaprowadził ich do olimpijskiego złota. Jak za chwilę prześledzimy – nie mogli mieć trudniejszej drabinki. Znaleźli się jednak w takiej formie, że byli w stanie zmieść każdego rywala.
Już w ćwierćfinale trafili na obrońców tytułu, czyli Holendrów. Ekipę, która nie tylko mogła pochwalić się napakowanym gwiazdami składem, ale także miała “haka” na Jugosławię. Pokonała ją m.in. w finale mistrzostw Europy w 1997 roku. Podczas igrzysk w Sydney również postawiła trudne warunki, ale to Grbić i spółka sięgnęli po zwycięstwo w tie-breaku (25:21, 18:25, 25:18, 30:32, 17:15).
Półfinał? Mecz z Włochami, najlepszą siatkarską reprezentacją lat dziewięćdziesiątych. A może po prostu siatkarską nacją, bo przecież w ręce Italii wpadały nie tylko triumfy w mistrzostwach świata, Ligach Światowych, ale także laury klubowe. Jugosławia nie przestraszyła się jednak giganta – wygrała spotkanie w trzech setach, choć w pierwszych dwóch do rozstrzygnięcia potrzebna była gra na przewagi (27:25, 34:32, 25:14).
W finale również nie miało być łatwo – tym razem siatkarze Jugosławii trafili na Rosję, czyli swojego pierwszego pogromcę w turnieju. Ale jak się okazało: w fazie pucharowej to właśnie ze “Sborną” poradzili sobie najlepiej. Ekipa z Bałkanów grała jak z nut, co pokazała choćby kultowa akcja Vladimira Grbicia. Przy stanie 15:12 dla Jugosławii w trzecim secie rosły przyjmujący ruszył za piłką, która po nieudanym przyjęciu Vujevicia wyleciała poza bandy reklamowe. Siatkarz przeskoczył nad nimi i – będąc w powietrzu – przebił ją z powrotem do kolegów. Następnie błyskawicznie wrócił na boisko i… zablokował Romana Jakowlewa. Rosjanie mogli tylko załamać ręce.
Paręnaście minut później dzieła zniszczenia dopełnił Miljković, który po wystawie Grbicia wbił “gwoździa” w parkiet. Jugosławia mogła świętować. – Przed igrzyskami potrafiliśmy wygrać z każdym. Ale nigdy nie udawało nam się to podczas jednego turnieju. Tym razem wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie to zrobić. Tak, zazwyczaj jestem nieuleczalnym optymistą. Kiedy mówiłem o złocie w sierpniu, gdy wylądowaliśmy w Sydney, wszyscy patrzyli się na mnie dziwnie – mówił rozemocjonowany Vladimir Grbić.
To był niebywały sukces. Trener zespołu, Zoran Gajic, zauważał, że na Bałkanach siatkówka jest postrzegana jako sport drugiego rzędu i żaden inny medal niż złoty, nie wzbudziłby zainteresowania. Dodał też, że jego zawodnicy byli bardzo zmotywowani, bo udział na igrzyskach nie zakładał dla nich żadnych finansowych bonusów. To odróżniało ich od Włochów, którzy mieli zagwarantowaną wypłatę. – Teraz awansowaliśmy do pierwszego koszyka jugosłowiańskich dyscyplin. Nasi ludzie są przyzwyczajeni do zwycięzców, właśnie tylko takich ludzi podziwiają.
Wtórował mu Nikola Grbić: – Patrzą się na nas, jak na bogów. Jesteśmy ich wielkimi wojownikami.
JAK DOBRE WINO
Grbić zadebiutował w reprezentacji Jugosławii w… 1991 roku. Miał niespełna osiemnaście lat, ale też niezaprzeczalny talent. Szybko zaczął dyrygować grą swoich zespołów na takim poziomie, że liczyły się one w walce o najwyższe cele. W swoim pierwszym klubie podczas profesjonalnej kariery – OK Vojvodina Nowy Sad – sięgnął po trzy tytuły mistrzowskie ligi Serbii i Czarnogóry.
W 1994 roku natomiast przeniósł się do Włoch, których nie opuszczał już niemal do końca przygody z siatkówką. Nie będziemy was zanudzać wyliczanką, ale pracodawców miał łącznie siedmiu, w tym dwóch się powtórzyło. Sukcesy? Jeszcze liczniejsze. Od krajowych triumfów, przez niezliczone puchary, po zwycięstwa w Lidze Mistrzów (2000 rok z Sisley Treviso i 2009 z Itas Diatec Trentino). Ze świecą szukać zawodników, którzy przez dłuższy czas utrzymywali się na topie.
Pierwsze oznaki, że Serb zbliża się do końca kariery, pojawiły się dopiero w 2008 roku. To wtedy – już 35-letni – rozgrywający ogłosił po igrzyskach w Pekinie, że rezygnuje z gry w kadrze narodowej. W tej sytuacji zaczęto się zastanawiać nad jego przyszłością, choć sam zawodnik zapewniał, że ma jeszcze sporo paliwa w baku: – Myślę, że byłbym dobrym trenerem, może nadającym się do ambitnego klubu. Znam siebie, jestem perfekcjonistą. Jeśli jeden trening nie poszedłby dobrze, od razu zastanawiałbym się, co poszło źle, co muszę zmienić. Na razie wolę jednak grać. Kiedy jestem zawodnikiem, będąc po treningu jestem już myślami poza siatkówką, mogę zjeść pizzę czy obejrzeć film z moją żoną – mówił w roku olimpijskim.
Nie dziwi jednak to, że kibice czy eksperci już wtedy wieszczyli mu karierę trenerską. Na siatkarskich salonach przyjęło się w końcu, że świetnymi szkoleniowcami często zostają właśnie rozgrywający. A Grbić nie tylko grał na tej pozycji, ale i imponował charakterem. Od zawsze potrafił zachowywać spokój, był typem cichego lidera. A to, że jest perfekcjonistą, powtarzał wielokrotnie.
– Wielu dziennikarzy mówiło, że na parkiecie mam chłodną głowę i cały czas kalkuluję, analizuję. To prawda, naprawdę lubię to robić. Nie przepadam za patrzeniem się w dal czy na sędziego. Staram się myśleć nad tym, co jest najlepsze dla mojego zespołu w danym momencie. Jeśli coś podczas meczu wyprowadziłoby mnie z równowagi, to byłby to naprawdę zły znak. Rozgrywający nie może tracić głowy. Atakujący tak, mogę wtedy przez jakiś czas nie wystawiać mu piłek i będzie miał czas, aby się pozbierać. Ale rozgrywający może w ten sposób przegrać zespołowi mecz – zauważał.
Ostatecznie odłożenie butów na kołku zajęło mu naprawdę sporo czasu, podobnie jak jego wybitnym kolegom po fachu – Lloyowi Ballowi czy Pawłowi Zagumnemu. Wszyscy karierę zakończyli jako czterdziestolatkowie, a Serb zrobił to w 2014 roku. Ostatni sezon spędził w Rosji – podpisał alarmowo kontrakt z Zenitem Kazań, który po kontuzji Łukasza Żygadły został bez rozgrywającego i z jednym wolnym miejscem dla obcokrajowca. Będących w potrzebie Rosjan Grbić zdołał doprowadzić do mistrzostwa kraju.
Jeszcze w trakcie sezonu sugerował, że to wcale nie musi być koniec. – Po prostu bardzo lubię grać w siatkówkę, więc cały czas nie myślę o tym, żeby przestać. Jest szansa, że zostanę w Zenicie, ale problem stanowi odległość, która dzieli mnie od żony i naszych dzieci. Mój starszy syn chodzi do szkoły w Cuneo – mówił dla klubowej strony.
Ostatecznie rodzina wygrała. Choć Serb błyskawicznie rzucił się na trenerkę, bo został szkoleniowcem Sir Safety Perugii, to jednak pracował już we Włoszech, gdzie mieszkał od lat, a nie w odległym Kazaniu. Ale jak się okazało – parę lat później znowu obrał kierunek na słowiańskie rejony Europy.
ZASTĄPIŁ HEYNENA… PO RAZ DRUGI
Pracą w Kędzierzynie-Koźlu Nikola Grbić wspiął się na szczyt polskiej siatkówki, choć krajowego mistrzostwa ostatecznie nie zdobył. W swoim pierwszym sezonie, chociaż ZAKSA była liderem tabeli w fazie zasadniczej, nie mógł nawet powalczyć o tytuł, bo rozgrywki zostały przerwane przez pandemię. Zdążył jednak dwukrotnie sięgnąć po Superpuchar Polski, jako pierwszy szkoleniowiec w historii ZAKSY. W ostatnim sezonie fani Koziołków mieli jeszcze większe powody do radości. Wprawdzie ich drużyna – grająca wówczas na oparach i zdziesiątkowana urazami – w połowie kwietnia dość niespodziewanie przegrała z Jastrzębskim Węglem finały PlusLigi. Ale dwa tygodnie później zdobyła najbardziej prestiżowe trofeum w klubowej siatkówce.
W finale siatkarskiej Ligi Mistrzów Kędzierzynianie pokonali 3:1 Itas Trentino. Tym samym Grupa Azoty ZAKSA została drugim polskim klubem, który zdobył tytuł najlepszej drużyny Starego Kontynentu. Do tej pory pierwszym i jedynym był Płomień Miłowice, który Puchar Europy wywalczył w sezonie 1977/1978. Trochę wody w Wiśle musiało upłynąć, zanim któryś polski klub wyrównał ich osiągnięcie.
W tym wszystkim warto pamiętać, że – na papierze – kędzierzynianie nie odstawali diametralnie od innych zespołów z PlusLigi. Jasne, to wciąż była drużyna napakowana świetnymi zawodnikami, w tym czołowymi na swojej pozycji na świecie, przywołując Pawła Zatorskiego i Benjamina Toniuttiego, ale nie mówimy o żadnej przepaści nad resztą stawki. ZAKSA miała podpisanych tylko dwóch zawodników zagranicznych, nie bała się też stawiać na młodych graczy.
Pod okiem Grbicia urósł przede wszystkim Kamil Semeniuk, który stał się kompletnym przyjmującym. Aleksander Śliwka za to czołowym zawodnikiem na swojej pozycji w lidze był już od lat, ale pod wodzą serbskiego trenera wyrósł na lidera zespołu. Formą imponował również Jakub Kochanowski. Ta układanka po prostu działała.– Śliwka i Semeniuk? Grają kapitalnie. Powiedziałbym wręcz, że ta dwójka przyjmujących robi w ZAKSIE całą grę, choć innych graczy nie można nie docenić. W Grbiciu podoba mi się też to, że daje szanse zawodnikom, którzy stoją w “kwadracie”, kiedy zespół wygrywa wysoko. Potrafi zaryzykować, wstawić nawet trzech nowych zawodników do szóstki, a potem oni odpłacają się za zaufanie – zauważał Ireneusz Kłos.
Wydawało się zatem, że władze klubu nie mogły lepiej postąpić, kiedy w grudniu 2020 roku – czyli w trakcie sezonu zakończonego europejskim sukcesem – przedłużyły z Serbem kontrakt o dwa lata. Pół roku później drużyna znajdowała się na szczycie, będąc nie tyle polską, co europejską potęgą.
Rzecz w tym, że był to ostatni taniec ZAKSY w takim składzie. Po sezonie w Kędzierzynie-Koźlu zaszły spore zmiany. Z zespołem pożegnał się Benjamin Toniutti, prawdziwy mózg drużyny, jeden z najlepszych rozgrywających na świecie. Ponadto, jak zwykle szalejąca na rynku transferowym Asseco Resovia przekonała do gry w swoich barwach Jakuba Kochanowskiego i Pawła Zatorskiego.
Ale zmiany w klubie z Kędzierzyna-Koźla były o wiele większe. Niecałe trzy tygodnie po wywalczeniu Ligi Mistrzów kontrakt z ZAKSĄ rozwiązał… sam Grbić. Oficjalnie kierował się przyczynami osobistymi – pragnął powrócić do Włoch, by być bliżej mieszkającej tam rodziny.
– ZAKSA jako klub i Sebastian Świderski jako prezes zrobili wszystko, co było w ich mocy, żebym został tutaj i to jeden z powodów dlaczego to była tak ciężka decyzja. Nigdy nie miałem i prawdopodobnie nie będę miał lepszego doświadczenia jako trener, od tego, które miałem w ZAKSIE. Warunki są perfekcyjne, znalazłem „chemię” ze sztabem i zawodnikami – mieliśmy zaufanie do siebie. Zostawianie tego było naprawdę trudne. Ale jeśli mam cofnąć się do słów, dlaczego tak się stało – powiem, że to z przyczyn osobistych, rodzinnych. Wyjaśniłem te powody prezesowi – zawsze byliśmy ze sobą szczerzy – dlatego również tym razem postawiłem na to. Muszę przyznać, że spotkałem się z dużym zrozumieniem, nie tego że chcę odejść, ale całej sytuacji – mówił serbski szkoleniowiec.
Dzień później został nowym trenerem Sir Safety Perugia. Dodajmy, że zastąpił na tym stanowisku nikogo innego, jak Vitala Heynena. Zatem w mniej niż rok Serb zastąpił Belga na dwóch stołkach jednocześnie.
Jednak kluczową postacią układanki, która ostatecznie doprowadziła Serba na stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski, jest Sebastian Świderski. Legenda polskiej siatkówki od 2015 roku pełniła funkcję prezesa Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle. To on zatrudniał Grbicia, a współpraca na linii zarząd-sztab szkoleniowy układała się naprawdę dobrze. Oczywiście, rozwiązanie kontraktu i nawiązanie współpracy z włoskim klubem może nie wystawiać Serbowi najlepszego świadectwa. Ale zaznaczmy, że obaj panowie rozstali się ze sobą w dobrych relacjach wiedząc, jak funkcjonuje siatkarski rynek.
W dodatku obecnego triumfatora Ligi Mistrzów – poza wymianą części składu i trenera – czekały również zmiany w gabinetach. Wszystko dlatego, że Świderski zdecydował się kandydować w wyborach na prezesa PZPS. Kiedy objął stanowisko szefa siatkarskiej federacji, na dzień dobry zastał wakaty na dwóch stanowiskach selekcjonerów pierwszych reprezentacji – męskiej i żeńskiej.
W obliczu takiego obrotu spraw, Grbić wydawał się naturalnym kandydatem do objęcia kadry pozostawionej przez Vitala Heynena. Nie chodzi wyłącznie o to, że prezes Świderski poznał warsztat pracy Serba. Ważnym aspektem jest również to, że nowy selekcjoner pracował w Kędzierzynie-Koźlu z zawodnikami, którzy obecnie znajdują się w reprezentacji. Mało tego, kilku z nich wręcz zbudował, wzniósł na wyższy poziom. Jak Śliwkę czy Semeniuka. W dodatku w Perugii – której władze miały wątpliwości, czy zgodzić się na to, by Grbić łączył oba stanowiska – trenuje Wilfredo Leon. Zatem ta współpraca nie zaczyna się od zera. Oby przyniosła spodziewane efekty, bo oczekiwania – jak zawsze w przypadku reprezentacji Polski – są ogromne.
Fot. Newspix.pl
Czytaj także: