Miał 16 lat, gdy zaczął zadziwiać świat. W środowisku o jego talencie mówiono jednak dużo wcześniej. Zresztą nic dziwnego – jego dwaj starsi bracia byli już wtedy mistrzami Europy. Żaden nie miał jednak takich możliwości, jak Jakob. Oczywistym było, że jeśli ktoś z rodzeństwa ma wejść na sam szczyt, to właśnie on. Dzięki braciom, ojcu i swojej ciężkiej pracy. Sam mówi bowiem, że profesjonalistą jest od dziesiątego roku życia. A od zeszłego sezonu ma złoty medal olimpijski. Jak dzieciak z Norwegii, trenujący razem ze starszymi braćmi, doszedł na taki poziom?
Rekordzista
Nie miał jeszcze rekordu świata. O dziwo, bo choć liczy sobie tylko 21 lat, to przy jego nazwisku postawić można kilka najlepszych wyników w historii europejskich biegów, a także rekord olimpijski z Tokio. Najlepsze wyniki na świecie leżały jednak do niedawna poza jego zasięgiem. W końcu jednak musiało się to zmienić.
Równo tydzień temu, we francuskim Lievin, Jakob Ingebrigtsen zaczynał sezon halowy startem na 1500 metrów, swoim koronnym dystansie. Że jest w formie pokazywał jednak już wcześniej – na mistrzostwach Europy w biegach przełajowych, które bardzo lubi, gdy w Dublinie wygrał z komfortową przewagą. Nie wiadomo było jednak, jak tę formę przełoży na halę. Po mistrzu olimpijskim niezmiennie oczekuje się jednak rzeczy wielkich.
Więc Jakob te wielkie rzeczy dostarczył.
3:30.60 – to jego zwycięski czas i nowy halowy rekord świata w biegu na 1500 metrów. Z poprzedniego najlepszego wyniku w historii urwał 44 setne sekundy. Dużo. Żeby było ciekawiej, Samuel Tefera, czyli dotychczasowy rekordzista (swoją drogą starszy ledwie o rok od Jakoba), rywalizował z Norwegiem bezpośrednio. Na metę przybiegł drugi. Ale jego strata do Ingebrigtsena była spora – wyniosła ponad trzy sekundy.
– To naprawdę świetna hala z szybką bieżnią. Lubię szybkie finisze, dziś starałem się taki pobiec – mówił potem Jakob. To o tyle ciekawe słowa, że jeszcze do niedawna uważano, że Ingebrigtsen zbyt wiele sił wkłada w pierwsze kółka i potem w starciu z najlepszymi nie wytrzymuje na ostatnich metrach, co zresztą zdawały się potwierdzać przykłady kolejnych biegów. W Lievin pokazał, że szybki finisz staje się jego bardzo mocną stroną.
A skoro tak, to trudno u Jakoba wskazać słabe strony. Zresztą już w zeszłym roku udowodnił, że tak naprawdę ich nie ma.
Na karku dwudziestka, na szyi złoto
W 2019 roku w Dausze przeżył rozczarowanie – w biegu na 1500 metrów na mistrzostwach świata zajął czwarte miejsce. W teorii i tak był to znakomity wynik, zważywszy na fakt, że miał na karku ledwie 19 lat. Norweg uważał jednak inaczej. W rozmowie z mediami nie krył, że brak medalu niesamowicie go boli. Bo takie jest jego nastawienie – chce wygrywać, zawsze. I otwarcie o tym mówi.
A skoro on mówi, to i kibice mają to w głowach. Pojawiają się oczekiwania.
– Oczekiwania to zawsze dobra rzecz. Zwykle jednak nie czytam komentarzy innych osób, bo wiem, że będę bardzo rozczarowany, jeśli nie wygram. Nawet jeśli do biegu przystępuję jako gorszy zawodnik od moich rywali, wciąż nastawiam się na to, że chcę wygrać. Oczekiwania, które sam na siebie nakładam, są przez to większe, niż te, jakie nakłada na mnie ktokolwiek inny – mówił. W Dausze tym oczekiwaniom jednak nie sprostał.
W Tokio miało być inaczej.
– Nigdy nie będę w stu procentach usatysfakcjonowany swoją karierą, jeśli w Tokio nie zdobędę złota. Mogę wygrać wiele tytułów, zdobyć wiele medali i pobić rekordy, ale to nie wystarczy – chcę zostać najlepszym biegaczem świata. Mój ojciec zawsze powtarzał: „Masz wielki potencjał, możesz dotrzeć na szczyt”. Dodawał też, że mogę być mistrzem świata. Może byłem głupi, ale mu uwierzyłem – opowiadał Jakob z uśmiechem w 2019 roku. Roku rozczarowania z mistrzostw świata.
Nowy cel, a więc właśnie igrzyska, znalazł szybko. Ani on, ani nikt inny, nie spodziewał się jednak, że zostaną one przełożone. Jakob specjalnie się tym jednak nie przejął. Znaczyło to tylko, że do Japonii poleci o rok starszy i nie będzie już wtedy nastolatkiem. Cel się nie zmienił. Choć na światowej scenie Norweg regularnie przegrywał z największymi rywalami, choćby Timothym Cheruiyotem, to wierzył, że w Tokio zdoła go pokonać.
Że to możliwe, pokazał sobie i innym niedługo przed igrzyskami, gdy w trakcie mityngu Diamentowej Ligi okazał się najlepszy na 5000 metrów. Jasne, to inny dystans, ale Jakob pokonał tam największych biegaczy – w tym wielkiego faworyta długich dystansów w Tokio, Joshuę Cheptegeia. Dla wielu to był szok. Owszem, wiadomo było, że Norweg i na tym dystansie biegać potrafi znakomicie, ale takiego poziomu nikt się po nim wtedy nie spodziewał. Nawet on sam.
– Czuję się, jakbym zdobył złoty medal. To coś szalonego. Pobiłem rekord Europy, niesamowite! Jeśli mogę wygrać z najlepszymi biegaczami świata, to wiem, że mogę też zdobyć złoto na igrzyskach – mówił sam Ingebrigtsen. Tyle że w Tokio zrezygnował z biegu na 5000 metrów, postawił tylko na 1500. Jedna szansa mniej, ale oczywistym było, że na złoto może liczyć przede wszystkim w krótszym z tych biegów.
Choć, o czym sam wspominał, na igrzyska pojechał w pewnym sensie osłabiony – nie mogli z nim bowiem zjawić się tam bracia (obaj walczyli z urazami), z którymi nawzajem niezmiennie się dopinguje i wspiera. Na stadionie był tylko ojciec, Gjert, będący jednocześnie trenerem Jakoba. – Dla nas bardzo ważne jest to, że jest nas trzech i wzajemnie popychamy się do lepszych wyników. Chcielibyśmy być tu razem, ale niestety było to niemożliwe – mówił Jakob.
– Jakob nie lubi być sam w takich chwilach. Teraz widać to być może lepiej niż kiedykolwiek. Obecność Filipa, nawet jeśli nie biega na najwyższym poziomie, jest dla niego ważna. Dobrze, że ktoś z nas może z nim być. Jestem przekonany, że nikt nigdy nie został mistrzem olimpijskim w pojedynkę. To nie jest możliwe – dodawał Gjert.
W Tokio Jakob jednak nie dał po sobie poznać, że czegoś mu brakuje. Był nastawiony na złoto, po to tam pojechał. Sugerował nawet, że rywale się go obawiają, a to tylko dodaje mu pewności. Wiedział, że jest w formie. Że stać go na wielkie rzeczy. Eliminacje przeszedł stosunkowo spokojnie. Dopiero w finale miał pokazać pełnię możliwości.
I zrobił to. W finale pobiegł z czasem 3:28.32. To jego nowy rekord życiowy, rekord Europy i rekord olimpijski. Ósmy wynik w historii światowej lekkiej atletyki. Przede wszystkim jednak – czas, który dał mu złoto.
– Udało mi się zdobyć złoto, a czuję się, jakbym dopiero zaczynał. Z drugiej strony marzyłem o tym przez całe swoje życie. To wspaniałe uczucie. Przez ostatnie kilka dni miałem problem z jedzeniem, tak bardzo czekałem na ten bieg, denerwowałem się nim. To złoto to jednak nie tylko mój medal – gdyby nie moi bracia, ojciec, rodzina i narzeczona nie byłbym w stanie tego zrobić. To złoto całego zespołu. Bez niego nie byłbym taki dobry – mówił Jakob.
A Gjert? Aparaty fotografów uchwyciły go, jak płakał na trybunie. Sam mówił, że obejrzał może jedną trzecią biegu. Za bardzo się denerwował, by patrzyć na całość. – On ma tylko 20 lat i już jest mistrzem olimpijskim… – mówił potem dziennikarzom o swoim synu.
Synu, który spełnił marzenie całej rodziny.
Wytyczonym torem
Najpierw byli bracia. Tych ma pięciu, do tego siostrę. Czwórka jest starsza, siostra – nastoletnia – już biega na niezłym poziomie, a najmłodszy brat czeka, bo jest jeszcze dzieciakiem. Najstarszy brat odpadł, podobnie jak czwarty w kolejności. Obaj wybrali inną karierę zawodową, uznali, że lekka atletyka jednak nie jest dla nich. Zostali Henrik i Filip.
A ci to odpowiednio: mistrz Europy z 2012 roku oraz mistrz Europy z 2016 i brązowy medalista mistrzostw świata. Często zdarzały się zresztą starty, w których rywalizowali ramię w ramię. Później też z Jakobem, który często twierdzi, że gdyby nie oni, nie byłby w tym miejscu, w którym się znalazł.
– Inspirowali mnie. Byłem dzieckiem, a już mówiłem sobie: chcę być tak dobry, jak oni. Zawsze trenowałem z nimi, przyglądałem się ich ćwiczeniom. Od nich nauczyłem się, jakie nastawienie powinienem mieć, że zawsze trzeba naciskać, aż do ostatnich metrów – mówił Jakob. Z kolei Henrik dodawał: – Jakob ma łatwiej od nas, bo czerpie z naszych doświadczeń. Filip i ja popełniliśmy po drodze sporo błędów, on może się na nich uczyć. Chodzi na przykład o kontrolę intensywności treningów.
A treningi potrafiły być wycieńczające. Zwłaszcza, gdy jeszcze chodzili do szkoły. Henrik i Filip zrywali się dobrze przed godziną typowej pobudki swoich rówieśników i razem z ojcem szli na pusty parking przy pobliskim sklepie, by tam jeździć na nartorolkach. – Wiedziałem, że to nie jest normalne. Ale chciałem trenować – wspominał Filip. Obaj zresztą zgodnie twierdzili, że raczej nie mieli wycieńczających sesji, stawiali na jakość, odpowiednie dobranie ćwiczeń i obciążeń.
– Nie lubiłem wstawać rano, ale wiedziałem, że jedyna szansa, by odbyć porządny trening. Wiedziałem też, że da to rezultaty. Z nas wszystkich mam największy zmysł rywalizacji. Każdego chcę pokonać, zawsze. Nigdy nie lubiłem przegrywać, robię wszystko, by nie znaleźć się w takiej sytuacji. Pamiętam, że na pogadankach dla rodziców nauczyciele pytali, czy z tymi naszymi treningami to prawda. Ludzie musieli myśleć, że jesteśmy kompletnie szaleni – wspominał Henrik.
Gdy on chodził do szkoły, Jakob był jeszcze dzieciakiem. Ale już zaczynał swoje treningi. W przeciwieństwie do starszych braci – którzy bieganiu poświęcili się rok, może dwa przed osiemnastymi urodzinami, on został „profesjonalistą w wieku 10 lat”, jak sam to ujmował. Owszem, próbował wcześniej piłki czy biegów narciarskich, ale „był w tym bezużyteczny” – to z kolei słowa Henrika.
Trenerem braci został Gjert, ich ojciec, który… ze sportem nie miał absolutnie nic wspólnego. W tym czasie pracował na pełen etat w jednej z większych szwedzkich firm.
– Zanim zaczęli biegać, moje doświadczenie ze sportem nie było duże. Odwoziłem ich na treningi piłkarskie, pływackie czy innych sportów. Próbowali różnych dyscypliny. Wspieraliśmy ich razem z żoną. Bardziej zaangażowałem się, gdy powiedzieli, że chcieliby wejść na wyższy poziom. Zmusiło mnie to do stworzenia systemu, w oparciu o który moglibyśmy pracować. Nikogo nie pytaliśmy o rady. To byłem tylko ja, moja żona i synowie. W Sandnes [miejscowość, w której mieszkają – przyp. red.] nie było nikogo, kto mógłby nam pomóc – mówił sam ojciec. I trener.
Biorąc pod uwagę brak doświadczenia (które nabył z czasem) i wiedzy (pomocne okazały się książki), jego osiągnięcia są niesamowite. Każdego ze wspomnianej tu trójki synów doprowadził do złota mistrzostw Europy. Filipa w dodatku do medalu mistrzostw świata. A Jakoba do złota igrzysk olimpijskich, na którym ten pewnie się nie zatrzyma. Zresztą on zgadza się z synami – z tym ostatnim szło mu już dużo łatwiej z dwóch powodów. Po pierwsze, bo też wiele nauczył się z doświadczeń z Henrikiem i Filipem. Po drugie, bo Jakob trenować zaczął dużo wcześniej.
Choć i tak nie było lekko.
– Trudno było czasem znaleźć odpowiedni balans między byciem rodzicem i trenerem. Starałem się nie mieszać tych ról, zwłaszcza przy trenowaniu Jakoba. W domu zawsze byłem tylko ojcem – opowiadał Gjert. A Jakob dodawał: – Dobrze go mieć u boku nie tylko wtedy, gdy wszystko idzie po twojej myśli. Jeśli złapiesz kontuzję, w piętnaście minut obdzwoni sześciu lekarzy i wprowadzi odpowiednie leczenie.
Nie oznacza to jednak, że w rodzinie nie dochodziło do spięć. Gjert bywał autorytarny – kiedyś zabronił Filipowi wyjazdu na wakacje z rodziną jego dziewczyny, bo ten kolidował z początkiem sezonu. Nie pomogło nawet wstawiennictwo Henrika. Bracia wiedzą jednak, że mnóstwo mu zawdzięczają. Każdy z nich to przyznaje.
Bez ich ojca nie byłoby sukcesów. Nie byłoby uwielbienia całej Norwegii (a to jest ogromne – finałowy bieg na 1500 metrów w Dausze oglądało więcej osób, niż średnio włączało starty Therese Johaug w sezonie 2018/19, a rekordy oglądalności w Norwegii biło, już pięciosezonowe, reality show “Team Ingebrigtsen”, w którym można było podglądać życie rodziny). Nie byłoby medali i trofeów. To w dużej mierze jego praca im je dała.
Najpierw Henrikowi, potem Filipowi, a na końcu Jakobowi, który miał najłatwiej. Bo inni wytyczyli drogę. Przetarli szlaki. On musiał tylko nie zbłądzić.
Talent, jakiego wcześniej nie było
Trenował z braćmi już gdy miał jedenaście-dwanaście lat. Obciążenia były oczywiście dostosowane do jego wieku, początkowo nawet bardziej w formie zabawy, wyzwań. Zwiększały się rokrocznie, ale powoli, stopniowo. Nikt nie chciał zniszczyć organizmu młodego Jakoba. Chodziło przede wszystkim o tym, by zrobić z niego wielkiego biegacza w dłuższej perspektywie. Bo że może się takim stać – widać było gołym okiem.
Nie chodziło tylko o wyniki jego braci, choć wielu sugerowało (a badania zdawały się to potwierdzać), że Norwegowie mają fenomenalne geny do biegania. Po prostu sam Jakob od małego dominował wszelkie zawody i starty, w których się pojawił, wygrywając zwykle z dzieciakami o kilka lat starszymi. Odstawał tak bardzo, że już ponad dekadę temu sprawdzano jego pułap tlenowy (wskaźnik wydolności fizycznej). Wyniki wyszły tak zdumiewająco dobrze, że potem badano go regularnie, chcąc zgłębić jego fenomen.
Przypomnijmy: wciąż piszemy o dwunastoletnim dzieciaku.
Faktycznie jednak ten dzieciak imponował. Choć jego ojciec do dziś twierdzi, że wcale nie miał talentu większego od starszych braci – po prostu był lepiej i umiejętniej prowadzony. Napędzała go też rywalizacja. Gdy miał kilkanaście lat mówił, że jego celem jest stać się „lepszym od Henrika, pokonać go”. Przewidywał, że stanie się to, gdy będzie miał dwadzieścia lat. Wygrywał jeszcze przed osiemnastką. – Byłem przy jego narodzinach, ale trudno mi uwierzyć, że ma ledwie 17 lat. Jest zbyt dobry! – mówił wtedy jego starszy brat.
Faktycznie, Jakob rozwijał się nieprawdopodobnie, a przecież treningi – jak wcześniej starsi bracia – łączył ze szkołą.
– Trudno było się zmotywować do szkoły po odbyciu treningu o 6:30. Dla mnie to o wiele za wcześnie. Wiem, że musimy wyrabiać kilometraż, żeby zdobywać tytuły. Wiem, że jeśli nie wstanę na trening przed szkołą, to nie będę w stanie wygrywać biegów. Trudno jednak zwlec się z łóżka, gdy wiesz, że twoi bracia śpią. Z utęsknieniem czekałem na moment, w którym skończę szkołę i nie będę musiał wstawać tak wcześnie – mówił niedługo po tym, jak faktycznie zakończył edukację.
Nawet i w tamtym okresie wygrywał jednak bieg za biegiem. Choć niedzielni fani lekkiej atletyki po raz pierwszy usłyszeli o nim zapewne w okolicach 2016 roku. Wtedy Filip zostawał bowiem mistrzem Europy (Henrik był brązowym medalistą), a Jakob triumfował w juniorskich mistrzostwach Europy w biegach przełajowych. Na karku miał szesnaście lat, a w imprezie brali udział nawet dwudziestolatkowie. To był pokaz możliwości, który teraz trzeba było tylko przełożyć na stadion.
Poszło szybko. Sensację Ingebrigtsen wzbudził już w kolejnym sezonie, gdy na mityngu Prefontaine Classic został najmłodszym w dziejach lekkoatletą, który złamał barierę czterech minut w biegu na milę. To magiczna granica – o jej przekroczeniu marzą wszyscy młodzi zawodnicy. Jakob osiągnął wtedy czas 3:58.07. Zanim jednak porozmawiał o swoim wyniku z dziennikarzami, kilka minut spędził przy koszu na śmieci. Wymiotując.
– To niesamowite, pobić rekord w taki sposób – mówił, gdy już doszedł do siebie. – Nie mógłbym sobie wyobrazić lepszego sposobu na otwarcie sezonu. – Jeszcze w tym samym roku poprawił tamten rezultat. W kolejnym sezonie przyszedł jego pierwszy wielki, złoty moment. A nawet dwa.
Jakob jest najlepszy
Gjert Ingebrigtsen zawsze powtarza, że nie wyznaczał synom celów.
– Chłopaki robią to sami. Ja tylko prowokuję ich do myślenia, żeby wiedzieć, co chcą osiągnąć w danym sezonie i ułożyć pod to plan. Sam cel pozostaje jednak w gestii zawodników. Nigdy w to nie ingerowałem. Zwykle skupiamy się na wynikach. Chcemy się poprawiać. W 2019 roku nie wspomnieliśmy o mistrzostwach świata prawdopodobnie ani razu aż mieliśmy do nich tylko miesiąc. Inne są tylko igrzyska. To marzenie wszystkich sportowców.
Przed mistrzostwami Europy w Berlinie oczywiste było jednak, że Ingebrigtsenowie będą tam rywalizować o złoto. Mówiono, że Filip ma spore szanse obronić swój tytuł z 2016 roku, a Henrik może powalczyć z bratem. Wśród innych faworytów był choćby Marcin Lewandowski (zdobył srebrny medal). O Jakobie raczej wspominano w kontekście możliwej małej niespodzianki – na przykład brązowego medalu. Mógł się w końcu „zaczepić” o braci i pognać z nimi do przodu.
Trudno było zakładać coś więcej. Jakob na tamtych mistrzostwach był przecież jeszcze niepełnoletni.
Choć oznaki wielkiej formy były. Na Payton Jordan Invitational wygrał bieg, pokonując przy tym wielu utytułowanych rywali, w tym mistrza olimpijskiego – Matthew Centrowitza. Na mityngu Diamentowej Ligi w Monako pobiegł w czasie 3.31,18 i zajął czwarte miejsce. Lepsi byli tylko medaliści z mistrzostw świata w Londynie oraz Filip, jego brat. Niedługo później na mistrzostwach świata do lat 20 Jakob zdobył brąz na 5000 i srebro na 1500 metrów.
Na seniorskich mistrzostwach Europy na tych samych dystansach dwukrotnie okazał się najlepszy. A czegoś takiego nie dokonał wcześniej nikt. Jakob zrobił to jeszcze jako nastolatek.
– Moim planem od dawna było, żeby tu wystąpić. Nie zakładaliśmy jednak, że potoczy się to w ten sposób. Do tej pory byłem najmniejszym bratem, który próbował utrzymać tempo starszych, więc to, co stało się w Berlinie, było czymś specjalnym. Rywalizacja z Henrikiem i Filipem w finale była czymś, o czym wszyscy marzyliśmy. Jestem szczęśliwy, że mogłem przywieźć do domu to, co było już wcześniej nasze – mówił po triumfie na 1500 metrów.
Potem dołożył jeszcze wygraną na 5000. Sam twierdził, że do biegu zaczął się przygotowywać właściwie w tym samym momencie, w którym ukończył finał na krótszym z dystansów. Na piątce jednak tym bardziej nikt nie oczekiwał, że wygra. On jednak pobiegł doskonale, czasem 13:17.06 pobijając własny rekord Europy juniorów. – To szalone. Ogromne. To efekt pracy z całego mojego życia – rzucił tylko do mikrofonu, zachwycony sukcesem.
Swój status najlepszego musiał jednak potwierdzić. Na halowych mistrzostwach Europy w 2019 roku mu się nie udało. Mógł tylko oglądać plecy Marcina Lewandowskiego, gdy na metę wbiegał jako drugi. W Dausze, jak wspomnieliśmy, był czwarty. Odzywał się jego młody wiek, brak doświadczenia. Pojawili się krytycy, mówiący, że o ile w Europie znaczy dużo już teraz, o tyle na świecie jeszcze wiele mu brakuje.
I możliwe, że dystansu nigdy nie zdoła nadrobić.
Kto wie, czy nie pomogła mu w tym pandemia. Gdyby jechał na igrzyska w 2020 roku, pewnie miałby trudniej. Byłby o rok młodszy, może gorzej przygotowany. W 2021 był już o 365 dni dojrzalszym zawodnikiem. I zgarnął ten medal, którego chciał najbardziej na świecie. Pokazał wszystkim, że może być najlepszy w każdym biegu.
Złota kolekcja ma się powiększać
Trzy wielkie imprezy – tyle w tym roku czeka na europejskich lekkoatletów. Pierwsza, halowe mistrzostwa świata, za niespełna miesiąc i już tam Jakob Ingebrigtsen będzie wielkim faworytem. Na hali dopiero co pobił przecież rekord globu. Na hali wygrywał też (choć w oparach kontrowersji związanej z dyskwalifikacją i przywróceniem go na tablicę wyników) złoto mistrzostw Europy. Znakomicie potrafi biegać po mniejszym kółku.
Na mistrzostwach Europy na stadionie będzie miał do obrony dwa złota. Powinno mu się udać, choć wiadomo – bronić jest trudniej niż atakować. Wszyscy będą patrzyć już na niego, od jego strategii uzależniać własną. Inna sprawa, że Jakob jest już tak doskonałym biegaczem, że czysto teoretycznie powinien mieć przewagę nad wszystkimi rywalami.
Na mistrzostwach świata z kolei spróbuje zaliczyć stadionowy komplet i zdobyć ostatnie brakujące mu złoto. Jeśli to zrobi, zostanie przed nim tylko jeden wielki, możliwe że nieosiągalny cel – rekord świata na stadionie. Ten należy do Hichama El Guerrouja, wynosi równe 3:26.00 (jest więc o ponad dwie sekundy lepszy od życiówki Norwega) i liczy sobie niemal 24 lata.
Gjert Ingebrigtsen twierdzi jednak, że Jakob w końcu go pobije.
– Jak szybko będzie w stanie biegać 1500 metrów? 3:25. Sądzę, że dojdzie do takiego poziomu. To nie jest w naszym planie, ale jestem przekonany, że go na to stać. Zajmie to kilka lat, ale myślę, że w końcu okaże się szybszy od rekordu świata. Możecie to nazywać szaleństwem, ale granice są po to, by je przesuwać. Jakob też tak myśli.
W ostatnich latach Ingebrigtsen niezmiennie się poprawiał. Pomiędzy 2017 a 2018 rokiem przesunął swoją życiówkę o niemal osiem sekund (z 3:39.82 do 3:31.18)! Jeszcze w 2019 biegał powyżej 3:30. Kolejne dwa sezony to już czasy na poziomie 3:28. Na szybkiej bieżni, z dobrymi pacemakerami i w idealnej formie pewnie mógłby już teraz urwać z tego pół sekundy, może nawet całą sekundę. Już taki wynik dałby mu czwarte miejsce na liście wszech czasów. Poniżej 3:27 biegało bowiem jedynie trzech lekkoatletów w historii.
Jakob w teorii ma wszystko, by zostać czwartym w tym gronie. I nikogo nie powinno zdziwić, jeśli za dekadę będzie nazywany największym biegaczem na 1500 metrów w całej historii tego dystansu. Choć jego ojciec już teraz napomyka, że syn mógłby sprawdzić się też na 10000 merów, a nawet w półmaratonie. O królewskim dystansie jeszcze nie wspominał. Ale pewnie ma go w głowie.
Granice leżą bowiem wyłącznie w nogach i płucach Jakoba. A te pozwalają mu na wielkie rzeczy.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła: Athletics Weekly, European Athletics, Lets Run, Life in Norway, Norway Today, NRK, Olympics, Outside, Remonews, Reuters, Runners World, Scandinavian Travelers, Science Norway, Sports in Depth, The Norway News, World Athletics, Yahoo!.
Czytaj także: