Reklama

Frankie Fredericks. Legenda ze srebra

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

07 października 2021, 17:59 • 13 min czytania 5 komentarzy

Rywalizował w stawce najlepszych sprinterów w historii i wielokrotnie potrafił z nimi wygrywać. Gdy był dzieckiem, wolał jednak piłkę, a potem – już po rozpoczęciu lekkoatletycznej kariery – nigdy nie marzył o wielkich sukcesach. Kiedy jego ojczyzna w końcu uzyskała niepodległość, to między innymi on sprawił, że wiele osób poznało Namibię. Frankie Fredericks do dziś jest w niej bohaterem narodowym, a na świecie – jednym z najlepszych sprinterów w historii. Choć jego nazwisko rzadko się w tym kontekście przypomina.

Frankie Fredericks. Legenda ze srebra

W ostatnich latach na czołówki gazet i portali internetowych przedarł się tak naprawdę tylko wtedy, gdy… oskarżono go o korupcję. To było w 2017 roku, poszło o niemal 300 tysięcy dolarów, które przyjął od jednego z działaczy związanych z organizacją igrzysk w Rio de Janeiro. Sam Fredericks działał wtedy w IAAF i MKOl-u, po oskarżeniach natychmiast jednak zrezygnował ze stanowisk, by “nie narazić na szwank reputacji obu tych organizacji”. Korupcji, oczywiście, zaprzeczał i mówił, że ma nadzieję na szybkie rozwiązanie sprawy.

Nie wyszło – do dziś wisi ona w próżni, a reputacja Frankiego nie jest ani oczyszczona, ani zszargana. Reputacja, którą najpierw wyrobił sobie na bieżni. Bo do tego, co działo się po jego karierze, jeszcze wrócimy. Zacząć tę historię należałoby jednak w Windhuk, dzisiejszej stolicy Namibii.

Kim jest Frankie Fredericks?

Urodził się dokładnie 2 października 1967 roku. Był jeszcze niemowlakiem, gdy rozstali się jego rodzice. Mama na utrzymanie swoje i synka pracowała głównie jako krawcowa, ojciec był farmerem, Frankie widywał go jedynie od czasu do czasu. Mówił po latach, że nie ma pojęcia, czemu jego rodzice się rozstali, nie wspomina tego dobrze, ale mama chciała, by spotykał się z tatą. A dla niej zrobiłby wszystko.

Reklama

Bo ona naprawdę się poświęcała. Z Frankiem mieszkała w złej dzielnicy – Kataturze, położonej nieco za Windhuk. To tak naprawdę getto, w którym warunki mieszkaniowe bywały bardzo trudne. Oni i tak nie mieli najgorzej – mieszkali w czteropokojowym domu, o który trzeba było jednak zadbać. Na początku nie było tam kanalizacji, do toalety trzeba było wychodzić. Mama Fredericka pracowała w pewnym momencie w trzech różnych miejscach by to zmienić. Udało jej się, a lata później Frankie się odwdzięczył – za pieniądze zarobione na bieżni kupił jej dom w jednej z lepszych dzielnic Windhuk.

Początkowo wiele jednak wskazywało, że jeśli zrobi karierę, to jako… piłkarz. W wieku 13 lat poszedł do katolickiej szkoły, słynącej wręcz z dobrych drużyn. Frankie zaczął tam grać na wysokim poziomie. Wyróżniał się zwłaszcza – co nie dziwi – szybkością, ale ponoć i umiejętności miał spore. Zresztą świadczy o tym choćby fakt, że trzy lata później otrzymał stypendium sportowe w lokalnym liceum sportowym. Wówczas jednak… pokłócił się z piłką. Bo ekipa z jego liceum przegrywała wszystkie mecze, a on nie mógł znieść porażek.

Do piłki miałem równie duży talent, co do sprintów. Gdy jednak szukałem stypendium sportowego, trudno było przekonać ludzi w różnych firmach, że jest się najlepszym piłkarzem. Ze sprintem było łatwiej – wystarczyło dobiec na pierwszym miejscu i ludzie to widzieli. Gdyby nie to, być może grałbym w piłkę. Ciężko pracowałem nad techniką, obrońcy nie mieli ze mną łatwo, żaden nie mógł mnie zatrzymać. Zmiana dyscypliny była naprawdę trudną decyzją. Przekonało mnie jednak stypendium – wspominał.

Biegi okazały się idealną decyzją. Spodobał mu się sport, gdzie o wyniku decydował tylko jego występ. W pamięci miał kolegów śmiejących się po porażkach na piłkarskim boisku. On nigdy się nie śmiał, gdy przegrywał, czuł jedynie frustrację i widział, że przegrywa nie ze swojej winy. Na bieżni było inaczej – jeśli ktoś okazał się lepszy, znaczyło to jedynie, że on sam musi pracować ciężej. Więc pracował. Wkrótce trafił pod skrzydła Koosa van Stadena, trenera, który zaprowadził go na jedyną w całym kraju bieżnię z prawdziwego zdarzenia. Tam Fredericks szlifował swoją szybkość.

Opłaciło się. Wkrótce otrzymał jedno z zaledwie pięciu stypendiów od Rössing, jednej z największych na świecie kopalni odkrywkowych rud uranu. Frankie zaczął tam pracować w wolnym czasie, ale równocześnie trenował sprinty. W końcu – w czasie jednej z większych juniorskich imprez na południu Afryki – poznał Patricka Shane’a. Ten zauważył spory talent Fredericksa i postanowił mu pomóc. Jak? Ano tak, że był w kontakcie z Williardem Hirschim, który trenował sprinterów na Brigham Young University w Provo.

ZAŁÓŻ KONTO W FUKSIARZ.PL I SPRAWDŹ OFERTĘ ZAKŁADÓW!

Reklama

Frankie wkrótce leciał więc do amerykańskiego Utah, by tam rozwijać swoje umiejętności i… uczyć się informatyki. Wszyscy, którzy go znają, regularnie powtarzali zresztą, ze zawsze ważniejsza od sportu była dla niego nauka. I on o tym mówił – że gdyby zawiódł na bieżni, nic by się nie stało, bo za sprawą edukacji miałby inny zawód. Zwłaszcza, że latem – w przerwie od zajęć – wracał do kopalni i tam pracował. Informatykę zresztą ukończył, a potem zdobył też dyplom w biznesie.

Równocześnie widać jednak było, że ma potencjał na to, by stać się jednym z najlepszych sprinterów świata. W 1991 roku – cztery lata po dołączeniu na uczelnię – wygrał akademickie mistrzostwa Stanów na 100 i 200 metrów, będąc pierwszym zawodnikiem spoza USA, który dokonał tej sztuki. A to już nie były przelewki. O tym świadczą też zresztą słowa szkoleniowców, którzy mówili, że Fredericks przypomina im – stylem biegania, ale i szybkością – Jessego Owensa, legendę światowego sprintu.

Swoją drogą jego trenerzy twierdzili, że mógłby być jeszcze lepszy na 400 metrów, ale nie odważył się zmienić dystansu, skoro na krótszych już odnosił sukcesy. Te największe miały nadejść bardzo szybko.

Srebrny bohater

Długo nie mógł startować na arenie międzynarodowej. Namibia przez lata była częścią RPA, które z kolei – z powodu polityki apartheidu – nie miało „wstępu” na igrzyska olimpijskie czy najważniejsze imprezy mistrzowskie w wielu dyscyplinach. Apartheid z czasem upadł, a Namibia uzyskała niepodległość. Fredericks nagle stał się człowiekiem, który reprezentował swój własny kraj, ojczyznę. I robił to przez lata, choć wielokrotnie otrzymywał oferty finansowe, mające skusić go do biegania w innych barwach. Z żadnej nie skorzystał. Kochał Namibię.

Przede wszystkim muszę podziękować wszystkim, którzy walczyli o niepodległość naszego kraju. Bez niej nie miałbym okazji, by skorzystać z podarowanego mi przez Boga talentu. Wielu naszych braci i wiele naszych sióstr straciło swoich ukochany dla sprawy naszej wolności. Gdy unoszę flagę Namibii, robię to również dla nich, oddając im honory – mówił.

Po raz pierwszy flagę mógł unieść w 1991 roku w Tokio. Odbyły się tam wówczas lekkoatletyczne mistrzostwa świata. Najpierw biegł na 100 metrów, tam – z doskonałym przecież czasem 9.95 s, będącym nowym rekordem Afryki – zajął piąte miejsce. Stawka była wówczas po prostu fenomenalna, aż sześciu zawodników zeszło poniżej 10 sekund, wygrał wielki Carl Lewis. Na 200 metrów jednak Fredericks pokazał się z jeszcze lepszej strony. Przegrał tylko z Michaelem Johnsonem, zdobywając srebro i wyprowadzając Namibię na lekkoatletyczną mapę świata.

Jak się potem okazało – było to swego rodzaju proroctwo. Dlaczego? By to wyjaśnić musimy przejść do igrzysk w Barcelonie, o których – jak sam przyznawał – nigdy nie marzył. – Od wielu sportowców słyszałem, że śnili o udziale w igrzyskach od samego dzieciństwa. Ja jako dziecko żyłem w apartheidzie, Namibia była częścią RPANawet nie myślałem o igrzyskach. Kiedy zostałem lekkoatletą moim celem nie był medal igrzysk, bardziej ceniłem sobie tytuł mistrza RPA – mówił.

Sytuacja się jednak zmieniła, a on – jako reprezentant niepodległej Namibii i jej wielka nadzieja – jechał do Katalonii. Na ceremonii otwarcia niósł flagę kraju, który na igrzyska posłał ledwie sześciu sportowców. Wyróżnił się tylko jeden z nich. A przecież Frankie rywali miał znakomitych – wspomniani Lewis i Johnson, Dennis Mitchell, Leroy Burrell, Linford Christie… Grono najlepszych biegaczy w historii, absolutny top. Fredericks pochodził – choć trenował w Stanach – z zupełnie innej rzeczywistości. A mimo tego z większością z nich wygrywał.

No właśnie, większością. Z Barcelony wywiózł dwa srebrne medale. Na 100 metrów lepszy okazał się Christie, na 200, niespodziewanie, Michael Marsh. Fredericks zaprezentował się jednak z fantastycznej strony, dorobił się przydomku „Silver Man” i nie był pewien, czy jego rodakom takie wyniki wystarczą. Bo „wszyscy chcą złota”, jak mówił. Gdy jednak wrócił do swojej młodej ojczyzny, został przyjęty przez tysiące osób, odwiedził prezydenta, a jedną z ulic stolicy nazwano na jego cześć. Przejechał zresztą przez nią w trakcie parady, którą urządzono mu w nagrodę.

Namibia miała swojego bohatera. A on dopiero się rozpędzał.

Najszybszy, ale nie w Atlancie

Po Barcelonie udało mu się zdobyć swoje jedyne złoto mistrzostw świata na stadionie. W 1993 roku przyjechał do Stuttgartu i okazał się tam najlepszy na dystansie 200 metrów. Wyrastał na człowieka, który mógł zostać dominatorem sprintu, a przynajmniej dłuższego z dwóch dystansów. Jego trenerzy mówili, że musi się nauczyć jednego – lepszego startu. Tak, by na łuku biec równo z rywalami. Bo jeśli tak będzie, to na finiszu nikt go nie dogoni. I faktycznie, gdy tylko Fredericksowi udawało się wystartować dobrze, biegi wygrywał. Gdy musiał gonić – bywało różnie.

A na najważniejszych imprezach gonić musiał często. W 1995 roku znów był srebrny – w Goeteborgu przegrał z Michaelem Johnsonem, który zgarnął wtedy zresztą trzy złote medale. Ale odgryzł mu się w kolejnym sezonie. Amerykanin był wówczas niepokonany od 21 startów na „dwusetce” i dopiero co ustanowił rekord świata, wynoszący wówczas 19.66 s. Fredericks też był jednak w znakomitej formie, biegał najszybciej od pięciu lat. Ich pojedynki niezmiennie elektryzowały publikę.

Zwłaszcza ten jeden – w Lozannie. Wiało wtedy mocno w twarz, ale obaj się tym nie przejmowali. Fredericks zaliczył znakomity start (jego trener stwierdził nawet, że po raz pierwszy w życiu Namibijczyk „faktycznie przebiegł pierwsze sto metrów”), Johnson jednak nie odpuszczał, momentami wydawał się nawet być lekko z przodu. Frankie wykrzesał więc z siebie resztkę sił i wygrał, o 0.03 sekundy, przerywając serię wielkiego mistrza, jednego z najlepszych lekkoatletów w dziejach. W tym samym momencie wielu ekspertów uznało, że oto pojawił się nowy faworyt do złota w Atlancie. Wcześniej wszyscy stawiali na Johnsona. Teraz Frankie miał mieć równie duże szanse, a że świetnie biegał w tamtym okresie i na sto metrów, mówiono, że może zgarnąć dwa mistrzostwa olimpijskie.

Nie sądzę, by ktokolwiek był nie do pokonania. Nie można przyznawać komuś medali przed startem – mówił dziennikarzom, tonując nastroje, ale i zapowiadając, że powalczy o złoto. Eksperci wieszczyli mu nawet, że może pobić co najmniej jeden rekord świata, a on sam przyznawał, że jest mocniejszy mentalnie, nie podpala się i wierzy w swoje umiejętności. Przed igrzyskami szczególnie cieszył się jednak z tego, że do Atlanty miała przylecieć jego matka. Mówił, że to dla niego ważniejsze, niż jakikolwiek medal.

Na jej oczach miał jednak zdobyć dwa.

Bieg na setkę miał wtedy niesamowicie nerwowy przebieg. Gdy w finale wszyscy faworyci – Donovan Bailey (obrońca tytułu), Fredericks (przed tym biegiem najszybszy w tamtym roku na świecie, z czasem 9.86), Ato Boldon i Linford Christie – ustawili się na linii startu, zapadła cisza. Po chwili rozbrzmiał wystrzał. I kolejny. Popełniono falstart. Procedurę powtórzono, znów jednak nikt nie dobiegł do mety. Przydarzył się bowiem drugi falstart. W tamtych czasach nikogo nie wykluczano jeszcze po jednym – ale gdyby ten sam zawodnik popełnił dwa, wyleciałby z biegu. Napięcie więc rosło.

Wszyscy ustawili się więc po raz trzeci na starcie i… znów wszystko opóźnił falstart. Linfold Christie wystartował zbyt szybko drugi raz. Sędziowie zdecydowali, że nie pobiegnie w finale, ale on nie chciał się z tym pogodzić. Przez kilka minut nie schodził z bieżni. Gdy wreszcie to zrobił, nerwy wszystkich były napięte do granic możliwości. Sprinterzy raz jeszcze stanęli na starcie, raz jeszcze ustawili się w blokach, raz jeszcze rozbrzmiał wystrzał. Tym razem falstartu nie było. A 9.84 sekundy później w Atlancie wyłoniono mistrza olimpijskiego.

Był nim Donovan Bailey, który ustanowił rekord świata z czasem 9.84. Frankie był o pięć setnych sekundy wolniejszy. Fredericks był przybity, ale przecież zostało mu jeszcze dwieście metrów. Mógł się tam odkuć. Trener powtarzał mu tylko, by od startu biegł najlepiej, jak potrafił. I Fredericks to zrobił, pobiegł w znakomitym czasie 19.68, stał się drugim najszybszym biegaczem w historii na tym dystansie. Problem był w tym, że pierwszym był Michael Johnson, który ustanowił rekord świata – 19.32, czas z kosmosu. Frankie mógł mu tylko pogratulować i znów wrócić do domu z dwoma srebrnymi medalami. Łącznie miał już cztery takie. Był to cały dorobek olimpijski Namibii.

W Atlancie dwa razy pobiegł doskonale. Dwa razy przegrywał tylko z ludźmi, którzy ustanawiali rekordy świata. A jednak czuł niedosyt, mówił o tym jeszcze po latach. – Jedyny bieg, jaki chciałbym powtórzyć, to finał stu metrów z Atlanty. To złoty medal, który mi się wymknął. Byłem na niego gotowy. 200 metrów? Nie, nie byłbym w stanie pobiec tak szybko jak Michael. Ostatecznie jednak jestem zadowolony z tamtych rezultatów, gdybym startował w innej erze, pewnie nie osiągnąłbym takich czasów, bo nie miałbym rywali na tym poziomie – mówił.

Wielu spodziewało się, że po tamtych igrzyskach jeszcze sporo osiągnie. I pewnie by tak było, ale z czasem posłuszeństwa odmówiło mu ciało.

Srebro trzyma się Namibii

W 1999 roku doznał kontuzji ścięgna udowego. Z rywalizacji wyleciał tak naprawdę na dwa lata, omijając przez to również igrzyska olimpijskie w Sydney, właściwie ostatnie, na których mógłby powalczyć o złoto. W ich trakcie miał już przecież 33 lata, jak na sprintera był wiekowy, jednak w okresie przed kontuzją nadal pokazywał się ze świetnej strony – na halowych mistrzostwach świata został choćby złotym medalistą w biegu na 200 metrów.

Kontuzja odebrała mu szansę, o której marzył, podobnie jak odebrała ją Namibii. Kraj czekał na złoto, ale do dziś takiego nie zdobył. Ba, aż do Tokio żaden inny Namibijczyk nie przywiózł do kraju olimpijskiego medalu – dopiero tam zrobiła to ledwie 18-letnia Christina Mboma, zresztą w biegu na 200 metrów. Zdobyła… srebro. Wokół niej jednak już teraz rozpętało się sporo kontrowersji ze względu na naturalnie podwyższony poziom testosteronu, przez który nie mogła wystartować zresztą na dystansie pełnego okrążenia. Dlatego zdecydowała się na 200 metrów.

Przed jej biegiem najbliżej zdobycia piątego olimpijskiego krążka w historii Namibii był… Fredericks. Bo po kontuzji zdołał wrócić. Nigdy nie biegał już co prawda tak szybko, jak przed nią, ale i stawka nie była tak mocna jak w jego najlepszych czasach. W 2004 roku pojechał więc na igrzyska do Aten i w biegu na 200 metrów zajął czwarte miejsce. – To koniec mojej kariery. Teraz chcę wrócić do domu i spędzić czas z moją rodziną – powiedział wtedy.

W Namibii do dziś jest bohaterem. Ludzie tam kochają go nie tylko za sukcesy, ale za to jakim był sportowcem. Właściwie nikt z jego rywali nie mógł powiedzieć o nim złego słowa, do historii Fredericks przeszedł jako „dżentelmen z bieżni”, zawsze miły, pełen sympatii dla innych, uprzejmy i niewdający się w słowne przepychanki. Poza nią też często imponował – sam opłacał sobie wiele ze startów, by nie nadwyrężać niewielkich środków, jakie miała krajowa federacja. Wiedział, że jego na to stać, ich – niekoniecznie. Po zakończeniu kariery wspierał namibijski sport na wielu polach, rozwój tegoż w tamtym kraju, to w dużej mierze jego zasługa. Angażował się też w działania mające na celu edukowanie zawodników.

– Sportowcy powinni zrozumieć, że w życiu nie chodzi tylko o zdobycie złotego medalu olimpijskiego, ale też o to, żeby w trakcie kariery przygotować się do późniejszego życia. Trening to dwie-trzy godziny dziennie, do tego czas na odpoczynek i robi się sporo wolnego czasu na zdobycie wykształcenia, które w przyszłości pomoże stać się konkurencyjnym na rynku pracy. Pracodawca nie oczekuje od pracownika medali olimpijskich, a gwarancji, że wniesie on do firmy coś, czego nie są w stanie wnieść inne osoby ubiegające się o dane stanowisko. Sportowcy schodzą ze sceny przeważnie w wieku około trzydziestu pięciu lat, dzięki czemu mają jeszcze sporo czasu, żeby wykazać się produktywnością na innych płaszczyznach – mówił.

Co do treningów, to powtarzał regularnie, że miał ich już dość, nie tęskni więc za bieżnią. Po karierze zaangażował się w działalność organizacyjną, wszedł w struktury MKOl-u czy Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych, założył też fundację swojego imienia i kilka biznesów związanych z jego wykształceniem. Dziś zresztą prowadzi jeden z nich, latając pomiędzy Namibią a Niemcami, co – jak mówi – sprawia mu nieco kłopotów, choćby ze względu na życie rodzinne, które stara się pielęgnować. Zwłaszcza, że sam pochodził przecież z rozbitej rodziny. W 2017 zresztą przeżył coś, po czym, jak mówi, do dziś się nie otrząsnął – zmarła mu matka.

W tamtym okresie w dodatku wybuchła też wspomniana już afera korupcyjna. Fredericks, gdy tylko jest o nią pytany, niezmiennie powtarza, że czeka na oczyszczenie swojego dobrego imienia, jednak światowe organizacje… nie kwapią się do tego. Sprawa pozostała nierozwiązana, a sam Frankie oskarżał MKOl o to, że jego oficjele chcieli utrudnić mu obronę przed oskarżeniami. Obronę, która do dziś nie okazała się ani skuteczna, ani nieudana.

Minęły trzy lata, a ja wciąż nie mam jasnych odpowiedzi. Moje członkostwa w organizacjach wygasły, ale nie poczyniono żadnych odkryć w moich sprawach. Moja reputacja od zawsze jest dla mnie ważna, chcę oczyścić swoje imię. Nie planuję już działać w MKOl-u czy World Athletics, chcę po prostu mieć jasność w tej sprawie – mówił pod koniec ubiegłego roku.

Na razie nic nie wskazuje na to, by tej jasności miał się doczekać. Jasne jest więc jedno – Frankie Fredericks to legenda światowego biegania. Choć nie świeci złotym, a srebrnym blaskiem.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. YouTube

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Moto

Udany rok nadziei polskich rajdów. Jakub Matulka o minionym sezonie i planach na przyszłość

Błażej Gołębiewski
0
Udany rok nadziei polskich rajdów. Jakub Matulka o minionym sezonie i planach na przyszłość

Komentarze

5 komentarzy

Loading...