Brugia nie widziała takiego poruszenia od chwili, gdy Colin Farrell i Brendan Gleeson zastanawiali się, czy piekłem jest spędzić wieczność na tym cholernym zadupiu. Club Brugge i Cercle Brugge odświeżają to, co zapoczątkowali twórcy filmu będącego wzorowym przykładem tego, jak bardzo polskie kino nie potrafi w tłumaczenia tytułów. Dwa zupełnie różne, ale równie ciekawe piłkarskie projekty sprawiły, że setki osób z różnych zakątków Europy co tydzień zjeżdżają do Belgii i zachwycają się najpierw tym, jak tutejsi grają w piłkę, a potem tym, jak żyją. Wiadomo: najpierw strzelaj, potem zwiedzaj.
Najgorsze, co może spotkać miasto, to kanały. Urocze mostki, kilometrowe trasy dla łódek i możesz być pewien, że przypną ci łatkę ichniejszej Wenecji. Ci zuchwalsi potrafili nawet opisywać w ten sposób Birmingham, przez co zakopane sześć stóp pod ziemią szczątki rzymskich legionistów sprzed wielu lat zaciskały się w najsłynniejszy gest wykonywany ręką na świecie: ma che vuoi.
Ksywka „Wenecja” wśród miast z kanałami jest więc tak popularna, jak „Gruby” wśród osiedlowych golkiperów. Na Brugię też tak wołają. Całkiem słusznie, bo choć Farrell i Gleeson lżą belgijskie miasto bez ustanku, to efekt zauroczenia, jaki wywołała premiera In Bruges, nie jest przypadkowy. Brugia to nieskończone muzeum na świeżym powietrzu, perełka architektury, duma całej Belgii.
To ostatnie powtarzają także miejscowi kibice. Przynajmniej część z nich, która na szalikach i koszulkach kolor czarny miesza nie z zielonym, lecz z niebieskim.
Spis treści
- Dwa światy Brugii. Club Brugge, Cercle Brugge i rozwój belgijskiej piłki
- Gigant kontra kopciuszek. Club Brugge vs Cercle Brugge
- Cercle Brugge, AS Monaco, transfery i skauting. Jak powstał najmłodszy zespół w Belgii?
- Cercle Brugge a sprawa Polska. "W Ekstraklasie nie ma klubów stawiających na młodzież"
- WIĘCEJ REPORTAŻY NA WESZŁO:
Dwa światy Brugii. Club Brugge, Cercle Brugge i rozwój belgijskiej piłki
Spośród różnych dziwacznych wojenek i waśni konflikt między Club Brugge i Cercle Brugge, które dzielą między siebie nawet stadion, jest jednym z ciekawszych. Ledwie parę dni wstecz pół miasta wzburzył Ardon Jashari. Niepozorny chłopak ze Szwajcarii postanowił odkurzyć starą tradycję. Legenda głosi, że w dawnych latach tutejsze derby wieńczyło wbicie flagi w barwach zwycięzcy w środkowym punkcie boiska.
😳 | Les choses se sont envenimées lorsque le Club Brugge a tenté de planter son drapeau. ⛳️💥 #CERCLU pic.twitter.com/N2N1ngWoWL
— DAZN Belgique (@DAZN_BEFR) March 9, 2025
Okazało się, że poza Jasharim mało kto spośród zainteresowanych tak wnikliwie zgłębił historię rywalizacji o prymat w Brugii. Wcale to nie dziwi, skoro po murawie biegali przedstawiciele siedemnastu różnych narodowości, którzy podburzeni przez krewkiego piłkarza Club Brugge skoczyli sobie do gardeł.
Jak kanały, to Wenecja. Brugia na pewno przypomina ją bardziej niż Birmingham
Sto lat temu w jeszcze bardziej brutalny sposób niechęć okazali sobie nie tylko zawodnicy, ale też kibice, którzy prali się po pyskach z piłkarzami na środku boiska. Tylko po to, żeby rok później wspólnie ratować miasto po powodzi. Zaraz potem Club oddawał honory zmarłej legendzie Cercle, z kolei Cercle zrzucił się na pomnik ikony FCB — to rzadkie przykłady chowania ego do szuflady, gdy wokół dzieją się rzeczy istotniejsze.
Nie przesadzałem więc, mówiąc, że derby Brugii bywają dziwaczne. Od lat są jednym z bardziej jednostronnych wydarzeń tego typu na świecie. Cercle może polerować w gablocie pierwsze w historii miasta mistrzowskie trofeum, lecz to Club co parę lat musi szukać większej komody, żeby puchary i pucharki mogły się w niej jakoś pomieścić. Belgijski działacz, z którym rozmawiam o sekretach tutejszego futbolu, tłumaczy:
— Club Brugge to Anderlecht dla nowego pokolenia. Są jak Legia Warszawa, najwięksi w kraju, wszędzie znajdziesz ich kibiców.
Jak trudne jest życie w cieniu kogoś takiego, udowadnia frekwencja na dzielonym stadionie imienia przywódcy rebelii, Jana Breydela. Zielonych, czyli Cercle, jest tu średnio pięć tysięcy. Niebiescy, czyli Club, sprzedają czterokrotnie więcej biletów.
Stadion w Brugii jest neutralny kolorystyczne, żeby nikogo przesadnie nie wkurzać
W zmiennej jak marcowa pogoda tabeli belgijskiej ekstraklasy, którą rokrocznie mieli na nowo znany i nielubiany przez nas system dzielenia punktów Club Brugge jest jedyną trwałą rzeczą. Na przestrzeni dekady tylko raz spadł z podium, sześciokrotnie sięgając po tytuł. Od kumpla-insidera słyszę: gdy inni wydają dwadzieścia milionów, oni wydają pięćdziesiąt. Bez problemu płacą po milion, półtora miliona euro rocznej pensji.
— Na boisku różnice trochę się zacierają, bo jeśli mądrze wydasz piętnaście milionów euro, to wciąż jest to wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zbudować mocny zespół — dodaje jednak mój rozmówca.
Gdy Club urządzał parady zwycięstwa, rozlewając szampana z dachu odkrytego autokaru, Cercle Brugge zaglądało już śmierci w oczy. Złe zarządzanie pogrzebało w Belgii parę zasłużonych marek. W mniejszym klubie z Brugii mówią mi, że sezon zaczynasz z piętnastoma milionami euro na minusie. Potem kombinujesz, jak wypłynąć na powierzchnię.
Jeśli działasz tak, jak niegdyś Cercle — skupujesz starzejących się, przeciętnych piłkarzy, czujesz już, jak stopa wplątuje ci się w wodorosty. Zielonym z Brugii w trudnej sytuacji tlen podał Dmitrij Rybołowlew, rosyjski — lecz z tych nawróconych oligarchów — właściciel AS Monaco. Wziął klub pod skrzydła, oblepił dolarami.
Dmitrij Rybołowlew i prawie sprzedane Monaco
Fani najpierw bali się, że zrobi z nich filię monakijskiego giganta, dla uzdolnionej młodzieży, żeby potem dziękować mu za to, że faktycznie to uczynił, bo oznaczało to niespotykaną od paru pokoleń sytuację: szansę na odwinięcie się i lokalnemu rywalowi, i reszcie stawki.
Głupio byłoby jednak opowiadać o najmłodszym zespole w Belgii i jednym z najmłodszych w Europie tylko z perspektywy oseska ssącego pierś bogatego wujka. Rybołowlew zapewnił Cercle Brugge kapitał, ale to miejscowi go pomnażają. Robią to, o czym mówił mój kumpel: mają mniej gotówki, więc próbują ją mądrzej wydać.
Club Brugge – to ci więksi
Gigant kontra kopciuszek. Club Brugge vs Cercle Brugge
Z Rembertem Vromantem, dyrektorem technicznym Cercle Brugge, spotykam się w klubowej kantynie, gdzie miesza się wszystko i nic. Omiotłem ją wzrokiem, zapamiętując parę pierdół: kącik zabaw dla dzieci, stos planszówek plus klasyczne elementy wystroju stołówki. Chwilę wcześniej siedziałem w wąziutkim korytarzu prowadzącym przez plątaninę niewielkich pokoików.
Zdrabniam celowo, powierzchnia użytkowa tego, co zwie się biurem Cercle Brugge jest niewielka, choć doświadczony polski deweloper zrobiłby z tego kilkanaście miniapartamentów za połowę miesięcznej pensji.
Vromant prowadzi mnie do sąsiedniego segmentu i wyjaśnia, że tłok wynika z sąsiedztwa dnia meczowego. W normalnych okolicznościach większość krzątających się tutaj osób pracuje w zupełnie innym miejscu, we właściwej siedzibie klubu. Na stadion przenoszą się tylko w okolicach meczów, czyli ostatnio częściej niż zwykle, bo przecież do terminarza dokooptowano całe europejskie granie.
Cercle buduje zresztą nowoczesny, przestronny ośrodek treningowy, w którym takich problemów już nie będzie. Potrzebny, bo hegemonię Club Brugge wokół Jan Breydel Stadium widać na każdym kroku. Ktoś tu się rozbisurmanił: obiekt otaczają boiska oklejone logotypami Club NXT, czyli akademii i rezerw Club Brugge, wokół wyrosły budynki w niebiesko-czarnych barwach: sklep, minibiurowce, szatnie.
Boiska treningowe Club Brugge tuż przy stadionie
Nie wszystko robi wrażenie godne finansowego potentata belgijskiej piłki, zaplecze dla dzieciaków złożone z kontenerów trąca chałupniczymi konstrukcjami, które ojcowie montują na chwilę i które zostają z nami na kolejną dekadę, ale w porównaniu z pojedynczym bloczkiem, który robi za sklep klubowy fanów Cercle, i tak jest znośnie. Przypominam sobie rozmowę ze wspomnianym działaczem, który naprowadzał mnie na poszczególne tematy:
— Cała operacja Club Brugge jest imponująca, bo robią duże transfery, ale za setki tysięcy euro kupują też piłkarzy do drugiej drużyny. Mają własny dział analizy danych, trzech czy czterech analityków, który służy głównie do pracy z zespołem. W skautingu mają około dziesięciu osób na etacie. Genk ma czterech, Anderlecht, Antwerpia i Gent może pięciu, Union dwie. Mogą wydać więcej, ale to nie dałoby efektu, gdyby robili to źle.
Stara prawda: kto nie przebierał się w kontenerze, nie może zostać piłkarzem
Gdy więc Rembert Vromant zaczyna snuć opowieść o tym, jak z klubu, który w powszechnej opinii nie robił nic ciekawego, Cercle wyśrubowało rekord sprzedaży do 15 milionów euro, zostało szóstym najmłodszym zespołem w całej Europie i sensacyjnie znalazło się w pucharach, nie mogę nie spytać o to, jak udaje im się wyrwać jakiegokolwiek ciekawego piłkarza, gdy za rogiem czyha taki gigant jak Club Brugge.
— Nigdy nie rywalizowaliśmy o tego samego piłkarza. Mamy różne budżety i cele. Ich transfery mają dać jakość drużynie, która ma ambicje sięgające Ligi Mistrzów. Naszym priorytetem są zawodnicy U-21, którzy rozegrali już 20-30 gier na najwyższym poziomie ligowym, bo bez tego będzie im ciężko odnaleźć się w belgijskiej ekstraklasie. Club Brugge nie szuka takich zawodników nawet do drugiej drużyny. Tam trafiają jeszcze młodsi piłkarze, bez ogrania, które nas interesuje — tłumaczy Vromant.
Wydaje się to niemożliwe, lecz jest to pochodna posiadania konkretnej filozofii. Zespół Cercle Brugge ma średnią wieku 23,5 przy ledwie 9% minut rozegranych przez wychowanków. Dla porównania w Club Brugge wychowankowie rozegrali 32,5% minut, lecz średnia drużyny jest wyższa o półtora roku.
— Myślę, że 80-90% transferów, które zrobiłem, to zawodnicy U-21. To ryzykowna strategia, bo ci piłkarze mają wahania formy. Mamy bardzo jasny pomysł na grę i proces rekrutacji: idziemy w młodość i potencjał, skupiamy się na rozwoju piłkarzy. Belgia ewoluowała w ligę sprzedażową. Z roku na rok spada liczba transferów wewnętrznych, kluby kupują i sprzedają zagranicznych piłkarzy. Średnia wieku całej ligi spadła o rok — wyjaśnia dyrektor techniczny Cercle Brugge.
Rembert Vromant
Mój rozmówca zaczyna wymieniać cztery kluczowe aspekty, na które zwraca uwagę:
- potencjał na grę w ligach TOP5 lub konkretnie w AS Monaco (skąd konkretnie ten klub, wyjaśnimy za chwilę)
- wyjątkowa cecha: szybkość, świadomość przestrzeni, pojedynki powietrzne — cokolwiek, co zawodnik ma na wybitnym poziomie już w momencie transferu
- zdolność do gry na dwóch pozycjach — zawodnik potrzebuje minut na boisku, żeby się rozwijać; dzięki temu zwiększa szanse na grę
- dopasowanie do struktury społecznej szatni — są w niej grupy zawodników z całego świata, piłkarz musi mieć zdolności językowe dopasowane do jednej z nich lub do kilku z nich, żeby nie być wykluczonym z życia szatni
Ostatnia rzecz zwraca moją uwagę, bo Rembert Vromant kilkukrotnie do niej wraca. Tłumaczy mi, że zdolność do nauki uważa za najważniejszą cechę młodego piłkarza.
— Wszyscy nasi zawodnicy są szybcy, co powinno zwrócić uwagę Premier League, gdzie myśli się i gra się szybko. Istotna jest jednak także chęć i zdolność do rozwoju. To, jak szybko możesz zrobić kolejny krok. Skoro umieszczamy piłkarza w środowisku, które ma go rozwijać w różnych kierunkach, w którym niekoniecznie pracujemy nad poprawieniem cech średnich na dobre, lecz raczej cech dobrych na wybitne, musi on mieć predyspozycje do rozwoju. Jego postawa, zdolności językowe, chęci do nauki to czynniki sukcesu. Staramy się dowiedzieć o nich jak najwięcej przed transferem.
Najprostsza droga na stadion w Brugii? Spacerem przez cmentarz
W Cercle Brugge są grupki brazylijskie, belgijskie, francuskojęzyczne, afrykańskie i tak dalej. Vromant powtarza jak mantrę: żeby kogoś sprzedać, musisz go rozwinąć. Żeby go rozwinąć, musisz go otoczyć opieką, właściwymi ludźmi. Zwraca uwagę na złożoność sztabu szkoleniowego.
— Główny trener jest Austriakiem, asystent pochodzi z Belgii i mówi w trzech językach. Drugi asystent jest z Brazylii, płynnie mówi po hiszpańsku czy portugalsku. Mamy dwóch analityków z Hiszpanii, trenerów przygotowania fizycznego z Belgii oraz Grecji i portugalskiego dietetyka. Wszyscy są młodzi i chcą pracować tak, żeby trafić do jeszcze lepszej ligi.
Cercle Brugge, AS Monaco, transfery i skauting. Jak powstał najmłodszy zespół w Belgii?
Opowieść Remberta pokazuje, że mamy do czynienia z projektem unikatowym. Cercle Brugge w krótkim czasie przekształciło się ze spalarni pieniędzy w fabrykę produkcyjną. Wydają nie tak wiele: cztery, pięć, sześć milionów euro. To mniej niż Legia Warszawa. Pięć lat temu wydawali milion euro na okienko, kompletne grosze. Są w stanie zapłacić i trzy miliony za klasowy talent, lecz wystarczy spojrzeć, skąd przyszli najdrożej sprzedani zawodnicy, żeby zobaczyć, że łowią na promocjach.
Rezerwowi w lidze francuskiej. Japonia. Premier League U-21. Druga liga norweska. Własna akademia. Ceny rosną, bo konkurencja już dostrzegła, że warto ich kopiować. Mój rozmówca chwali się, że do wyścigu o Steve’a Ngourę, dwudziestolatka, który nie rozegrał nawet trzystu minut w sezonie Ligue 1, stanęło pół Belgii. Cercle dopięło swego, przekonało zawodnika klarownym projektem, płacąc ponad dwa miliony euro.
Jasne jest, że i pieniądze, i znajomość rynku francuskiego to pochodna współpracy z AS Monaco. Tylko co to w zasadzie oznacza? Czy Cercle to klub ubezwłasnowolniony, którego bogaty wujek prowadzi za rękę? Na przestrzeni lat doszło do ponad trzydziestu transferów na linii Monako — Brugia. Większość z nich to wypożyczenia. Remberta Vromanta pytam więc o to, kto w tym związku nosi spodnie.
— Zostaliśmy kupieni po to, żeby być platformą dla młodych zawodników: mamy ich rozwijać dla Monaco, jak Radosława Majeckiego, lub pod sprzedaż z Monaco, jak Strahinję Pavlovicia. Nasza strategia jest jednak ułożona pod sukces Cercle Brugge, bo im lepsi jesteśmy, tym większą wartością jesteśmy dla AS Monaco. Ściśle współpracujemy z ogromnym działem skautingu Monaco, ale mamy własnego szefa skautingu czy analityka, którzy rozumieją, co jest niezbędne, żeby zawodnik odniósł sukces w Brugii. Mamy dostęp do wspólnej sieci, ale nadal musimy dbać o własną ocenę — wyjaśnia zasady współpracy, czy może raczej pewnego patronatu, mój rozmówca.
Teoria: Dmitrij Rybołowlew nie kupuje klubów w brzydkich miastach, więc czas na inwestycję w Wisłę Kraków
Cercle Brugge ma stosunkowo proste i zrozumiałe dla każdego zasady, jeśli chodzi o filozofię gry.
- wysoki pressing
- dążenie do jak najwyższej intensywności gry
- bardzo wysoko ustawiona linia obrony
- sprawność i szybkość w fazach przejściowych
- dbałość o stałe fragmenty gry
Ogólniki, lecz wystarczające, żeby nadać kierunek. Rembert Vromant tłumaczy, że każdy trener zatrudniony w ostatnich latach, był wybierany właśnie pod tym kątem. On zatrudnił jednego, pozostali to robota Carlosa Avinę, czyli obecnego dyrektora sportowego… AS Monaco.
Meksykanin pokazał, że nie tylko zawodnika można w Belgii wypromować. Avino miał świetny przegląd rynku w Ameryce Południowej i Łacińskiej, co stało się przewagą Cercle Brugge. Z Vromantem jest dokładnie tak samo, bo to człowiek, który piłkarsko dorastał za Oceanem.
— W młodości wyjechałem do Meksyku z powodów osobistych. Stworzyłem tam sieć skautingową GolStats, która jest dziś głównym partnerem Liga MX. Potem pracowałem w Pachuce, gdzie rozwijałem sieć kontaktów w Ameryce Południowej i wdrażałem pracę z danymi. To klub, który w ostatnich 25-30 latach wygrał najwięcej w Meksyku dzięki mądrości właścicieli. Gdy spojrzysz na mapę, zorientujesz się, że Pachuca nie wygląda na miasto, w którym znajdziesz najlepszy klub w kraju z topową akademią i skautingiem — opowiada.
Carlos Bacca pozdrawia kibiców Club Brugge
Ciągnę go za język w temacie, którym w Brugii może podpaść. W międzyczasie Rembert Vromant był bowiem skautem Club Brugge na Amerykę Południową. Zrekrutował Jose Izquierdo sprzedanego potem do Brighton za 18 milionów euro, ale ma jeszcze większy sukces na koncie.
— Zebrałem wiele informacji na temat różnych graczy dla Club Brugge. Mają bardzo rozszerzoną sieć skautingową, byłem tego częścią. Carlos Bacca jest jednym z graczy, w których byłem najbardziej zaangażowany. Nadal jestem z tego dumny, ponieważ wierzę, że jest to zawodnik, który pokazał jakość nie tylko w Club Brugge, ale także na poziomie europejskim.
Cercle Brugge a sprawa Polska. “W Ekstraklasie nie ma klubów stawiających na młodzież”
Rembert Vromant wrócił z Pachuki, żeby zajmować się skautingiem w belgijskiej federacji. Wreszcie, gdy Carlos Avina przechodził do AS Monaco, zgłosiło się Cercle i znów wylądował w Brugii. Tworzy projekt, w którym, jak sam mówi, kluczem do sukcesu ma być ciągłość pracy na konkretnych założeniach.
— Wierzę, że możemy być na stałe w TOP8, a z czasem, że możemy co roku grać w Europie. Widzimy, że musimy ewoluować, dopracować pewne detale, zwłaszcza w kontekście gry przeciwko rywalom grającym w niskiej obronie. Odczuwamy, że nie jest łatwo łączyć ligę z pucharami, zarówno z powodu zmęczenia fizycznego, jak i mentalnego, gdy musisz zachować ten sam poziom skupienia w Europie i w meczu ligowym.
Cercle Brugge nie miało w planach tak szybkiego rozwoju, więc mierzy się z bólami wzrostowymi, które dobrze znamy z Polski. Kombinuje, jak sobie z tym poradzić, lecz obraca się w innej rzeczywistości, pracuje na innych narzędziach. Rembert wymienił mi wszystkie najważniejsze platformy analityczne, z których korzysta, od Hudl StatsBomb po SkillCorner zapewniający dostęp do danych motorycznych.
— Nie nazwałbym nas klubem data-driven. Bardziej data-informed. To znaczy: staramy się mieć wszystkie możliwe informacje, które mogą nam pomóc. Należą do nich zarówno subiektywna opinia skautów, wnioski z analizy wideo, jak i bardzo istotne dane motoryczne. Stosujemy skauting na żywo i wywiad w terenie. W dzisiejszych czasach nie chodzi o to, żeby mieć informację jak najszybciej, tylko o to, żeby wiedzieć, jak ją wykorzystać.
Sklepy klubowe: Club Brugge – osobny budynek plus filia na rynku. Cercle Brugge – kosteczka pięć na pięć metrów
Puenta jego wypowiedzi zaskakuje, bo w Polsce niekiedy wystarczy współpracować ze studentem ogarniającym WyScout, żeby mówić o rosnącym dziale analizy danych. W kontekście skautingu Vromant zwraca uwagę na inne bardzo ciekawe liczby.
— Monitorujemy liczbę skautów, którzy przyjeżdżają na nasze mecze. Średnia na mecz to piętnaście osób z lig TOP5. W poprzednim sezonie, gdy graliśmy w play-offach, po bilety zgłaszało się średnio 25 skautów z lig TOP5 na mecz.
To w ten sposób, nie poprzez wyniki, Cercle mierzy postęp. Belgijski działacz, u którego rozpytywałem o to, czym się zainteresować w Brugii, cmoka nad działaniami kopciuszka. Mówi, że z szarych myszek stali się projektem zauważalnym w Europie, że potrafią świetnie wykorzystać niszę i przestali być nudni. Przeskoczyli swoją poprzeczkę i nie zmieni tego wynik dwumeczu z Jagiellonią Białystok. Gdy zagaduję Vromanta o wrażenia z tej rywalizacji, z jego ust pada hasło, które usłyszałem także przy pytaniu o to, czy monitorują polski rynek: nastawienie na wynik.
— Nie kupujemy w Ekstraklasie, bo widzimy, że nie ma tam wielu klubów traktujących stawianie na młodzież jako priorytet. Ci, którzy starają się to robić, sprzedają zawodników bezpośrednio np. do Bundesligi, z którą nie możemy konkurować finansowo. Po prostu nie znajdujemy w Polsce młodych piłkarzy ze średniej półki cenowej, którzy mają doświadczenie w najwyższej lidze — wyjaśnia.
Siedziba Cercle Brugge na stadionie
Dodaje jednak, że polski futbol go zachwyca, gdy patrzy na otoczkę. Był w Poznaniu, Krakowie i Białymstoku. Wszędzie zobaczył wypełniony stadion i pełen fanatyzm. Rozpływa się nad tym, uważa, że w takich warunkach aż chce się grać. Podobnie pisały zresztą belgijskie media, które uznały, że kibice Jagiellonii zrobili godne pozazdroszczenia show.
Z takim obrazkiem wrócili do domu. Wiem, że ja Brugii czegoś takiego nie doświadczę. Zieloni wystrzelali się z pirotechniki na derbach, które nawet z Ardonem Jasharim w roli niepokornego chorążego i tak nie były nawet w małym stopniu tak gorące, jak najważniejsze mecze w Polsce. Muszę więc zapamiętać co innego. Fascynujące metody Cercle, które zapewne doprowadzą ich do długofalowego sukcesu.
Albo prościej: to, co zapamiętują tysiące osób, które pod wpływem In Bruges odwiedzają region flamandzki. Dzieła van Eycka i Memlinga, pierwszą rzeźbę Michała Anioła wywiezioną z Włoch za jego życia, brukowane ulice tak ciche, że wieczorami słychać co najwyżej stukające w nie obcasy.
Wiecie, dlaczego jesteśmy tak fatalni w tłumaczeniu tytułów filmowych? Bo każdy, kto przyjechał do Brugii, już po paru minutach musiał się zorientować, że w zdaniu “najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” wypada jednak odwrócić kolejność wydarzeń.
WIĘCEJ REPORTAŻY NA WESZŁO:
- Lepszy niż Old Trafford. Parken: stadion-legenda [REPORTAŻ Z KOPENHAGI]
- Walijski trzecioligowiec ma miliony fanów. W czym tkwi sekret? [REPORTAŻ Z WREXHAM]
- Jak znaleźć piłkarza w Premier League? [REPORTAŻ Z ANGLII]
- Ruina i dzieło sztuki. Fiorentina – więzień Stadio Artemio Franchi [REPORTAŻ Z WŁOCH]
- Mlada Boleslav uzależniona. Miasto i klub pod kroplówką Skody [REPORTAŻ Z CZECH]
fot. Newspix, własne