Niesamowita jest Stal Mielec. Znów miała grać o utrzymanie, mało kto dawał jej szanse na pomyślność tej misji – ale przynajmniej wyżej podpisany o nic się nie założył – a tu po raz kolejny: kompletne zaskoczenie. Zamiast rozpaczy w dole, rozpychanie się łokciami w czubie tabeli. Dziś ekipa Majewskiego też sięgnęła po trzy punkty, tym razem ogrywając Koronę w Kielcach.
Można odnieść wrażenie, że nawet gdyby trener Majewski wrzucił do składu miejscowego cukiernika i tak hulałoby mu to całkiem nieźle. Na mecz z Koroną szkoleniowcowi nie udało się zebrać nawet pełnej dwudziestki – dwa miejsca na ławce pozostały puste – a wciąż oglądało się gości bardzo przyjemnie.
Jak to zwykle bywa – potrafili skorzystać ze swoich największych atutów. Czyli po pierwsze ze stałych fragmentów gry (mielczanie przed tą kolejką mieli dziewięć goli zdobytych w ten sposób, najwięcej w lidze). Tak padła otwierająca bramka – wrzutkę strącił Lebedyński i to tak niezwykle, że trafił Matrasa w dyńkę i ten bez reakcji pokonał Forenca. Drugi atut to naturalnie Hamulić. W niezwykłym gazie jest ten chłopak, jak oni znaleźli takiego grajka na Litwie… Łatwiej przecież znaleźć igłę w stogu siana niż równie dobrego snajpera u naszych niezbyt lotnych piłkarsko sąsiadów. Niemniej Hamulić oczywiście błysnął – zabrał się z futbolówką z dobre 15-20 metrów przed szesnastką, uderzył zza niej i nawet wyciągnięty Forenc nie dał sobie rady.
PRZECZYTAJ WYWIAD Z HAMULICIEM
Piękna to była klamra dla Stali, która ugodziła Koronę na początku pierwszej połowy oraz na jej końcu. Kielczanie przez pierwsze minuty wyglądali katastrofalnie – bałagan, jaki panował w defensywie, przybierał monstrualnych rozmiarów. Stal robiła co chciała i była bliska kolejnego gola. Najpierw Forenc źle sobie przyjął i musiał faulować Lebedyńskiego poza polem karnym. Z tak podarowanego rzutu wolnego po dośrodkowaniu gola strzelił Wlazło, ale tym razem Korona miała szczęście – VAR wychwycił minimalny spalony.
Dostawać 0:2 po 10 minutach? No, dramat, a tak Korona miała choćby okazję spróbować ten mecz jakoś naprostować.
I trzeba jej oddać, że próbowała, tylko cholernie brakowało jej skuteczności. Dwukrotnie w ostatniej chwili piłkę sprzed bramki wybijał Kruk, strzał Deaconu minimalnie przeleciał nad poprzeczką, a po jednej z wrzutek Korona obiła słupek. Nie szło, nie szło i nie weszło, a że Stal strzeliła w końcówce bramkę na 2:0, generalnie okazało się, że gospodarze tylko odroczyli wynik z 10. minuty.
Jeśli chodzi zaś o wydarzenia z drugiej połowy, w gruncie rzeczy możemy napisać to samo – Korona dochodziła do swoich okazji, ale chyba moglibyśmy grać ten mecz drugie tyle, a gospodarzom i tak by nic nie wpadło. Jak bowiem wytłumaczyć próbę Frączczaka, który z pięciu metrów nie trafił w bramkę, bo uderzył barkiem, a nie głową? Słusznie zauważyli komentatorzy, że przy tylu okazjach Śpiączka na pewno by coś trafił. No, ale snajpera od trzech spotkań na boisku brakuje.
Nie można więc powiedzieć, że Stal była dziś bezbłędna, skoro dopuściła kielczan do tylu okazji. Ponadto sama może zastanowić się nad swoją skutecznością, gdyż Gerbowski nie trafił na właściwie pustą bramkę, poza tym w końcówce za brzydkie wejście w Błanika z meczu wyleciał Matras i trzeba było się bronić w dziesięciu.
Ale właśnie – coś, cholera, jest w tym zespole, że tak często potrafi przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. To przecież już siódme zwycięstwo w sezonie, czyli więcej niż Piast, Lechia i Miedź liczone razem. Szacunek, panie Majewski.
Czytaj więcej o Ekstraklasie:
- Z nieba do piekła. Podsumowanie kadencji Wojciecha Łobodzińskiego
- Gorgon: Był wielki strach, że to wszystko skończy się kalectwem
Fot. Newspix