Nikt nie rozumie Ferrari. Nawet Ferrari nie rozumie Ferrari. Ten zespół jest najpewniej przeklęty. Bo jak nie ich grande strategia, to zawali sam kierowca. A jak nie kierowca, to bolid. Dziś złożyło się właściwie wszystko i zamiast zwycięstwa Charlesa Leclerca oraz podium Carlosa Sainza, zostało tylko piąte miejsce tego drugiego. Z przodu za to po swoje pojechał Max Verstappen, a za jego plecami bez większych trudów uplasował się Lewis Hamilton. Mercedesy na podium były zresztą dwa, bo swoje zrobił też George Russell.
Spis treści
Charles zaczął świetnie
Grand Prix Francji w poprzednich latach? Raczej wiało nudą, bądźmy szczerzy. Paul Ricard nie jest najbardziej widowiskowym czy zachęcającym do wyprzedzania torem. Nie twierdzimy, że nic się tam nie działo, ale nie był to najciekawszy wyścig w kalendarzu. Ba, daleko było mu do tego miana. Dzisiejsza rywalizacja miała być jednak znacznie ciekawsza, przede wszystkim za sprawą Charlesa Leclerca i Maxa Verstappena. Bo złożyło się tak, że bolid Ferrari wyraźnie zyskiwał w zakrętach, a ten Red Bulla – na prostych. Wydawało się więc, że czeka nas doskonała walka o wygraną, ważna też dla klasyfikacji generalnej.
Z początkowej walki lepiej wyszedł zdobywca pole position. Leclerc utrzymał pierwszą pozycję, Max jechał drugi. Zakotłowało się za to za ich plecami – świetny start zaliczył Fernando Alonso, który awansował na piąte miejsce, ale zaskoczył też Lewis Hamilton, wskakując na najniższy stopień wirtualnego podium. Zaskoczył, dodajmy, tym bardziej, że Mercedes przez cały weekend miał sporo problemów i jego tempo raczej nie imponowało. Nieco dalej w głębi stawki kontakt zaliczyli za to Esteban Ocon i Yuki Tsunoda, ten drugi spadł przez to na ostatnie miejsce, pierwszy dostał pięć sekund kary.
Z ostatnich pozycji atakowali za to Kevin Magnussen oraz Carlos Sainz, którzy otrzymali kary cofnięcia za użycie nadprogramowych komponentów jednostki napędowej. Zwłaszcza kierowca Ferrari szybko przebijał się w górę stawki. Z przodu tymczasem jego kolega skutecznie bronił się przed atakami Verstappena. Leclerc jechał zresztą naprawdę dobrze, mimo że wydawało się, iż to Red Bull dysponuje lepszym tempem, a w dodatku Max jechał w zasięgu DRS-u. Tyle że nawet z nim proste zawsze okazywały się za krótkie, a w dodatku gdy Leclerc otrzymał komunikat o tym, że ma “przejść na plan B”, nagle odskoczył Holendrowi na dwie sekundy.
Maxa ściągnięto więc do pit stopu na zmianę opon, które z trudem wytrzymywały upały, sięgające tego dnia ponad 30 stopni. A tuż po tym jak Verstappen wyjechał z alei serwisowej, w Ferrari wszystko zaczęło się sypać.
Błąd Charlesa i grande strategia
Naprawdę wolelibyśmy, żeby Ferrari nie było w świecie Formuły 1 memem, a całkowicie poważnym kandydatem do zdobycia mistrzostwa. Ba, jeśli zaczęliście oglądać Grand Prix lata temu, gdy najpierw Michael Schumacher, a potem Kimi Raikkonen przywozili tej ekipie tytuły mistrzowskie, dziś możecie się czuć oszukani. Przecież to ewidentnie nie ten sam zespół, prawda? Wydaje się bowiem, że mimo coraz częstszych ostatnio zwycięstw, jeśli tylko coś można w wyścigu spieprzyć, Ferrari to zrobi.
Dziś spieprzył najpierw Charles Leclerc, który na 18. kółku wypadł z toru i uderzył w barierę z opon. Do rywalizacji już nie wrócił. Początkowo mówiono, że to problem z bolidem, potem jednak sam Monakijczyk przyznał, że była to jego wina. – Błąd, błąd. Mówiłem, że jestem na najwyższym poziomie w karierze, ale jak wciąż będę popełniał te błędy, to nie ma sensu być na najwyższym poziomie. Tracę za dużo punktów. 7 na Imoli, 25 tu, jeśli przegramy 32 punktami, będę wiedział, skąd się wzięły – mówił (cytat za Aldoną Marciniak). Choć najlepszym komentarzem do całej tej sytuacji był chyba jego okrzyk, słyszalny w zespołowym radiu.
https://twitter.com/FanaticsFerrari/status/1551200585457754113?s=20&t=Tdh7EagbDqSn8cBYNPES3g
Na tor po wszystkim wyjechał samochód bezpieczeństwa, z czego skorzystała większość kierowców, również ci z czołówki. A Ferrari znów się popisało. Mocno przeciągnęli bowiem pit stop Carlosa Sainza, a potem wypuścili go tuż przed bolid Nicholasa Latifiego. I gdyby nie refleks kierowcy Williamsa, który depnął na hamulce, możliwe, że wtedy dla włoskiej ekipy skończyłby się wyścig. A tak dostali tylko pięć sekund kary. I ich odpracowanie… też spieprzyli.
Gdy bowiem na kilkanaście okrążeń przed końcem Sainz walczył z Sergio Perezem o trzecie miejsce, nagle usłyszał w radiu magiczne “Box, Carlos, box”. Zdołał tylko odkrzyknąć, że na pewno nie zjedzie teraz. Po chwili wyprzedził Pereza, fuknął na swojego inżyniera, że ten powinien myśleć, co i kiedy mówi, a potem… i tak został ściągnięty na zmianę opon, a przy okazji odpracowanie kary. Wyjechał pod koniec pierwszej dziesiątki i ze dwa kółka później rzucił przez radio, że nie rozumie, dlaczego właściwie zjechał. Inżynier odpowiedział mu co prawda, że martwili się o opony, ale Hiszpan ewidentnie nie zgadzał się z oceną sytuacji
Ferrari oddało bowiem możliwe podium, a w zamian dostało piąte miejsce. Tak wysoko zdołał się wspiąć Sainz właściwie nie dzięki, a wbrew swojemu zespołowi. Swoją drogą Hiszpan po dziś pewnie poważnie zastanowi się, co mówić dziennikarzom – bo po wczorajszym pole position Leclerca chwalił strategię swojej ekipy i mówił, że ta otrzymuje na co dzień zbyt wiele krytyki.
Życie szybko zweryfikowało jego słowa, co?
Świetne Grand Prix… Mercedesa
Biorąc pod uwagę postawę bolidów Mercedesa w piątek i sobotę, trudno było oczekiwać, że ekipa ta powalczy o najwyższe lokaty w dzisiejszym Grand Prix. Tymczasem wszystko, co wydarzyło się we Francji, otworzyło szansę dla ich kierowców. Spokojnie skorzystał z niej Lewis Hamilton – on właściwie odkąd znalazł się na drugim miejscu, ani przez chwilę nie był zagrożony tym, że mógłby z tej lokaty spaść i w końcu faktycznie dojechał na niej do mety.
– Chciałem się odwdzięczyć ogromnej publice, obecnej na tym Grand Prix. To był bardzo trudny wyścig – obstawiam, że straciłem w trakcie ze trzy kilogramy – ale i niesamowity dzień. Byliśmy daleko za pozostałymi dwoma zespołami w trakcie tego weekendu. Chciałbym więc przekazać gratulacje do naszej fabryki, pracowników. George też pojechał niesamowicie. Red Bull i Ferrari nadal mają przewagę tempa, ale liczymy na poprawki i może uda nam się ponaciskać na nich również w kolejnym Grand Prix – mówił siedmiokrotny mistrz F1.
Gratulacje dla George’a Russella nie były przypadkowe. Ten na ostatnich kilku kółkach długo naciskał na trzeciego Sergio Pereza. Raz obaj zaliczyli nawet kontakt, po którym Brytyjczyk domagał się oddania mu pozycji przez Meksykanina (niesłusznie). Rywala nie mógł jednak wyprzedzić i wydawało się, że tego nie zrobi. Wtedy jednak na poboczu stanął Guanyu Zhou z Alfa Romeo F1 Team ORLEN, zarządzono wirtualną neutralizację na czas uprzątnięcia jego bolidu, a gdy ta się skończyła, Russell zaskoczył Pereza dosłownie na pierwszych metrach. I wskoczył na podium.
– Robiłem wszystko, co mogłem. Walczyłem. Mieliśmy naprawdę dobre tempo. Przy wznowieniu rywalizacji wiedziałem, że należy zaatakować od razu. Widziałem, że Checo ma problemy już wtedy, gdy Sainz się za niego zabrał. Mamy podwójne podium, to najważniejsze – mówił Russell. Mercedes pokazał więc po raz kolejny, że w trakcie trwania sezonu faktycznie robi spore postępy i fatalny początek dawno zostawił za sobą. Poza jego zasięgiem – i, jak się wydaje, poza zasięgiem reszty kierowców – nadal pozostaje jednak Max Verstappen, który od momentu wypadku Charlesa Leclerca ani przez chwilę nie dał rywalom pomyśleć o tym, że mogliby odebrać mu wygraną.
W tej chwili ma już 63 punkty przewagi nad Monakijczykiem w klasyfikacji generalnej. Jeśli w Budapeszcie zdoła ją powiększyć, na letnią przerwę zjedzie w naprawdę komfortowej sytuacji.
Fot. Newspix