Łepetyna pulsuje. Rączki drżą. Suchość w gardle. Razi światło. Drażnią odgłosy odkurzacza u sąsiada. W drodze do toalety lub do wodopoju trzeba podeprzeć się przy ścianie. Wyobraźcie sobie paskudnego porannego kaca. Już? Krzywicie się? Załapaliście? Męczarnie podobnej skali przeżywaliśmy, śledząc zbieraninę kopaczy, latających za okrąglutką piłeczką tego letniego wczesnego popołudnia w Tychach.
Poprzedniego wieczoru nie piliśmy. Ani gazowanego piwa, ani wytrawnego wina, ani białej wódki, ani smakowej też, ani rudawej whisky, ani bimbru pędzonego. Ale dopadł nas syndrom dnia bieżącego. Okrutnie cierpieliśmy. Podobnie jak piłkarze lokalnego GKS-u i przyjezdnego ŁKS-u, którym grać nakazano, choć pewnie woleliby leżeć na jakiejś plaży i sączyć jakiegoś kolorowego drinka, choć – będziemy złośliwi – w łódzkich i tyskich mikro-środowiskach próżno szukać instagramowych linii brzegowych…
GKS Tychy 0:1 ŁKS Łódź. Kopanina
Natężenie niefrasobliwości i niezborności swój zenit osiągnęło jakoś na początku drugiej połowy. Antonio Dominguez – oddał kilka strzałów, ale przemilczmy te trudy – raz po raz zapominał, że od jakiegoś miesiąca reprezentuje barwy GKS-u Tychy, więc kompulsywnie podawał piłkę piłkarzom w białych koszulkach i wyglądał na zdziwionego, że nic z tego oryginalnego pomysłu nie wychodzi. Buchta poślizgnął się we własnym polu karnym w taki sposób, że dziękowaliśmy opatrzności, iż sam wybrnął z tej niezręcznej sytuacji, bo mieliśmy wątpliwości, czy Biel zdołałby cokolwiek zrobić z tak nieoczekiwanym prezentem.
Pirulo, zamiast zdjąć pajęczynę wolejem, sfaulował Czyżyckiego. Mikita źle nabiegł na wystawioną piłkę, wywrócił się, spartaczył, no i zebrał burę od kolegów, bo mógł podawać. Rumin nie trafił w piłkę przy próbie przewrotki. Kort huknął z dystansu tak, że amerykańscy fani baseballu poczęli klaskać, choć przecież u nich jest inna strefa czasowa, więc – na ich szczęście – nie widzieli tego przypływu geniuszu.
No, nie był to futbol z podręcznika dla piłkarskich prymusów.
Nawet akcja bramkowa, choć momentami całkiem pomysłowa i przemyślana, rozgrywała się w ślamazarnym tempie. Szeliga dogonił piłkę przed linią końcową. Ta trafiła do Pirulo, który rozegrał ją z Trąbką, ten przerzucił ją do Wszołka (liczbowo bardzo porządne dwa dni dla piłkarzy o tym nazwisku – wczoraj Paweł strzelił dwa gole, dzisiaj Marcel zaliczył asystę), który obsłużył celnym dośrodkowaniem napierającego Pirulo. Gol jak gol, chwała za niego ŁKS-owi, bo zadziało się coś zgrabnego i godnego uwagi, ale coś nam podpowiada, że gdyby naprzeciwko stanęła defensywa mniej śnięta niż obrona GKS-u, ta kombinacja zostałaby zduszona w zarodku.
Inna sprawa, że po tym trafieniu Pirulo coś drgnęło. Ale – spokojnie, spokojnie – tylko trochę. Nagle nową umiejętność odblokował Kort – „celne uderzenie”. Kostrzewski musiał się natrudzić. Całkiem bliski wyrównania był Rumin, ale jego strzał głową minął bramkę rzadko niepokojonego Dawida Arndta. Swojego szczęścia próbował też Radecki, który kropnął nie gorzej niż kiedyś z Lechem Poznań jeszcze za czasów kopania dla Radomiaka, ale na tym błyskotliwym zauważeniu musi skończyć się ten barwny opis, bo futbolówka nie zatrzepotała w siatce, a ŁKS dowiózł jednobramkowe prowadzenie do ostatniego gwizdka. Uff, wciąż pobolewa nas głowa, co kilka chwil na stadionowym banerze wyświetlała się reklama piwka, więc chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko spróbować ozdrowieńczych właściwości klina…
GKS Tychy 0:1 ŁKS Łódź
61′ Pirulo
Czytaj więcej o ŁKS-ie Łódź:
- Szybki zjazd, mozolna odbudowa. Jak upadały polskie kluby w ostatnich latach?
- Zmiana warty w Łodzi. To Widzew odjeżdża ŁKS-owi
Fot. Newspix