Istnieje taki klub na północy Polski, gdzie wszystko odbywa się na opak. Gdzie podpisując kontrakt, musisz liczyć na dobrą formę, bo „jeśli nie grasz, umowa przestaje obowiązywać”. Gdzie jednego dnia prezes wmawia piłkarzom, że symulują kontuzje, by następnego zesłać ich do rezerw. Gdzie piłkarz z pękniętą czaszką leczy się na Śląsku, ale nagle, na kaprys prezesa, musi rzucić wszystko i wrócić kilkaset kilometrów. Gdzie klub przegrywa wszystkie rozprawy sądowe o zaległości finansowe, a i tak pozostaje bezkarny .
Tym prezesem jest Adam Dzik. A klubem Kotwica Kołobrzeg. Beniaminek drugiej ligi, który po awansie pożegnał się z trenerem, sztabem szkoleniowym, dyrektorem sportowym, analitykiem, a wcześniej z kierownikiem i… sekretarką.
To nie jest fikcja. Takie rzeczy dzieją się od dłuższego czasu i są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Nasza opowieść o Kotwicy Kołobrzeg rozpoczęła się już ponad dwa lata temu, o czym możecie przeczytać tutaj. Dzisiejszy reportaż nie jest jedynie uzupełnieniem tego, co działo się do 2020 roku, a rozszerzeniem i rzuceniem nowego światła na kolejne absurdy funkcjonowania tego klubu. Jest również opowieścią tych, którzy doświadczyli wielu przykrości. Część naszych rozmówców postanowiła pozostać anonimowa, inni mówią otwarcie o swoich przeżyciach.
Zapraszamy na opowieść szlakami folwarku Adama Dzika, jakim stała się Kotwica Kołobrzeg.
*
– Z tego wszystkiego wylądowałem u psychiatry, który wystawił mi zwolnienie, bo zastraszano mnie różnymi pismami, próbowano ściągnąć na jakieś badania lekarskie w celu sprawdzenia mojej sprawności fizycznej. To również zgłosiłem do prawnika, który wystosował pismo do klubu z prośbą o zaprzestanie nękania, albo ta sprawa również trafi do sądu. Dopiero wtedy klub dał mi spokój.
– Krzysztof Gancarczyk, były piłkarz Kotwicy.
*
– Mówił, że mam małe dziecko i zrobi wszystko, bym nie miał pieniędzy na jego utrzymanie. Specjalnie będzie opóźniał mi płatności i nie da mi czasu, żebym znalazł jakąś inną pracę, bo będę trenował trzy razy dziennie.
– Łukasz Staroń, były piłkarz Kotwicy.
*
Kim jest Adam Dzik – prezes Kotwicy Kołobrzeg?
Adam Dzik jest człowiekiem wybuchowym. Osobą, która nie patyczkuje się, gdy piłkarze grają poniżej oczekiwań. Na przełomie kwietnia i maja walcząca o awans do drugiej ligi Kotwica Kołobrzeg złapała zadyszkę – pożegnała się z regionalnym Pucharem Polski, a w lidze nie wygrała czterech z pięciu meczów. Remis z Błękitnymi w Stargardzie przelał czarę goryczy. Klub miał piętnaście dni przerwy do meczu z Pogonią Nowe Skalmierzyce, więc trener zaplanował kilka dni wolnego. Spotkanie skończyło się o 20, mniej więcej godzinę później piłkarze rozjechali się do domów. Niektórzy do pobliskiego Szczecina, a inni jak trener Dietmar Brehmer, Grzegorz Goncerz czy Dawid Cempa na Śląsk. Minęło kilka godzin, część z nich miała za sobą 200-300 przejechanych kilometrów, aż… zadzwonił Adam Dzik. Kazał wszystkim wracać do Kołobrzegu, bo jutro rano odbywa się obowiązkowe spotkanie w siedzibie klubu.
Adam Dzik jest człowiekiem, który szanuje ludzi. Ale głównie tych potrzebnych. Nie poważa większości pracowników klubu. Jakiś czas temu z Kotwicą Kołobrzeg pożegnali się kierownik i sekretarka. Kierownikowi nie płacił przez trzy miesiące, sekretarce – żonie kierownika – zmienił zamek w drzwiach od gabinetu. Tak dowiedziała się o zwolnieniu. Dyrektor marketingu, Krzysztof Maćkula, zrezygnował po tym, jak na prośbę prezesa przygotował banery i poszedł do biura pokazać je Adamowi Dzikowi. “No, ładne, ale ty za nie zapłacisz” – usłyszał. Dyrektor sportowy, Sebastian Kuchcik, musiał prosić zawodników, by opłacili fakturę za lajkry piłkarskie, bo Adam Dzik uznał, że za to też nie zapłaci. Jeszcze gorzej mają piłkarze, szczególnie ci odrzuceni przez trenera i kontuzjowani. Ale o tym w dalszej części artykułu.
Adam Dzik jest człowiekiem wymagającym. Czasami absurdalnych rzeczy. Pewnego razu uznał, że zawodnicy pierwszej drużyny, którzy grają w rezerwach, nie dają z siebie wszystkiego. Tak delikatnie mówiąc. I myślał, myślał, aż wymyślił, że podczas meczu mają grać z zegarkami, które mierzyłyby ich tętno, czyli de facto zaangażowanie w trakcie gry. A to było oficjalne spotkanie w niższych ligach. Z wiadomych względów sędzia nie dopuścił, żeby w tym występowali. No to Dzik wyskoczył z pretensjami, że celowo je zdjęli.
Adam Dzik jest człowiekiem podatnym na sugestie. Swego czasu spory wpływ na politykę kadrową klubu miał menedżer Andrzej Grajewski, który pojechał za Kotwicą nawet na zimowe zgrupowanie do Turcji. Przyjmowano prawie wszystkich zawodników, których zaproponował. Większość z nich okazała się niewypałami, choć obrotnemu menedżerowi pozwoliła zgarnąć sowite prowizje.
Adam Dzik jest człowiekiem, który lubi mieć wpływ na decyzje trenerów. Jeden z nich, Sławomir Suchomski, stracił poważanie w szatni, gdy piłkarze odkryli, kto ustala mu skład.
– Absurdalnymi sytuacjami były przelewy tuż przed meczem. W tamtym czasie klub zalegał nam z wypłatami. Jakieś dwa/trzy miesiące. Ówczesny trener, Sławomir Suchomski, na ostatnim treningu przed spotkaniem z Unią Janikowo powiedział, że musi się jeszcze przespać z tym, kto wyląduje ostateczne w osiemnastce meczowej i pierwszym składzie. Nagle u nas w grupie internetowej pojawił się wpis, że przyszły przelewy. Sęk w tym, że ostatecznie tylko dla jedenastu osób. Nie trudno się domyślić, że właśnie ci piłkarze zagrali w wyjściowym składzie. Zweryfikowaliśmy to na odprawie przedmeczowej. I rzeczywiście tak było. Co mieli powiedzieć inni chłopacy? Nic dziwnego, że rezerwowi nie umierali za klub podczas tego spotkania – opowiada jeden z byłych zawodników.
Sytuacja miała miejsce ponad dwa lata temu, ale w podejściu prezesa nie widać poprawy. Podczas minionej rundy wiosennej wymusił zmianę bramkarza po porażkach z Olimpią Grudziądz i Unią Janikowo. O wyborze, kto stanie między słupkami, od początku sezonu decydował trener bramkarzy, Grzegorz Żmija. Tak było do czasu, aż po meczu z Unią Janikowo Adam Dzik zaczął wywierać presję, by w bramce stanął Kamil Lech. Zawodnik, którego pomógł ściągnąć do klubu menedżer Arnold Żarnotal (jego postać przybliżymy w dalszej części artykułu). To osoba, która ma bardzo dobre kontakty z prezesem. I tym sposobem, po sugestiach Dzika, Żmija wstawił do bramki Lecha. A Lech zawalił gola, Kotwica straciła punkty i do bronienia do końca sezonu wrócił Oskar Pogorzelec.
Adam Dzik jest człowiekiem myślącym zero-jedynkowo. Swego czasu ktoś powiedział mu, że piłkarze grają słabo, bo jedzą byle co. Uznał, że od teraz obiady będą w klubie. No i były, tylko kucharz wziął się znikąd. Mecz zaczynał się o 14, a na 11 przygotował… kurczaka w panierce i pieczone ziemniaki. Trzeba było zjeść.
Adam Dzik jest człowiekiem, który unika kontaktu z mediami. Miejski klub piłkarski traktuje jak swój prywatny folwark i nie widzi potrzeby, by odnosić się do zarzutów – czy to ze strony dziennikarzy, czy to ze strony kibiców. Tak samo jak ponad dwa lata temu, tak i teraz nie zdecydował się odpowiedzieć na nasze pytania. Tym razem tłumaczył się brakiem czasu, choć na odpowiedź miał pełne pięć dni. Co więcej – przesłanie pytań zapowiedzieliśmy jeszcze kilka dni wcześniej, by prezes mógł się spokojnie przygotować i zorganizować sobie czas. Otrzymaliśmy zapewnienie, że klub odniesie się do wszystkich wątpliwości. Koniec końców, tak samo jak dwa lata temu, nic z tego nie wyszło. Jedyne większe wywiady, jakie w ostatnim czasie udzielał, to te, gdzie gratulowano mu awansu do drugiej ligi.
Adam Dzik jest człowiekiem majętnym. Lokalnym przedsiębiorcą. Milionerem, który swój sukces finansowy zawdzięcza kombinatowi budowlanemu „Hydrobud”. Firmę założył w 2002 roku i przez kilkanaście lat działalności zgromadził majątek, który pozwolił mu w lipcu 2018 roku zainwestować w klub piłkarski. Dziś zajmuje się przede wszystkim Kotwicą, a za jego firmę odpowiadają zaufani ludzie, w tym córka.
*
Jakim człowiekiem naprawdę jest Adam Dzik, opowiadają nam osoby związane z Kotwicą Kołobrzeg. To one najmocniej przekonały się o jego wpływach i podejściu do ludzi.
– Pamiętam sytuację po porażce z Unią Janikowo. Kazał wszystkim piłkarzom i sztabowi szkoleniowemu przyjść do sali odpraw. Usiadł przed nami i zaczął wyzywać każdego po kolei personalnie. Ja wiem, że to się nieraz zdarza, ale w mojej przygodzie z piłką były to sporadyczne sytuacje i to nie z ust prezesa. W Widzewie czy ŁKS-ie Łódź mieliśmy rozmowy z kibicami. A tu oprócz tego cały czas wszystko kręciło się wokół pieniędzy. Próbował nam wmawiać, że nie powinniśmy dostawać pensji, jeśli przegrywamy. Na rozmowach zawsze kończyło się tak, że pytał, za co chcę otrzymać pieniądze. Ja odpowiadałem, że za wykonaną pracę, zgodną z zapisami kontraktowymi. On zawsze odbijał piłeczkę i mówił, że w umowie zapisane jest, że należy walczyć o jak najlepszy wynik sportowy. Nie rozumiał tego, że to jest sport. Każdy może wygrać, każdy może przegrać. Oprócz tego piłka to sport zespołowy i na sukces pracuje więcej niż jedna osoba.
– Łukasz Staroń, były piłkarz Kotwicy.
– Podczas jednego z treningów bramkarz Mateusz Maciejowski doznał poważnej kontuzji. Miał pękniętą czaszkę. Sytuacja była poważna, ale na szczęście chłopak doszedł do siebie. Niestety, podejście Adama Dzika było skandaliczne. Zaczęło się od tego, że wyraził zgodę, by chłopak rehabilitował się na Śląsku, skąd pochodzi. Pojechał tam, minęło kilka dni i… dyrektor sportowy dzwoni z pytaniem, dlaczego nie ma go w Kołobrzegu. Mateusz tłumaczy, że dostał zgodę od Dzika. Nawet pisemną, napisał mu na WhatsAppie. Problem w tym, że gdy Maciejowski otworzył aplikację, okazało się, że… wiadomość została usunięta.
– anonimowy piłkarz Kotwicy.
– Sytuacji dziwnych i patologicznych było więcej. W sezonie, gdy nie awansowaliśmy nawet do górnej ósemki, unikał piłkarzy, często wulgarnie się do nich odnosił. Ci, którzy mieli problemy zdrowotne, jeździli do lekarza w Szczecinie, by zrobić odpowiednie badania. Prezes kazał brać faktury na klub, a te nie były opłacane, bądź zawodnikom nie zwracano pieniędzy.
– kolejny z naszych anonimowych rozmów z szatni kołobrzeskiego klubu.
*
Gdy Adam Dzik przychodzi do klubu, lubi powtarzać, ile pieniędzy w niego zainwestował. Podobno pięć milionów złotych w ciągu czterech lat. Drugie tyle przez podobny okres dało miasto, które dotuje klub kwotą miliona złotych rocznie. I to tylko na działanie pierwszej drużyny plus wynajem obiektów. Dodając do tego wpływy od pozostałych sponsorów, powstaje obraz hegemona finansowego, jakim w trzeciej lidze była Kotwica.
Hegemona, który – dodajmy – przez kilka sezonów palił pieniędzmi w piecu. I momentami wyglądał jak kolos na glinianych nogach. Oferując pięciocyfrowe sumy w kontraktach, nie był w stanie przedostać się na poziom centralny. Udało się dopiero teraz – rzutem na taśmę, w ostatniej kolejce, dzięki potknięciu Olimpii Grudziądz. Jednak same okoliczności tego awansu również pozostawiają wiele do życzenia, co również opisaliśmy tutaj. Sprawą finansowego motywowania piłkarzy przeciwnych drużyn Olimpii zajął się już PZPN.
– Nadal nie otrzymałem wypłat za poprzednie miesiące. Były pieniądze, by podpłacać piłkarzy innych klubów, a u własnych masz duże zadłużenia – tłumaczy nam anonimowo jeden z graczy.
*
Po awansie w klubie doszło do rewolucji. Odszedł trener, cały sztab szkoleniowy i dyrektor sportowy. Pożegnano wielu zawodników. Tym, którym kończyły się kontrakty – m.in. kapitanowi i kluczowemu zawodnikowi w sezonie 2021/22, Piotrowi Łysiakowi – zaproponowano testy i grę w meczu kontrolnym. W klubie pojawił się trener Marcin Płuska, który kilka tygodni wcześniej, jako szkoleniowiec Olimpii, przegrał z Kotwicą awans do drugiej ligi. Zabrał ze sobą pięciu kluczowych zawodników z Grudziądza, do tego dostał kilka ekspresowych wzmocnień. Nowym piłkarzem klubu z nadmorskiego kurortu został między innymi Filip Modelski. Generalnie, piłkarsko nie ma się do czego przyczepić. Pytanie, co z zawodnikami, którzy stracą miejsce w składzie bądź doznają kontuzji? Czy będą musieli sądzić się o należne pieniądze? A może druga liga przyniesie większą stabilizację?
A jeśli nie przyniesie, to czy finansowanie klubu piłkarskiego usprawiedliwia i „czyści” wszystkie zachowania Adama Dzika, które naświetlają nasi rozmówcy?
Prześledźmy historie z dwóch ostatnich lat, by spróbować wyrobić sobie obraz tego, co dzieje się w Kołobrzegu.
Wiosną 2020 roku, z powodu pandemii koronawirusa, klub zaczął szukać oszczędności. Przede wszystkim chciał zejść z wysokich kontraktów i rozpocząć kolejne „nowe rozdanie” – stawiając na młodych i utalentowanych graczy, głównie z regionu. Koncepcja przetrwała pół roku. Następnie zaczął się standardowy zaciąg doświadczonych piłkarzy z całej Polski. Ale wracając – części piłkarzy z końcem czerwca 2020 roku wygasła umowa. Co na to prezes Adam Dzik? Stwierdził, że lepiej nie płacić tym graczom i zrobić wszystko, żeby zrzekli się pensji za ostatni miesiąc współpracy. Odmowa oznaczała tylko jedno – musieli dochodzić swoich spraw w sądzie.
– Moja umowa z „Kotwą” obowiązywała do końca czerwca. I tu pojawił się największy absurd, mianowicie: prezes stwierdził, że złoży nam wypowiedzenie. A przecież jest to niezgodne z prawem PZPN-u. Nie ma czegoś takiego jak przedwczesne wypowiedzenie umowy. My chcieliśmy iść do niego i porozmawiać na zasadach partnerskich. Powiedziałem do prezesa, że spędziłem tu dwa lata i oczekuję wzajemnego szacunku. Wychodziłem z założenia, że jeśli nie chce nas w klubie, to podajemy sobie rękę i rozstajemy się w normalnej atmosferze. A nie, że ktoś sobie robi z nas jakieś jaja w postaci maila zawierającego „wypowiedzenie umowy” – zaznaczył jeden z zawodników, który odszedł z klubu latem 2020 roku.
Dodał: – Prezes Dzik dość agresywnym tonem podkreślił, że nie będzie z nami rozmawiał, bo – uwaga – nie jesteśmy już zawodnikami klubu. Następnie rzekł: „Jak nie chcecie, to nie musicie już tu przychodzić”. Odpowiedzieliśmy, że będziemy się pojawiać w klubie, ponieważ obowiązuje nas jeszcze kontrakt. To prezes zakazał nam wchodzić do szatni i poprosił o zdanie sprzętu. Nie mogliśmy brać udziału w treningach. W pewnym momencie zapytałem się stanowczo: „Czy naprawdę chce pan, żebyśmy spotkali się w sądzie?. I nie po to, żeby odzyskać te pieniądze za ostatni miesiąc, a zrobimy to celowo, na złość panu, tak jak pan robi nam”.
– Ostatecznie sprawa trafiła do sądu polubownego, rozstrzygnął ją Polski Związek Piłkarzy. Już po dwóch miesiącach sąd wydał wyrok, sprawa została przez nas wygrana. Za dwa tygodnie wyrok się uprawomocnił i mogliśmy wysłać wezwania do zapłaty z pełnymi kosztami, odsetkami, itp. Po trzech dniach od doręczenia pisma, prezes wysłał nam przelewy. Tak więc finalnie udało nam się sprawnie odzyskać należności, choć telenowela kosztowała sporo nerwów. To była jego celowa praktyka, zagranie firmowe, by napsuć krwi piłkarzom. Kiedyś, trzaskając drzwiami, rzucił tekstem: „Jeśli chcecie odzyskać pieniądze, to musicie iść do sądu”.
Takie sytuacje powtarzały się notorycznie. Zawodnicy opowiadali sobie o nich w szatni, ale czasem w ich relacjach pojawiały się luki.
*
Negocjacje Adama Dzika z piłkarzem Kotwicy
My dotarliśmy do pełnej rozmowy prezesa z zawodnikiem, który niedługo po podpisaniu kontraktu doznał kontuzji i samodzielnie się rehabilitował, by wrócić do gry. Przez Dzika był już jednak skreślony, dlatego zdecydowaliśmy się spisać cały dialog słowo w słowo dla zobrazowania jak swoich zawodników traktował prezes.
Adam Dzik: Powiedz mi, jak wygląda u ciebie sytuacja? Jak ty to dalej widzisz? Innemu zawodnikowi zaproponowaliśmy rozwiązanie kontraktu. Pewnie to wiesz. A co u ciebie?
Zawodnik: A co ma być u mnie?
AD: No jak to co. Jesteś jeden mecz poza kadrą, jesteś drugi mecz poza kadrą
Z: Ciężko trenuję i trener decyduje o tym, kto gra. Co mogę więcej powiedzieć? Rozmawiałem z trenerem. Powiedział, że jest ze mnie zadowolony.
AD: Jakby był zadowolony, to byłoby odwrotnie.
Z: Nie wiem. Ja jestem szczery i nie kłamię w tym temacie. Trener też raczej nie kłamie. Mogę się mylić. Nie siedzę w trenera skórze. Zawsze mówię to, co myślę i tak jest też teraz.
AD: To inaczej, bo my się zastanawiamy. Przyszliście tu jako tacy snajperzy, którzy kurwa mieli nas poprowadzić. Poszło jak poszło. U ciebie pojawiła się kontuzja, ten drugi zawodnik grał, jak grał. Nic nie wyszło z założeń, jakie mieliśmy. Sytuacja jest taka a nie inna.
Ile razy wychodziłeś w składzie w tym sezonie?
Z: Raz.
AD: I to jeszcze takie wyjście… ahhh. Jak ty to widzisz, że tu jesteś? Mieliśmy propozycje z innych klubów. Nie udało się. Teraz mamy propozycję wypożyczenia na rok czasu. Jak ty byś do tego podchodził?
Z: Trochę późno. Ja cały czas czekałem. Trener Zajączkowski straszył, że prezes będzie chciał rozmawiać. Jeśli będzie taka potrzeba, to będziemy rozmawiać. Nikt jednak nie rozmawiał. Już jest koniec okienka i gdybym wcześniej jakąś informację dostał…
AD: Już dobra, dobra. Późno i późno. I jeden i drugi miał dać sygnał, że jesteście gotowi. To co nawet wyszedłeś ostatnio, to nie była gra, która kwalifikowała cię. Ja się nie dziwię, że trener nie wziął cię do kadry na kolejne mecze.
Z: Ja mam akurat swoje zdanie w tej kwestii.
AD: Swoje zdanie i swoje zdanie. Jest jak jest. Nas nie stać na to, żeby piłkarze, tak zarabiający nic nie wnosili do gry, dlatego tak to wszystko idzie. Zastanawiamy się, co z tym zrobić. Wiesz, że macie super kontrakty. Za tym miało iść super granie, a nie ma tego.
Z: Trener przedstawiał mi swoją wizję i jest nieco inna. Prezes w ogóle się kontaktował w trenerem?
AD: A co ty mi tu jakieś jaja robisz. Wciskasz mi coś. Czy ja się kontaktowałem z trenerem!? Prawie codziennie się z nim kontaktuję i pytam o ciebie.
Z: Ja nawet dziś z trenerem rozmawiałem i nic niepokojącego mi nie przekazywał. Powiedział mi, że prezes chce porozmawiać, dlatego tu jestem. Ja też chciałem porozmawiać o tym, jak wygląda sytuacja z moją wypłatą z tego miesiąca. A mam kredyt w banku, opłaty…
AD: O popatrz. Wy wszyscy kurwa wszystko macie, ale zobacz jak przychodzisz pracować i kurwa robisz to, co robisz, to nie bierzesz tego pod uwagę, że kurwa w chuja zrobiłem, to coś powinienem odpuścić. To są rzeczy…. ahhh. Ty wziąłeś kredyt, coś jeszcze, coś jeszcze i potrzebne są pieniądze.
Z: No tak jest.
AD: No dobrze, to tak jest. Jak lekarz, który mówi nie ma grania, to nie ma kasy.
Z: Ale tak nie jest prezesie w pracy, jeżeli ktoś podpisuje umowę.
AD: To pytam cię jak wygląda sytuacja. Czy zostajesz i będziesz się męczył, a będziesz się męczył. To ci gwarantuję. Ja was przytrzymam do końca czerwca, ale lekko nie będziecie mieli. Czy będziecie grali w pierwszym zespole? Wątpię. Czy będziecie grali w drugiej drużynie? Nie wiem. Będziecie tam przeniesieni, jak chcecie zostać. A jak będzie wyglądała wasza codzienność tutaj? Uważam, że to nie moja pomyłka, bo was tu nie ściągałem, ale kurwa ktoś inny nalegał i chciał. Ty przywiozłeś jeszcze jednego zawodnika i mówiłeś, że on tu kurwa nam pomoże. Nie pomógł kurwa nic. Nic kurwa nie pomaga. Jakieś dziwne tłumaczenie, że wyszedł, bo trener mu kazał. Kurwa. No kurwa młody tam mógł wyjść.
Z: Prezesie, przepraszam bardzo, że przerywam, ale nie chciałbym mówić o tym drugim zawodniku.
AD: To mów swoje, co masz, a jak nie masz nic, to po prostu kończymy.
Z: Co mam dodać?
AD: My chcemy rozwiązać umowę z tobą.
Z: No dobra, ale na pewno trzeba będzie za to zapłacić. Podpisując tu umowę, zrezygnowałem ze swoich pewnych rzeczy i liczyłem, że będę tu tyle czasu, ile obowiązuje kontrakt.
AD: Czyli zostajesz. Ja ci nie mogę zapłacić. Na pewno nie dostaniesz pieniędzy tak jak ten drugi zawodnik, który wyskoczył z takimi pieniędzmi, których nigdy nie dostanie. Ty też. No to zostaniecie tutaj i będziecie wegetować.
To mnie interesuje, ile byś chciał?
Z: Na pewno nie mało.
AD: Pytam się, ile byś chciał, a nie kurwa. Nie gadaj mi tu kurwa jakimiś frazesami, tylko kurwa konkretnie.
Z: Na pewno te dwa zaległe miesiące, które już przetrenowałem i pięć bądź sześć kolejnych miesięcy.
AD: Co?
Z: Pięć bądź sześć miesięcy.
AD: Idź sobie kurwa i już jesteś z drużyny wyleczony. Tu jest wniosek od sztabu szkoleniowego o przeniesienie do drugiej drużyny. Dostaniesz pismo i już cię tu nie ma.
*
Relacje piłkarzy Kotwicy Kołobrzeg
Spisana rozmowa piłkarza z prezesem, to w zasadzie wierzchołek góry lodowej. Dotarliśmy do wielu innych zawodników, którzy zdecydowali się nam opowiedzieć o swoich relacjach z Adamem Dzikiem. Prześledźmy teraz historie poszczególnych graczy.
Na początek Łukasz Staroń, zawodnik Kotwicy przez cały 2021 rok.
– Prezes Dzik to kolorowy kwiatek polskiej piłki, więc warto przyjrzeć się jego metodom. To, że nie szanuje drugiego człowiek, pozostaje na porządku dziennym. W Kołobrzegu czuje się, jakby był nad wszystkimi. W zasadzie czuje respekt, może nawet boi się jednej osoby – prezydenta Kołobrzegu, pani Anny Mieczkowskiej. Śmialiśmy się w szatni, że taki wielki boss, a jak ona się gdzieś pojawia, to zaraz zamieniał się w potulnego kundelka.
Już na początku czułem, że coś jest nie tak z klubem. Prezes umówił się ze mną na rozmowę danego dnia i nie przyjechał. Zadzwonił, że przeprasza i zaprasza na następny dzień. Drugiego dnia nie stawił się nawet w klubie, nie odbierał telefonów. W końcu napisał mi, żebym przyjechał trzeciego dnia o 9 rano, już żeby podpisać umowę. Ja wtedy trenowałem bez żadnego ubezpieczenia, nie miałem podpisanego kontraktu. Gdyby przytrafiła mi się kontuzja, od razu zostałbym skreślony i zostawiony na lodzie. Oczywiście nie przyjechał na czas, więc poszedłem do trenera powiedzieć, że odchodzę. On mnie jednak przekonał, żebym mu zaufał, że on mnie chce i na pewno uda się dograć wszystkie szczegóły już dziś. Między treningami napisałem do prezesa, że jestem zły i co dalej robimy. Przekazał, że będzie o 17. Pojawił się o 18.30 i mówi:
– Sorry, ale byłem u lekarza i nie mogłem przyjechać.
– Przynajmniej mógł prezes napisać jakiegoś smsa. Dać jakiś sygnał, że jest taka sytuacja i żebym poczekał – odpowiedziałem, a on spojrzał się na mnie i odburknął.
– W takim razie zaraz możemy zrobić tak, że nie podpiszemy z tobą tego kontraktu. Na twoje miejsce na pewno znajdziemy kogoś lepszego.
We mnie się zagotowało, ale przyszedł trener i załagodził sytuację. Pomyślałem sobie, że pierwszy zgrzyt nie wróży dobrze. Dopiero później dotarło do mnie, że od początku mu się nie spodobałem, czego efektem były kolejne problemy. Głównie związane były z regularnymi wypłatami. Przez pierwsze pół roku tylko jedną pensję otrzymałem na czas.
Pomimo tego, że byłem zawodnikiem podstawowego składu, to traktował mnie z dystansem. W czerwcu miałem już ponad miesiąc zaległości z wypłatami, a rodził mi się syn. Domagałem się od niego pieniędzy. Trzy czwarte składu, w tym cała pierwsza jedenastka, otrzymało już wypłaty. Ja i kilku innych graczy dalej czekaliśmy. Wydzwaniałem, pisałem smsy. On nie odpowiadał. Stwierdziłem, że czara goryczy się przelała i czekam na niego w klubie, bo on nigdy nie przyjeżdża w trakcie treningu, tylko długo po, żeby żaden piłkarz się na niego nie natknął. Ja jednak go wyczekałem. Przyjechał do klubu, wszedł do swojego gabinetu i chciał wyjść. Ja go zatrzymałem i powiedziałem:
– Prezesie, mogę na chwilę?
– Nie! – odburknął.
– Chyba pan żartuje.
– Nie! Nie żartuję. Nie mam dla ciebie czasu – odpowiedział i poszedł do samochodu. Wszedł już do środka i próbował zamknąć mi drzwi przed nosem. Ja je przytrzymałem, a on się zacząłem ze mną szarpać. Zablokowałem drzwi i mówię:
– Dziecko mam w drodze, a nie mam żadnych pieniędzy. Kiedy otrzymam wypłatę?
– Nie ma pieniędzy, bo kasa się skończyła.
– To chyba jakiś żart. Prezes losowo przyznaje wypłaty, ze trzy czwarte składu otrzymało pensje, a pozostali nie? – zapytałem, wciąż trzymając drzwi. Widział, że nic nie wskóra i musiał mnie jakoś spuścić na drzewo i powiedział, że do końca tygodnia mi je wypłaci. Akurat w tym przypadku takie radykalne środki pomogły, bo wyrobił się z przelewem do piątku, ale nie wiem, czy wszystkim uregulował zaległości.
Ogólnie rzecz biorąc, bardzo nie pasowałem Dzikowi. Nie tylko na boisku, ale też poza, bo domagałem się pieniędzy, a inni, gdzieś w większym stopniu, czuli do niego respekt. Wyzywał mnie z trybun. Ja mu odpowiadałem. Sceny jak z Dzikiego Zachodu. Przyszedł nawet do mnie trener i powiedział mi:
– Wiem o twoim automatycznym przedłużeniu kontraktu, ale prezes chce cię odpalić, bo po prostu cię nie lubi. Wierzę w ciebie, dlatego chciałby, żebyś zamknął mu usta dobrą grą. Na razie masz tylko trzy gole i kilka asyst. To trochę za mało.
Właśnie dlatego prezes czekał aż gdzieś powinie mi się noga. Był koniec mojej pierwszej rundy w Kotwicy. Było już jasne, że trener Piotr Zajączkowski, który mnie chciał i ściągał za zgodą zarządu, zostanie zwolniony. Ja miałem trzy żółte kartki i dwa mecze do końca. W nich miałem się obronić. Z Górnikiem Konin zdobyłem dwie bramki i otrzymałem ten nieszczęsny czwarty kartonik, oznaczający pauzę. Po meczu Dzik zaczął przybijać wszystkim piątki, mnie olał, więc zrobiłem to samo. Następnego dnia mieliśmy rozbieganie i wolne. Otrzymałem telefon od trenera, że muszę natychmiast stawić się w klubie, bo czeka na mnie prezes. Pojechałem, a w gabinecie prezes z całą świtą z zarządu, których niewielu piłkarzy nawet kojarzyło, trener i dyrektor sportowy. Od razu otrzymałem pytanie po wejściu.
– A co ty planujesz w przyszłym tygodniu?
– Słucham? Nie mam planów. Nigdzie nie wyjeżdżam. O co chodzi?
– Doszły nas słuchy, a w zasadzie sędziowie nam przekazali, że domagałeś się od nich, żeby dali ci żółtą kartkę.
Dopuszczał się absurdu i fałszu, żeby się mnie pozbyć. A zebrali się wtedy wszyscy, bo debatowali, czy mogą dyscyplinarnie zerwać ze mną kontrakt. Byłem w ogromnym szoku. To wszystko była jedna wielka bzdura. Powiedziałem im, że za taką współpracę to jak dziękuję i wyszedłem.
Następnego dnia próbowali się ze mną kontaktować, ale powiedziałem, że nie będę z nimi rozmawiał bez obecności adwokata. Dzik nie wiedział, że osoba z mojej rodziny jest prawnikiem. Szybko sobie odpuścił. A wszystko dlatego, by mnie odpalić. Chciał to zrobić w parszywy sposób, pomawiając na oczach swoich popleczników. Po czasie się dowiedziałem, że Dzik myślał, że ja zaplanowałem sobie wakacje i celowo otrzymałem żółtą kartkę, żeby na nie jechać. Chciałem mu zrobić na przekór i postanowił jechać na ostatnie spotkanie razem z drużyną, ale w roli kibica. Usłyszałem, że nie ma dla mnie miejsca i mam zostać w Kołobrzegu.
Później przyszedł trener Brehmer i odstawił mnie od składu. Z pewnością nie tylko ze względów sportowych, w końcu poprzednią rundę skończyłem z największą liczbą zdobytych bramek w zespole, a u nowego szkoleniowca pojawiłem się na boisku łącznie przez 10 minut. Nie grałem nic, nie dostawałem wypłat. A pieniądze miał, bo pozostali piłkarze otrzymywali pensje. Zawsze kończyło się tak, że pismo wysyłał mój adwokat, prezes miękł i wypłacał część zaległości.
W końcu przyszedł moment rozwiązania kontraktu. Zaprosił mnie po rundzie do siebie i powiedział, że ma dla mnie klub i mam odejść. Ja znałem już tę śpiewkę, dlatego zbiłem go nieco z tropu i zadeklarowałem, że zamierzam zakończyć karierę. Od razu spytał, ile chcę dostać za rozwiązanie kontraktu. Odpowiedziałem, że wszystko. Wtedy się zaczęło. Wyzywał mnie, kazał mi wy***lać, twierdził, że jestem po***ny i co ja sobie wyobrażam. Rozrzucał teczki po gabinecie. Ja zachowałem spokój i powiedziałem mu, że nie życzę sobie takiego słownictwa wobec mnie, oznajmiłem, że jeśli dalej tak będzie się zachowywał, to włączam dyktafon i nagrywam wszystko jako dowód. Dopiero wtedy poczułby po kieszeni proces sądowy.
Ogólnie kilka spotkań dogrywaliśmy temat opuszczenia Kotwicy. Od wyzywania przeszedł do zastraszania. Mówił, że mam małe dziecko, a on zrobi wszystko, bym nie miał pieniędzy na jego utrzymanie. Specjalnie będzie opóźniał mi płatności i nie da mi czasu, bym znalazł jakąś inną pracę, bo będę trenował trzy razy dziennie. A takie sytuacje już miały miejsce wśród innych zawodników. Trochę to trwało, ale twardo stałem przy swoim. Wyjechałem już z Kołobrzegu, ale jeszcze nie podpisałem papierów. Później mnie jeszcze naciągnął na powrót do tego miasta, bo chciał mi uregulować zaległości w gotówce. Wtedy był jak inny człowiek. Wszedłem do gabinetu, gdzie był jeszcze dyrektor sportowy. Prezes kazał mu wyjść, zrobić mi kawę, przynieść ciastko. Ja nie chciałem już nic od niego, aby tylko wziąć to co swoje i wyjechać. A on jak gdyby nigdy nic zaprosił mnie jeszcze w przyszłości na jakiś mecz Kotwicy, obiad. Już nic na to nie odpowiedziałem. Chciałem jak najszybciej stamtąd spieprzać.
Różne od niego groźby słyszałem. Np. po rundzie, gdzie byłem podstawowym zawodnikiem, najlepszym strzelcem, przychodził i mówił: – W przyszłym sezonie sprowadzę piłkarzy za tak duże pieniądze, że tacy jak ty, to nawet na ławkę rezerwowych się nie załapią. Dlatego się nie zdziwiłem, że na moją pozycję latem zeszłego roku przyszedł nowy piłkarz.
Później chciałem skonfrontować sytuację z byłymi piłkarzami Kotwicy, którym dalej zalegał z płatnościami i powiedzieli mi wprost, że mam z Dzikiem nie rozmawiać, bo on zawsze reaguje agresją, a wobec prawników się uspokaja.
Nie sądziłem, że będę musiał kiedyś jeszcze do tego wracać. Nie mogę mówić, że mam traumę z tego powodu, bo teraz można się tego pośmiać, ale nigdy nie spotkałem się z takim traktowaniem człowieka przez drugą osobę.
*
Teraz anonimowy piłkarz, który występował w Kotwicy w latach 2020-21.
– W pewnym momencie doznałem kontuzji. Wszystkim zawodnikom przysługiwało leczenie w klinice w Szczecinie, ale ja – jako zawodnik, który został odsunięty od składu – nie mogłem jechać. Fizjoterapeuci prosili prezesa, żeby wysłał mnie na USG. Niestety jedyne co potrafił, to przeklinać. Mówił, że zawsze coś mi jest… Dopiero po miesiącu namawiania udało mi się pojechać i się zbadać. Tak Adam Dzik podchodzi do ludzi.
Rok temu miałem ofertę z Olimpii Elbląg. Dzik powiedział, że jeśli zainteresowany klub za mnie nie zapłaci, to nie ma szans, żebym pożegnał się z Kotwicą. Argumentował to tym, że mam ważny kontrakt, chce mnie i jestem mu potrzebny. Olimpia miała swoje problemy finansowe, więc transfer nie doszedł do skutku. Zrozumiałem to. W międzyczasie do klubu przyszedł Dietmar Brehmer i odstawił mnie od składu, mimo że w poprzedniej rundzie rozegrałem najwięcej minut ze wszystkich zawodników i strzeliłem kilka goli. Ale takie jest życie – jednemu trenerowi pasujesz do koncepcji, drugiemu nie. Choć mam małe uwagi co do tego, w jaki sposób to się odbyło. Od pierwszego dnia nowego trenera w klubie wyczułem, że będę miał problem, żeby załapać się do meczowej osiemnastki. Widać było, jak trener podchodzi do mnie na treningach. Totalna olewka. Nie darzył mnie sympatią, tylko dlaczego? Nigdy nie rozmawialiśmy. Zastanawiało mnie, skąd takie podejście.
Potwierdziło się, że kiedy grasz regularnie i spełniasz oczekiwania, to nie masz w Kotwicy większych problemów. Gorzej, gdy zostajesz odstawiony. Zimą chciano ze mną rozwiązać kontrakt. Wezwano mnie na rozmowę i zapytano, jakie mam plany. Powiedziałem, że zdaję sobie sprawę, iż mam mało minut, ale moja narzeczona ma stabilną pracę w Kołobrzegu, dobrze zarabia, mamy poukładane życie i nie jest mi na rękę, by w tym momencie zmieniać klub. W końcu mam ważną umowę. Wtedy Dzik rzucił, że uwielbia ten nasz argument, iż mamy ważne kontrakty. Powiedział, że jeśli nie gram, to on zapomina, że jakakolwiek umowa między nami kiedykolwiek obowiązywała. Nie płaci, a później przegrywa sprawy w sądzie i musi wypłacać setki tysięcy złotych. Nie rozumiem tego. Jak miałem ofertę z wyższej ligi, to nie chciał mnie puścić i zasłaniał się ważną umową. A gdy przestałem grać, to jak gdyby nigdy nic uznał, że umowa nie obowiązuje.
Jeszcze zabawniej było na pożegnanie Petra Nemca w 2020 roku. Skończyliśmy rundę jesienną, mieliśmy tydzień roztrenowania. Przyszedł piątek, ostatni trening. Według planu trenera mogliśmy rozjechać się do domu, ale prezes Dzik – niezadowolony z wyniku w rundzie jesiennej – uznał, że nigdzie mamy nie jechać. Kazał czekać na spotkanie. Oczywiście tego dnia się nie stawił, bo „coś mu wypadło”. Musieliśmy czekać do następnego dnia. Stawiliśmy się w klubie o 9, oczywiście też się nie zjawił, bo znów „coś mu wypadło”. Siedzieliśmy w klubie do 17 i czekaliśmy na informację. Nagle zadzwonił do trenera Nemca i oznajmił, że… w klubie ma zostać tylko siedmiu zawodników, z którymi chce rozwiązać kontrakty. A reszta może jechać do domu. Często działał tak, że jak nie chciał danego zawodnika, to wysyłał mu na e-mail informację, że chce rozwiązać kontrakt za porozumieniem stron, choć żadnego porozumienia stron nie było.
Po Nemcu przyszedł Zajączkowski. Pojechaliśmy na mecz do Janikowa, siedzimy na odprawie w hotelu, a tu nagle dzwoni telefon. Prezes Dzik robi trenerom aferę, bo wzięli jednoosobowe pokoje, zamiast siedzieć po dwóch i zmniejszyć koszty. Raz bramkarz podszedł do prezesa i zapytał, co z jego pensją, bo potrzebuje na życie i opłaty. No to prezes rzucił, że przecież siedzi na ławce, więc o jakich pieniądzach mówi.
Zimą rozwiązałem kontrakt za porozumienie stron. Cały czas miałem ważną umowę wynajmu mieszkania, nie mogłem jej przedwcześnie wypowiedzieć. W pewnym momencie siedziałem ja, prezes Dzik i dyrektor sportowy Sebastian Kuchcik. Ustaliliśmy, że dają mi kwotę x, opłacą czynsz za grudzień, ja odstępuję od mieszkania, a oni je przejmują. Nie było tego na papierze, ale tak padło między nami. W Kołobrzegu trudno o wynajem ciekawego mieszkania, a zimą przychodzili nowi zawodnicy, więc mieli je dostać. Dyrektor sportowy wynajmował mieszkanie od tej samej pani pośrednik co ja. Powiedział, że wszystko załatwi i żebym się nie przejmował. Nawet zadzwonił przy mnie do niej. Po czym minął tydzień i dzwoni do mnie właścicielka. Pyta, czemu nie opłaciłem mieszkania… To był dla mnie trudny moment ze względów prywatnych, nie miałem głowy załatwiać tych wszystkich spraw, więc wszystkim zajęła się moja narzeczona. Zadzwoniła do dyrektora sportowego, a ten skłamał ją przez telefon i powiedział, że pierwsze słyszy. Totalna bezczelność. Wiem, że popełniłem błąd, bo naiwnie zaufałem tym ludziom. Trzeba było wszystko spisać na papierze.
*
Krzysztof Gancarczyk, który pojawił się w Kołobrzegu w 2021 roku wraz z bratem, Januszem.
– Sytuacja z Kotwicy utwierdziła mnie w przekonaniu, że należy skończyć z piłką i zająć się pracą zawodową. Właśnie dlatego wyjechałem na Grenlandię, gdzie mam pracę, dobre zarobki i czystą głowę. Pewne rzeczy czasem docierają do człowieka po czasie. Już pierwszego dnia prezes próbował oszukać mnie i mojego brata, Janka. W kontrakcie wpisał nam kwotę brutto, a umawialiśmy się na wartość netto. Tłumaczył wtedy, że tak podpowiedział mu prawnik. Na co stwierdziłem, że wszystko się zgadza, ale w takim razie ta kwota musi być wyższa, by netto wychodziło tyle, na co się umawialiśmy. Ten człowiek to jedno wielkie oszustwo.
Przed przyjściem do Kołobrzegu mocno się zastanawiałem, czy obrać ten kierunek. Dostałem dość dobrą ofertę finansową i postanowiłem spróbować po raz ostatni. 10 stycznia 2021 roku podpisałem kontrakt, a 3 lutego doznałem poważnej kontuzji na treningu. Pękła mi tętnica w stopie. W pierwszej chwili wszystko było dobrze. Obraz prezesa odbiegał od tego, o czym słyszałem. Wydzwaniał do mnie, interesował się, wysyłał mnie do lekarzy. Myślałem, że jeżdżę do specjalistów. Później okazało się, jaka jest prawda. Jechałem prawie 150 km do Słupska. Pan doktor mnie nie zbadał, nie zrobił mi USG ani nic innego. W szpitalu włożono mi nogę w gips i stwierdzono, że to jedynie skręcenie. Nic to nie pomogło. Jeździłem do innych lekarzy, ale nikt nie był w stanie mi pomóc. Dzięki znajomościom znalazłem się u lekarza Kasprzaka w Łodzi. Dopiero on wykazał pęknięcie tętnicy i zalecił operację. Konsultowałem decyzję o powrocie do gry u wielu specjalistów, którzy nie dawali mi szansę na występy w sezonie 2020/21. Klub zdecydował się nie pomagać mi w rehabilitacji. Wszystko robiłem na własną rękę, dla siebie, by móc jeszcze zagrać. Samodzielnie przygotowałem się do końcówki sezonu i jeszcze udało mi się rozegrać siedem meczów w pierwszym składzie. Żadnego z nich nie przegraliśmy. Mimo to spadła na nas krytyka, że nie dostaliśmy się do górnej ósemki. Wtedy przyszedł do mnie trener i powiedział:
– Krzysiek, pojawiła się na was, najlepiej opłacanych piłkarzy, nagonka.
– Trenerze, przecież ja dopiero co wróciłem po kontuzji, która w zasadzie powinna mnie wykluczyć do końca sezonu. Sam zdecydowałem się podjąć walkę o powrót, co się udało.
– Nie możesz się bronić kontuzją.
– Nie bronię się, ale kto pomógł mi w tym, żebym wrócił do dobrej formy?
Klasyczne przepychanki słowne. Trenera wyrzucili, przyszedł Dietmar Brehmer, który od samego początku mnie skreślił. Powiedział, że wie o mojej kontuzji, widzi moje braki, ale liczy na mnie w przekroju całego sezonu. Po trzech tygodniach wszystko się odwróciło. Prezes wziął mnie do siebie na rozmowę i stwierdził, że chce ze mną rozwiązać umowę. Próbował mnie zastraszyć, że jeśli nie odejdę, to ześle mnie do rezerw i będę sobie dogorywał. Od razu przyszykował dla mnie pismo o zesłaniu do drugiego zespołu. Przed tą rozmową cała drużyna miała wypłacone pensje, u mnie opóźnienie sięgało miesiąca, a zbliżał się już koniec drugiego. Czekałem aż nie wypłacą drugiej, bo nawiązałem już kontrakt z prawnikiem sportowym, by złożyć pismo do sądu. Złożyłem wezwanie do zapłaty w piątek, a w sobotę poszedłem z jednym z zawodników do baru. Dyrektor sportowy zauważył nas tam po godzinie 23. W poniedziałek dostałem informację, że mam stawić się natychmiast w siedzibie prezesa. Wtedy myślałem, że chodzi o moją potencjalną zmianę klubu, co również mogło się okazać niemałym przekrętem, bowiem to było już po zamknięciu okienka transferowego i zaproponowano mi, że złożę podpis pod rozwiązaniem kontraktu z datą wsteczną – 30 sierpnia, bym mógł gdziekolwiek odejść.
Nie stawiłem się w klubie. Powiedziałem, że jestem chory, co potwierdził lekarz. Wziąłem ich na przeczekanie, bo w środę trafiło do nich pismo. Od razu po nim otrzymałem część wypłaty. Opóźnienie klub tłumaczył nieporozumieniem i błędnym myśleniem, że tę pensję już dostałem. Od tej pory nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego i wyjechałem z Kołobrzegu. Moja sprawa sądowa rozpoczęła się w październiku, a wyjaśniła się w marcu. Umowa została rozwiązana z winy klubu, a teraz w lipcu złożyłem pozew o uregulowanie płatności. Do kwietnia nie otrzymywałem wypłaty, a zaległości od tego momentu do końca czerwca stanowią poczet odszkodowania.
Z moim bratem Jankiem było nieco inna sytuacja, bo trener dał mu jasno do zrozumienia, że na jego pozycji chce grać młodzieżowcami i nie może raczej liczyć na grę. On to uszanował i chciał rozwiązać kontrakt za porozumieniem stron, ale tego porozumienia w klubie nie było, więc wybrał podobną ścieżkę co ja. U mnie wyglądało to tak, że trener mnie chciał. Tego samego dnia usłyszałem od prezesa, że mam rozwiązać umowę. Poszedłem z tym do szkoleniowca, a on, że nic o tym nie wie. Spotkał się z prezesem i powiedział, że faktycznie tak jest. On mnie chce, prezes nie i nie może nic zrobić, więc lepiej jakbym odszedł.
Ja nadal chciałem grać, więc przychodziłem na treningi. Nie otrzymałem pisma o przesunięciu do rezerw i trener był zaskoczony, że chcę ćwiczyć. Przychodziłem jednak na trening, ale tak jakby mnie nie było. Jeśli na boisku było 21 osób i trwała gierka, to ja byłem tym jednym, który biegał dookoła murawy. Nie mam o to pretensji do trenera, bo jak mnie prezes nie chciał, to już nie mógł mieć nic do powiedzenia. Z drugiej strony zawsze myślałem, że to szkoleniowiec wybiera zawodników, którymi chce grać, a nie prezes.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że w sezonie 2020/21, gdzie nie zrobiliśmy awansu do górnej ósemki, atmosfera w zespole była bardzo dobra. Można było na tym budować, bo kadra nie była aż tak mocno jak teraz. W tym drugim sezonie nie było atmosfery. Szatnia była podzielona.
*
Kotwica Kołobrzeg a miasto Kołobrzeg
Jak na te wszystkie kontrowersje reaguje miasto Kołobrzeg? Cóż, od dłuższego czasu – nijak. Kontrowersje wokół klubu przechodzą bez echa, za to – jak słyszymy w urzędzie – „miasto może oceniać działalność zarówno klubu, jak i prezesa, tylko i wyłącznie poprzez pryzmat sukcesów sportowych”.
Kotwica Kołobrzeg, rok w rok, dostaje milion złotych dotacji. Wprawdzie zastrzyk gotówki z miasta nie stanowi jedynego źródła utrzymania klubu, lecz istotnie wpływa na odpowiednie warunki bytowe kołobrzeżan. Nie są to małe pieniądze, dodajmy: pieniądze kołobrzeskich podatników, a więc mieszkańców. W ostatnich latach te środki finansowe były przez zarząd „Kotwy” koncertowo trwonione. Tak jak pisaliśmy – rzesza różnych piłkarzy z całej Polski, co chwilę zamiany trenerów, brak stabilizacji w pionie sportowym. I notorycznie pojawiające się afery. Słowem: ogromny bałagan. Rozgardiasz, który finansowało miasto.
Na szczęście dla Adama Dzika, Kotwica dopięła swego i po kilku latach wydostała się z trzeciej ligi. Przy – podkreślmy to jeszcze raz – niemałym wsparciu miasta. Afery, aferki i kontrowersje w żaden sposób nie zmieniły oficjalnego nastawienia włodarzy miejskich do prezesa, a co za tym idzie – do całego klubu. O czym konkretnie mowa?
- Oddanie walkowerem meczu z klubem z okręgówki w wojewódzkim Pucharze Polski? Nie wydarzyło się nic.
- Przegrany awans do grupy mistrzowskiej (pierwszej ósemki) w sezonie 2020/21? Nie wydarzyło się nic.
- Zarzuty piłkarzy do prezesa na naszych łamach? Miasto zapowiedziało i przeprowadziło audyt, pogroziło palcem i ostatecznie nie wydarzyło się nic.
Kibice wielokrotnie w ostatnim czasie kipieli ze złości. Mimo to w relacjach miasto – klub nic się nie zmieniło. Pani prezydent, Anna Mieczkowska, cały czas wspierała Kotwicę, bo gdyby miasto wyrzekło się swojego dziecka, byłby to strzał w kolano dla tamtejszych włodarzy. Koniec końców miasto wspierało słabo zarządzaną drużynę wielkimi jak na III ligę dotacjami. Ale dlaczego Adam Dzik, który jest głównym, ale nie jedynym, sponsorem i prezesem klubu, wciąż miał i dalej ma bardzo mocną pozycję? Odpowiedź brzmi: powiązania polityczne.
Wbrew pozorom między prezesem Kotwicy i prezydent miasta, Anna Mieczkowską, nie ma dobrej chemii. Za kulisami słychać, że pod pancerzem kurtuazji i uśmieszków, kryją się pewne urazy. Zdecydowanie bliżej jej do władz koszykarskiej „Kotwy” i Akademii Piłkarskiej „Kotwica”, innego podmiotu, będącego w otwartym konflikcie z MKP. Natomiast prezes ma bardzo dobry kontakt ze starostą powiatu kołobrzeskiego – Tomaszem Tamborskim. Mało tego, prezes Dzik jest wiceprzewodniczącym rady powiatu, a wybrany został z ramienia Platformy Obywatelskiej. Opcji politycznej od wielu lat wiodącej prym w mieście.
Tyle tylko, że nie można sprowadzić funkcji prezesa klubu do stanowiska „politycznego”. Adam Dzik, trzeba to mocno zaznaczyć, zainwestował w klub sporo własnych środków pieniężnych. Bez nich zaś powrót do drugiej ligi należałoby podać w wątpliwość. Niemniej cały czas mamy do czynienia ze sprawami sądowymi w toku i – delikatnie rzecz ujmując – kontrowersyjnym modelem zarządzania i relacji z ludźmi, ogólnie: pracownikami klubu.
Włodarze miasta z kolei nie widzą w tym problemu. Nie zamanifestowali wyraźnie na forum publicznym sprzeciwu wobec tych praktyk. Niestety, wygląda to na zasadzie: masz rowerek, to pedałuj, a reszta już nas nie obchodzi.
Oto odpowiedzi na pytania, które przesłaliśmy do pani prezydent Kołobrzegu, Anny Mieczkowskiej:
– Jak pani ocenia funkcjonowanie Kotwicy Kołobrzeg?
– Trudno oceniać funkcjonowanie Kotwicy w oderwaniu od działań prezesa klubu, dlatego na dwa pierwsze pytania jest jedna odpowiedź.
– Jak pani ocenia prezesa Adama Dzika?
– Miasto może oceniać działalność zarówno klubu, jak i prezesa, tylko i wyłącznie poprzez pryzmat sukcesów sportowych. A te są – Kotwica wywalczyła awans do wyższej ligi. Na pewno złożyło się na to wiele czynników, jednak wszystkie mają wspólny mianownik – jest to sukces klubu. Więc pod względem sportowym mogę oceniać klub tylko i wyłącznie pozytywnie.
– Czy słyszała pani o jakichkolwiek nieprawidłowościach w funkcjonowaniu klubu?
Miasto nie jest członkiem stowarzyszenia, nie mamy więc wiedzy czy w klubie były prowadzone jakieś kontrole instytucji zewnętrznych. Tym bardziej nie mam wiedzy, czy jeśli takie kontrole były, to czy stwierdziły jakieś nieprawidłowości. Więc odpowiadając na pytanie – nie, nie mam żadnych informacji o nieprawidłowościach w funkcjonowaniu klubu.
– Czy w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy dochodziły do pani głosy o sprawach sądowych kierowanych przeciwko Kotwicy Kołobrzeg?
W styczniu 2019 trafiło do mnie pismo kilku zawodników, w sprawie zobowiązań finansowych jakie z tytułu realizacji kontraktu zawodniczego posiada klub. Niestety kwestie te leżą poza kompetencjami prezydenta czy Rady Miasta. Miasto nie jest członkiem stowarzyszenia i nie ma wpływu na decyzje i zobowiązania zaciąganie przez klub. Nie mam informacji o ewentualnych sprawach sądowych przeciwko Kotwicy.
– Jak odniesie się pani do tego, że finansowany z budżetu miejskiego klub nie płaci regularnie swoim pracownikom?
Dotacja przyznawana przez Miasto jest zgodnie z umową przeznaczana na ściśle określone cele. Obecnie trwa kontrola przyznanej dotacji za rok 2020 i 2021. Miasto może kontrolować wydatki stowarzyszenia tylko i wyłącznie w ramach przyznanej dotacji. Sprawozdanie z tej kontroli będzie dostępne w naszym Biuletynie Informacji Publicznej – po zakończeniu czynności kontrolnych. Dodam, że co roku ubiegając się o dotację, zarząd klubu składa oświadczenie o braku zaległości wobec takich instytucji jak ZUS czy Urząd Skarbowy.
*
Co w Kotwicy robi Arnold Żarnotal?
Nie jest wielką tajemnicą, że przez lata wokół Kotwicy Kołobrzeg kręciło się sporo doradców. Prezes miał niesamowite ciśnienie na awans, więc był otwarty na kontakty z ludźmi, którzy szybko dostarczą mu gotowy materiał do realizacji celu. Ci zaś skutecznie potrafili przekazywać mu swoje sugestie i złote rady. Trafili na podatny grunt.
Trener Petr Nemec od zawsze otaczał się zawodnikami sprowadzanymi za sprawą działań byłego prezesa Widzewa Łódź, Andrzeja Grajewskiego. Stąd też nad morze zawitał zaciąg piłkarzy tego menedżera. Nietrudno się domyślić, że większość z nich furory w Kołobrzegu nie zrobiła, a znany działacz piłkarski i przedsiębiorca przestał doradzać Adamowi Dzikowi. Aż wreszcie, latem 2021 r., na kołobrzeski stadion zawitał Arnold Żarnotal, który z biegiem czasu został szarą eminencją Kotwicy.
Kim jest ten jegomość i czym przekonał do siebie prezesa Dzika? Żarnotal blisko dziesięć lat temu występował w juniorskim zespole Pogoni Szczecin, następnie próbował swoich sił w lokalnych klubach, po czym szybko zawiesił buty na kołku. Obecnie jest specjalistą w zakresie prawa podatkowego, a także – jak sam określa – “zaczął zabawę w menedżerkę”. W swojej stajni nie ma znanych nazwisk, ale dla trzecioligowej wówczas Kotwicy zawodnicy mający w CV kilka meczów w Ekstraklasie stanowili łakomy kąsek. Żarnotal pomógł w ściągnięciu do klubu m.in. Kamila Lecha, a ostatnio Bartłomieja Kulejewskiego.
Kiedyś pochwalił się jednemu z zawodników, że zostanie dyrektorem sportowym Kotwicy, jeśli dostanie pensję na poziomie około 10 tysięcy złotych, plus mieszkanie w Kołobrzegu w stanie deweloperskim. W połowie drugiej rundy był przez chwilę pokłócony z Dzikiem, ponieważ ten nie wypłacił mu jakiejś prowizji.
– Mimo że pobierał prowizję z klubu, po podpisaniu kontaktu kazał chłopakom kupować sobie perfumy w ramach tejże „prowizji” od nich. Wysyłał nawet linki ze stroną i dokładnym rodzajem perfum, konkretnie One Million od Paco Rabanne – opowiada jeden z aktualnych piłkarzy kołobrzeskiego klubu.
Ale dobrze, menedżerowie działają przy klubach i pobierają prowizje. Może nie zawsze perfumy, ale jednak to nic nielegalnego. Zwykła praca. Co więc może być w tej historii nie tak? Przede wszystkim – podstawowy zarzut do Żarnotala jest taki, że rozmawia z zawodnikami za plecami ich menedżerów. Podobno, namawiając piłkarzy do skorzystania z jego usług, argumentuje to mocnym stwierdzeniem: „Ja jestem prawnikiem, a nie byle jakimś menedżerem”.
– Trudno poważnie traktować takiego człowieka. Na podstawie umowy z zawodnikami odpowiadamy w ich imieniu za rozmowy z klubem. Tymczasem Arnold Żarnotal kontaktował się z naszymi klientami bez naszej wiedzy. Ponadto polecał im, aby zrezygnowali z usług menedżerskim, bo on im wszystko załatwi szybciej i prościej – opowiada jedna z osób działająca w dużej agencji menedżerskiej.
Co najważniejsze – jako pośrednik transakcyjny nie powinien działać blisko klubu, nawet jeśli nie ma w nim oficjalnej posady. I właśnie szkopuł w tym, że Arnold Żarnotal nie ograniczył się wyłącznie do działań menedżerskich. Upodobał sobie wizyty w Kołobrzegu i dyskusje z prezesem na temat funkcjonowania Kotwicy.
Być może nawet stał się też jej wiernym fanem. Niewykluczone, bo po meczu Świt Szczecin – Olimpia Grudziądz, który wpłynął istotnie na awans, bardzo ekspresywnie, w obecności prezesa, wyrażał swoją radość. „To wszystko zasługa prezesa” – krzyczał na cały głos. Dobrze, przecież każdy ma prawo kibicować komu chce. Warto tylko dodać, że Żarnotal jest pośrednikiem jednego z graczy Olimpii Grudziądz czy Polonii Środa Wielkopolska. Taki oto szczegół.
Wśród piłkarzy i całego sztabu Kotwicy nie cieszył się sympatią. Jeśli już, to raczej wzbudzał ambiwalentne odczucia. Z jednej strony – reprezentuje graczy, z drugiej zaś często kręcił się koło prezesa. To wszystko gryzło się ze sobą. Nie uszło to uwadze szatni.
– Na początku pojawiał się tylko na meczach Kotwicy lub w sprawach zawodowych, z racji, że jest menedżerem. Potem pojawiał się coraz częściej i zaczął doradzać, wręcz sugerować prezesowi różne pomysły. Na przykład, że ktoś nie nadaje się do występów, bo miał wcześniej, w innym klubie, kontuzje. No i potrafił tak mącić w głowie prezesowi, nadawać na temat graczy, rzecz jasna nie ze swojej stajni. Ponadto przytakiwał prezesowi w różnych sprawach, jak choćby, że rzekomo ktoś symuluje uraz. Co najlepsze, gdy połowie rundy wiosennej wpadliśmy w dołek formy, przestał pojawiać się w klubie. Dopiero pod koniec, jak nadzieje odżyły, pan Arnold znowu stał się widoczny na horyzoncie. Momentami działał dwutorowo, bo miał swojego zawodnika i kontakty w Grudziądzu – opowiada piłkarz Kotwicy Kołobrzeg. A jeden z byłych graczy dodaje: – Jak były kolacje po meczach dla zawodników i rodzin, to Arnold Żarnotal bywał na nich obecny.
Jak na te zarzuty odpowiada sam zainteresowany?
– Bardzo dotknęło mnie to, co wypisuje się o mnie w sieci. Po pierwsze, obecnie planuję odpocząć od piłki. Po drugie, przez ostatnie trzy lata byłem zarejestrowany w PZPN jako pośrednik transakcyjny. Z racji tego, że pochodzę ze Szczecina, kluby jak Pogoń czy Kotwica są bliskie memu sercu. Nie mógłbym jednak pełnić żadnej oficjalnej funkcji w klubie z Kołobrzegu. Po trzeci znam bardzo dobrze prawo, więc sądzi pan, że narażałbym się na jakieś konsekwencje, podejmując się oficjalnej pracy w Kotwicy, będąc jednocześnie pośrednikiem transakcyjnym? To absurd. Do tego prowizje, jakie pobierają tacy pośrednicy, są po prostu marne. Ja spokojnie mogę się utrzymać ze swojej pracy zawodowej i pieniądze, jakie otrzymałem z tytułu transferów, nie są współmierne z hejtem, jaki dotknął mnie i moją rodzinę.
– Co do zarzutów prowadzenia rozmów z zawodnikami, którzy posiadają swoje agencję odniosę się w następujący sposób. Wszystko odbywa się na takiej zasadzie, że piłkarz posiada umowę z jakimś pośrednikiem. To są strony kontraktu. Niejednokrotnie jest tak, że gracze sami dzwonią i dopytują osób blisko związanych z jakimś klubem, czy znalazłoby się dla nich miejsce. Taki konsultant może działać coś dla dobra piłkarza, nie mając świadomości, że jest on związany z jakąś agencją. Gdy przychodzi do rozliczenia, menedżer zgłasza się po swoją prowizję, co rodzi konflikty interesów. Mogę przytoczyć kilka wiadomości takich piłkarzy:
– „Od następnego tygodnia będę już w pełni zdrów. Ja już jestem wolnym zawodnikiem, także możesz mnie ściągnąć do „Kotwy”.” – „A wy w „Kotwie” nie szukacie do środka ludzi? Czy z ligi przychodzą wzmocnienia?” Ja w Kotwicy nie pracuję, a piszą do mnie zawodnicy jako „wy”. Jestem ze Szczecina. Mam jakiś kontakt z prezesem Dzikiem, nie ma co tego ukrywać, ale nie jestem w klubie. To, że przyjadę dwa razy w miesiącu na spotkanie, nic nie znaczy. Ostatni raz na meczu byłem w przedostatniej kolejce ze Starogardem. Wcześniej zjawiłem się na szlagierowym starciu z Olimpią Grudziądz.
– Środowisko piłkarskie jest bardzo specyficzne. Od I ligi w dół rotacja piłkarzy jest duża. Praktycznie wszyscy kiszą się w jednym sosie i szukają miejsca, gdzie ktoś może zarobić. Mało jest jednak takich klubów, dlatego często dochodzi do zmian klubów pocztą pantoflową, z tzw. polecenia. Rozmawiałem na ten temat nawet z dwoma agentami, którzy podzielają moje zdanie. Piłkarze czasem próbują ciągnąć kilka srok za ogon, a gdy przychodzi do konkretów, to umywają ręce i starają się jak najwięcej ugrać dla siebie. Istnieje prawne domniemanie, że jeśli piłkarz kontaktuje się z innym pośrednikiem niż jego agent, to prawdopodobnie nie posiada umowy na wyłączność i można z nim prowadzić rozmowy. Jak później wychodzi w praktyce, to wszyscy widzą. Wystarczy popatrzeć, jacy piłkarze przychodzą do Kotwicy i kto ich ściąga. Każdy z nich posiada swojego agenta, którzy chwalą się tymi transferami. Za nie w głównej mierze odpowiada prezes, który pewnie zasięga języka, prosi o rekomendację w środowisku. Jednak jeśli ktoś myśli, że osoba, która stworzyła tak wielką firmę, od lat prowadzi klub z sukcesami, będzie ulegała opinii 28-latka, bo właśnie tyle mam. Na chłopski rozum. Kto w to uwierzy? – powiedział nam Żarnotal, który zarzekał się, że z mediami nie rozmawia.
Dla nas zrobił wyjątek w przeciwieństwie do Kotwicy Kołobrzeg. Mimo prób kontaktu odpowiedzi na pytania skierowane do klubu nie uzyskaliśmy.
*
Czy coś grozi Kotwicy Kołobrzeg?
Cały czas piłkarze wierzą w kołobrzeski projekt, a w zasadzie w kołobrzeskie pieniądze. Po awansie doszło do wielkiej rewolucji kadrowej i w zespole pojawiło się wielu nowych graczy. Powinni jednak posłuchać rad tych, którzy z drużyny już odeszli albo starają się tego dokonać. Bez prawnika w Kotwicy ani rusz. Problemy w zespole szybko mogą dopaść każdego zawodnika, a wystarczy niegroźna kontuzja. Właśnie dlatego część z pokrzywdzonych osób zgłosiła się o pomoc do Polskiego Związku Piłkarzy, który zdaje sobie sprawę z procederów dziejących się w kołobrzeskim klubie i stara się doraźnie pomagać tym, którzy tego potrzebują. Na tapet sprawę wziął również Polski Związek Piłki Nożnej. Na początek pod dyskusję wzięto sprawę finansowego motywowania przeciwnych drużyn Olimpii Grudziądz, ale tak jak otrzymaliśmy zapewnienia, procedowane będą też inne wykroczenia klubu, jak przegrane sprawy sądowe z zawodnikami czy zadłużenie wobec graczy.
– Złożyłem wniosek o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego wobec prezesa klubu – p. Adama Dzika, dotyczący składania propozycji finansowych drużynom przeciwnym Olimpii Grudziądz. Postępowanie będzie toczyło się przed Komisją Dyscyplinarną. W czwartek zostaną podjęte decyzje w tym zakresie. Badałem również inne kwestie, ale w Piłkarskim Sądzie Polubownym nie znalazł się żaden wniosek o rozwiązanie umowy z winy klubu. Jeśli pozyskam wiedzę na ten i inne tematy, będziemy prowadzić postępowanie wyjaśniające. Jesteśmy uczuleni na wszelkie informacje medialne w tej sprawie – mówi nam Artur Gilarski, rzecznik dyscyplinarny PZPN.
W tym momencie Kotwica posiada licencję na grę w II lidze. W niedzielę zadebiutuje w rozgrywkach spotkaniem ze Stomilem Olsztyn. Wciąż realna jest kara dla kołobrzeskiego klubu. Co zatem mu grozi? Ujemne punkty i kary finansowe. Wiele wskazuje na to, że kolejne występki Kotwicy i prezesa Adama Dzika nie rozejdą się po kościach. Nie będzie jak w piosence z Akademii Pana Kleksa:
Dzik jest dziki, dzik jest zły
Dzik ma bardzo ostre kły
Kto spotyka w lesie dzika,
Ten na drzewo zaraz zmyka
Coraz mniej osób obawia się już dzikości i kłów Dzika, mówiąc o swoich doświadczeniach z prezesem. To daje powody, że nie będzie unikania tematu i zamiatania go pod dywan. W końcu nie chodzi o to, by co dwa lata rzucać światło na kolejne absurdy w Kołobrzegu, a normalność w klubie, który awansował na poziom centralny.
autorzy: Szymon Piórek, Norbert Skórzewski, Piotr Stolarczyk
WIĘCEJ O NIŻSZYCH LIGACH:
- PZPN wszczyna postępowanie przeciwko Kotwicy Kołobrzeg
- Jak będzie wyglądał szczebel centralny w nadchodzącym sezonie?
- Jeśli przepis o młodzieżowcu zmienił komuś życie, to właśnie im
Fot. Newspix