– Nie do końca byłem pewien, w którym kierunku ruszyć, ale zwykło się mawiać: lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Zresztą, temat pracy dla Polaka poza Polską jest traktowany inaczej. My nie mamy wielkiej marki za granicą. Sam słyszałem: „Dobrze, fajnie, tylko że jesteś z Polski”. Od razu następowało ochłodzenie w rozmowach, i to przy samym rozeznaniu, poznaniu kandydata. Jeżeli więc my, polscy trenerzy, chcemy pracować w innym kraju, to potrzebujemy mocy sprawczej agentów. Same nasze dokonania to za mało – mówi w rozmowie z Weszło Marek Zub, nowy trener GKS-u Bełchatów.
Siedem lat minęło, odkąd ostatni raz usiadł pan na ławce trenerskiej w ekstraklasie. Myśli pan, że wiele się zmieniło?
– Nie wiem, bo – prawdę mówiąc – z niezbyt wielką uwagą obserwowałem to, co się dzieje, a w tym sezonie nie byłem na żadnym meczu. Są na pewno w lidze nowe zespoły i jest więcej obcokrajowców, choć w Bełchatowie gra ich akurat niewielu. A resztę zobaczymy. Przyznam, że ja nawet nie zakładałem, że trafię teraz do ekstraklasy, że w takim momencie znajdę tutaj zatrudnienie. Dużo poczyniłem, żeby poszukać pracy za granicą, ale skoro pojawiła się propozycja z Bełchatowa, to skorzystałem.
Jak pan szukał tej pracy?
– Podjąłem próby nawiązania kontaktów, współpracy z poważnymi agencjami pośrednictwa pracy w świetnie piłkarskim. Zrodziły się z tego różne rozmowy, nawet wstępne oferty. Mówimy tutaj głównie o rynku wschodnim.
Wyszło z tego coś poważnego?
– Nie na tyle poważnego, żeby poważnie dziś o tym mówić. Dlatego zdecydowałem się na ekstraklasę. Powiem szczerze, że bardziej przygotowywałem się do pracy w nowym rozdaniu, po sezonie najwięcej się dzieje. W przykładowym czerwcu łatwiej zabrać się do pracy i wejść w zespół niż w trakcie rozgrywek. Tym bardziej, że jest to zawsze sytuacja, kiedy zespół ma pewne problemy. Nie do końca byłem pewien, w którym kierunku ruszyć, ale zwykło się mawiać: lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Zresztą, temat pracy dla Polaka poza Polską jest inaczej traktowany. My nie mamy wielkiej marki za granicą. Sam słyszałem: „Dobrze, fajnie, ale jest pan z Polski”. Od razu następowało ochłodzenie w rozmowach, i to przy samym rozeznaniu, poznaniu kandydata. Jeżeli więc my, polscy trenerzy, chcemy pracować w innym kraju, to potrzebujemy mocy sprawczej agentów. Same nasze dokonania to za mało.
Jakie kierunki próbował pan obrać?
– Kraje postradzieckie: te bliższe i dalsze. Zostawmy szczegóły, bo dziś to praca w Bełchatowie jest dla mnie priorytetem. Nie wykluczam jednak, że kiedyś jeszcze skorzystam jeszcze z takiej okazji, bo chciałbym korzystać z tego, co daje nam licencja UEFA Pro. Pamiętam, jak nam mówiono: „To dla was zielone światło do pracy praktycznie na całym świecie”.
A pana ciągnie do pracy za granicą. Pamiętam, że rozmawialiśmy o tym w styczniu, teraz do tego wracamy.
– To prawda. Nie wiem, dlaczego, ale faktycznie mam takie ciągotki. Teraz mam pracę w Polsce, ale nie mówię, że ewentualnie następną podejmę również tutaj. Uważam, że patriotyzm i przywiązanie do własnego kraju nie musi być – to zabrzmi nieładnie – więzieniem trenerskim. Do nas też przyjeżdżają szkoleniowcy z zagranicy. Dlaczego więc my nie możemy od czasu do czasu wybrać się do krajów ościennych? Nie mówię tu o robieniu wielkiej kariery i pieniędzy, a o korzystaniu z możliwości otwartej Europy i trenerskiej licencji.
A w GKS-ie zaczyna pan od umowy śmieciowej, na trzy miesiące. Z punktu widzenia trenera, to bardzo niekomfortowa sytuacja.
– Teoretycznie niekomfortowa, ale nie przywiązywałbym aż tak dużej wagi do umowy trzymiesięcznej, z opcją przedłużenia. Podobny kontrakt podpisano chyba z nowym trenerem Piasta. Cóż, jest kilka możliwych scenariuszy i nie chcieliśmy sobie aż tak mocno wiązać rąk. Natomiast ja tej umowy nie uważam za śmieciową. Kiedy usiedliśmy z prezesem do rozmów, nie padło zdanie: „Popracujmy trzy miesiące i dalej zobaczymy”. Takie podejście byłoby niepoważne. My w inny sposób jedynie skonstruowaliśmy kontrakt.
Trener Kiereś stracił pracę, bo oddalił się od pierwszej ósemki. Pan ma zostać rozliczony z awansu do grupy mistrzowskiej czy utrzymania? Co jest celem?
– Nie rozmawialiśmy o konkretnym celu. Podstawowym aspektem zmiany trenera jest chęć zdecydowanej poprawy sytuacji zespołu i zahamowania trendu spadkowego. Jeśli się to uda, wspomniane przez pana cele same będą się realizowały.
Tak krótkoterminowa umowa brzmi, jakby obejmowała tylko spojrzenie na najbliższe tygodnie. A jest jakaś większa wizja, strategia, choćby z wprowadzaniem młodych piłkarzy?
– Promowanie chłopaków z regionu i młodych talentów jest przeważnie zaletą – to też zabrzmi nieładnie – bezpiecznej pozycji. To samo pytanie stawia sobie jednak połowa ekstraklasy, która ma taki sam problem. Oni też nie wiedzą, o co będą grali. Moim zdaniem, walka o ósemkę potrwa do ostatniej kolejki. To dobra sytuacja, bo wiele zespołów ma ten sam cel, nie widać zdecydowanego outsidera, a każdy może każdemu zabrać punkty.
Spoglądając w terminarz gier, pewnie się pan uśmiechnął. W debiucie Lech, ograny przez pański Żalgiris, a tydzień później – Mariusz Rumak.
– To jest fajne, kiedy mówimy o atmosferze czy podejściu do meczu. Dla mnie to jednak historia, bo Lech sprzed dwóch lat nie był jest jak dziś, a i trener Rumak znajduje się na innym etapie kariery. Z samego terminarza jestem zadowolony i cieszę się, że zaczynam od Lecha. Drużyny, która ograła lidera, jest na fali wznoszącej i coraz śmielej spogląda w stronę pierwszego miejsca.
Panu chyba odpowiada rola, kiedy nie występuje w roli faworyta i pod presją. Wtedy można podszczypać, zaskoczyć…
– Każdy się dobrze czuje w roli „mogę, ale nie muszę”. To daje więcej swobody w meczu z wyżej notowanym rywalem. Mówi pan, że mam w takiej roli doświadczenie – mam. Ale mam też takie, że przez 2,5 roku Żalgiris był wielkim faworytem na Litwie. Kiedy nie udało się więc wygrać albo nawet wygrać tak wysoko, jak niektórzy liczyli, zaraz mówili, że coś idzie nie tak.
Rozmawiał PT