To był dotychczas niemal idealny sezon Ferrari. Dzisiejsze ściganie natomiast do perfekcyjnych nie należało, bo tuż po starcie z rywalizacji wypadł Carlos Sainz Jr. Miłośnicy włoskiego zespołu i tak jednak mieli powody do zadowolenia. Charles Leclerc imponował fantastycznym tempem, z łatwością wygrał Grand Prix Australii. A jedyny gość, który próbował mu zagrozić, czyli Max Verstappen, nie ukończył wyścigu.
Frustracje kibice Red Bulla mogli odczuwać zresztą już w sobotę. Bo obrońca tytułu nie miał większych szans z Leclerkiem w rywalizacji o pole position – był od niego wolniejszy o 0.286 sekundy. Holendrowi przypadło drugie miejsce, trzeci był Sergio Perez. Lepiej niż dwa tygodnie temu wypadł też Lewis Hamilton (piąty), do żywych widocznie wracali kierowcy McLarena, czyli Lando Norris oraz Daniel Riccardio (kolejno czwarty i siódmy). No ale oczywiście – wszystko miał zweryfikować wyścig. A w nim doszło do kilku niespodzianek.
Będziesz numerem dwa
Bohaterem pierwszej z nich stał się Carlos Sainz. Kierowca Ferrari wystartował fatalnie – jego początkowa pozycja nie była wysoka, ale szybko spadł na czternaste miejsce. A po chwili, żeby tego było mało, wypadł na żwirek. I musiał wycofać się z wyścigu. Co tu dużo gadać – o ile na początku sezonu, po inaugurującym Grand Prix (w którym Ferrari zgarnęło dublet), można było przypuszczać, że Sainz będzie walczył z Leclerciem o miano lidera włoskiego zespołu, tak ten scenariusz należy już odłożyć między bajki. Hiszpan do końca sezonu – choć wciąż znajdujemy się na jego początku – będzie zapewne odgrywał drugoplanową rolę.
W każdym razie – jego wypadek spowodował neutralizację. Ta pomogła Verstappenowi zniwelować wytworzoną wcześniej stratę do Leclerca. Ale nie go wyprzedzić. Na kolejnych okrążeniach natomiast oglądaliśmy ciekawą rywalizację Pereza z Hamiltonem (którą, co nie miałoby prawa wydarzyć się w ubiegłym roku, wygrywał Meksykanin), a także byliśmy świadkami, jak Leclerc powiększał swoją przewagę. W pewnym momencie miał nawet zapas dziewięciu sekund nad holenderskim mistrzem świata.
I tak to wyglądało, dopóki na torze nie narozrabiał Sebastian Vettel. Niemiec stracił przyczepność i z hukiem uderzył w bandę. Co spowodowało kolejną neutralizację. Kto na niej zyskał? Przede wszystkim George Russell, który idealnie “wycelował” z wizytą u mechaników. Dzięki pojawieniu się samochodu bezpieczeństwa zaliczył “darmowy” pit-stop. I włączył się do walki o podium.
Po wznowieniu rywalizacji Verstappen atakował Leclerca, ale kierowca z Monako ponownie się obronił. A potem, momentalnie, zaczął odjeżdżać swojemu rywalowi. To pokazywało, jak potężną przewagę tempa miało Ferrari nad Red Bullem. To, że niedługo później Max zdołał wykręcić – na tamten moment – najszybsze okrążenie, było wręcz cudem. 24-latek robił, co mógł, dopóki… nie zawiódł go bolid. Na 39. okrążeniu na zlecenie zespołu zjechał na pobocze, z jego pojazdu zaczęło się dymić. I stało się jasne, że wyścigu nie dokończy.
Wielki Szlem Leclerca
Nie żeby ktokolwiek wątpił w zwycięstwo Leclerca, ale pech Verstappena ostatecznie przypieczętował kwestię triumfatora Grand Prix Australii. Monakijczyk do końca rywalizacji robił swoje. Ostatecznie wyszło, że nie tylko wygrał wyścig, ale i zaliczył najszybsze okrążenie. A to wraz z wywalczonym wcześniej pole position dało mu tak zwanego “Wielkiego Szlema”. Pierwszego w karierze. Drugie miejsce przypadło Sergio Perezowi, a trzecie George’owi Russelowi. Tuż za nim znalazł się niepocieszony Hamilton. Wyróżnić można też Lando Norrisa z McLarena czy Valtteriego Bottasa z Alfa Romeo F1 Team ORLEN. Pierwszy zaliczył najlepszy występ w sezonie (5. miejsce), drugi wspiął się o cztery pozycje w porównaniu do kwalifikacji.
Za nami dopiero trzy wyścigi, ale Leclerc jest w naprawdę komfortowej sytuacji, ma 34 punkty przewagi nad drugim w klasyfikacji kierowców Russelem. Tymczasem Verstappen, przez to, że po raz drugi nie ukończył wyścigu, spadł na szóste miejsce. Będzie miał co odrabiać w kolejnych tygodniach. Niepokojące dla aktualnego mistrza świata powinno być jednak przede wszystkim to, że choć Ferrari najszybsze jest od początku sezonu, takiej przewagi tempa jak w ten weekend jeszcze nie miało.
Fot. Newspix.pl