Przez ponad godzinę można było się zastanawiać, jak podsumować grę Zagłębia Lubin. Czy porównać ich popisy do przeniesionych w czasie jaskiniowców, czy tylko do chłopców z gimnazjum, którzy mają zajęcia wyrównawcze z WF-u. Ekipa Stokowca przez ten czas była bowiem katastrofalna i słusznie dostawała w cymbał. Ale już po 90 minutach trzeba jej zapisać trzy punkty. Niebywałe.
ZAGŁĘBIE LUBIN – STAL MIELEC. GODZINA ABSURDU
Wyjdźmy od formy Zagłębia, bo to może pomóc zrozumieć ten niezrozumiały mecz. Mniej więcej do 65. minuty gospodarze grali absurdalny futbol. Mówi się o futbolu totalnym, no to ten był totalnie absurdalny. My rozumiemy, że nie oglądamy rozgrywek na najwyższym poziomie, ale są jednak jakieś granice i podstawy. Zagłębie wszelkie granice przekraczało, a podstawy – szczególnie te techniczne – leżały w rowie.
Serio: oni nie potrafili nawet podać piłki. Daniel czy Chancellor walili takie kiksy, że jedną nogą kopali w swoją druga nogę. Wenezuelczyk jak miał przepuścić futbolówkę do Bieszczada, bo nie było rywala w promieniu kilometra, wybił na aut. Z kolei Balić tak tańczył przy aucie zasłaniając piłkę, że zarobił żółtą kartkę. Jak kolega biegł w lewo – to podający zagrywał w prawo. Jak trzeba było na dobieg – to za krótko, nawet nie do nogi. Jak do nogi, to w aut.
Można było zwątpić we wszystko. A już na pewno w to, że Zagłębie pasuje do Ekstraklasy (jakakolwiek ona jest).
Stal wysyłała ostrzeżenia, ale dwukrotnie wkraczał VAR. Najpierw nie uznał gola po główce Matrasa (zresztą wrzutka bezpośrednio po tańcu Balicia), potem odwołał rzut karny. Słusznie – Sitek chciał oszukać arbitra, rzucił się na ziemię bez większego kontaktu. Zagłębie miało to jednak w dupie. Dalej grało swoje, czyli ty do mnie, ja na aut.
No i trzeciego ostrzeżenia nie było – po zamieszaniu w polu karnym piłkę z bliska do siatki wpakował Zawada. Wydawało się, że Zagłębie nie ma prawa z tego wyjść, bo Stal – choć wciąż uboga kadrowo – musi dowieźć do mety ten wynik z takimi parodystami.
ZAGŁĘBIE LUBIN – STAL MIELEC. POWRÓT ZAGŁĘBIA
Jednak potem stało się coś, co w zasadzie trudno wytłumaczyć. Zagłębie zaczęło grać dobrze w piłkę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Sporo ożywienia wniósł Dieng, który zmienił Szysza (obecność na boisku tylko symboliczna). Jeszcze z jego uderzeniem w krótki róg radził sobie Strączek, jeszcze bomba Łakomego minimalnie po rykoszecie od Doleżala minęła bramkę, ale w końcu wpadło. Wrzutka od Chodyny, Doleżal idealnie dostawił głowę i było 1:1.
Zagłębie uwierzyło, że jednak coś tam potrafi i poszło za ciosem. Znów stało się coś dziwnego: pomógł Strączek, który w tym sezonie pomaga przecież Stali, a nie rywalom. Tym razem jednak wyszedł na grzyby w środku meczu, zupełnie niepotrzebnie, można kupić po spotkaniu i podarował futbolówkę Danielowi. No i ten walnął z kilkudziesięciu metrów lobika, który wpadł do siatki.
Czy Daniel miał prostą sytuację? Absolutnie nie. Musiał wymierzyć wszystko co do centymetra, bo grzybiarza ubezpieczali dwaj koledzy, którzy stali już właściwie na linii. Ale piłka leciała tak idealnie, że Getinger nie był w stanie jej sięgnąć. Sam wpadł do siatki razem z nią, oczywiście.
Wynik na 3:1 ustalił Doleżal – naturalnie po wrzutce, naturalnie strzałem głową. Strączek chyba też nie pomógł, interweniując dość nieporadnie.
Nie chcemy mówić, że ten wynik to cud, ale sensacja? Biorąc pod uwagę 2/3 spotkania? Jak najbardziej. Nie wiemy, co się stało ze Stalą, że odpuściła. Być może myślała, że Zagłębie dzisiaj po prostu nie chce grać w piłkę i już jej nie zaszkodzi.
Cóż – błąd.
WIĘCEJ O STALI MIELEC:
- Judo na plaży, czyli Radomiak i Stal dzielą się punktami
- Bogusław Wyparło żąda pieniędzy od Stali
- Wywiad z Adamem Majewskim
Fot. FotoPyk