Emma Raducanu sensacją stała się na ubiegłorocznym US Open, gdy wygrała cały turniej. Nie byłoby to aż tak zaskakujące, gdyby nie był to… pierwszy taki triumf w historii. Nikt wcześniej nie sięgnął po tytuł, musząc przechodzić przez kwalifikacje. Nikt nie wygrał turnieju wielkoszlemowego ledwie trzy miesiące po debiucie na poziomie WTA. Teraz jednak Brytyjka przechodzi weryfikację. I okazuje się, że w turniejach tej rangi wcale nie jest tak łatwo wygrywać.
Finał znikąd
Jeszcze w maju 2021 roku nie znał jej niemal nikt poza Wielką Brytanią. Miała zresztą długą przerwę od oficjalnych meczów – od lutego 2020 do czerwca 2021. Zatrzymały ją urazy, pandemia, ale również szkoła, bo postanowiła skorzystać z okazji i poświęcić się jeszcze bardziej edukacji. Na tym punkcie od zawsze była zresztą bardzo wyczulona. Gdy na kort wróciła, nie oczekiwała cudów. Miała spokojnie budować swój ranking. Choć zarządzający tenisem w Anglii pamiętali, że Emma kiedyś była sporym talentem.
Dlatego brała udział w pandemicznych imprezach, takich jak Battle of the Brits, gdzie na korcie grała m.in. przeciwko Andy’emu Murrayowi. Kiedyś była 20. juniorką na świecie, wygrała trzy turnieje ITF czy dwa ćwierćfinały juniorskich imprez wielkoszlemowych. To jednak za mało, by ktokolwiek mógł przewidzieć taki przełom, jaki przyniosły Emmie kolejne tygodnie. Najpierw otrzymała dziką kartę do turnieju WTA w Nottingham. W swoim debiucie na tym poziomie przegrała jednak w dwóch setach z Harriet Dart, swoją rodaczką.
Nie przeszkodziło jej to w otrzymaniu kolejnej dzikiej karty, do kwalifikacji Wimbledonu. Nie musiała z niej jednak korzystać, bo w międzyczasie dobrze pokazała się w innym turnieju – tym razem rangi ITF – rozgrywanym w Nottingham, gdzie pokonała między innymi Timeę Babos, kiedyś 25. rakietę świata, dziś głównie znakomitą deblistkę. Za tamten występ zmieniono jej więc dziką kartę do eliminacji na dziką kartę do turnieju głównego. Emma niemal natychmiast powiedziała, że jest za to bardzo wdzięczna i postara się na nią zasłużyć swoimi meczami. No i zrobiła to – na Wimbledonie doszła do IV rundy, stając się sensacją i szybko zapracowała na łatkę ulubienicy brytyjskich fanów.
EMMA RADUCANU WYGRAŁA US OPEN
Wciąż jednak nikt nie mógł przewidzieć, że ledwie kilka miesięcy później ta sama dziewczyna zagra w finale US Open.
Po drodze do niego pokonała wiele uznanych rywalek, na czele z Belindą Bencić czy Marią Sakkari. W nim jednak zmierzyła się z inną debiutantką na tym poziomie – Leylah Fernandez. I wygrała w dwóch setach, stając się wielkim objawieniem. Świat tenisa, co zupełnie nie mogło dziwić, oszalał na punkcie Emmy.
Sensacja na miarę milionów
Z miejsca pojawiły się analizy wartości rynkowej, jaką dla reklamodawców i sponsorów może mieć Raducanu. Ledwie osiemnastoletniej (dziś ma już 19 lat) Brytyjce wróżono, że może zostać pierwszą sportsmenką, która rocznie zarobi ponad 100 milionów dolarów. A w ciągu całej kariery dobrze ponad miliard. Nie chodziło tylko o jej wyniki sportowe – podkreślano, że Emma ma w sobie pokłady wielkiego uroku osobistego, ale też jest cenna dla wielu firm ze względu na jej międzynarodowe korzenie.
Sama jest bowiem Brytyjką, choć urodziła się w Kanadzie. Już tym faktem łączy więc dwa kontynenty, a gdyby dodać do tego fakt, że po triumfie w US Open rozkochała się w niej nowojorska publika, to północnoamerykańskie akcenty są jeszcze mocniejsze. Mało tego jednak – jej ojciec pochodzi z Rumunii, więc i ten region Europy mocno trzyma za nią kciuki, a matka jest z kolei… Chinką. A tamtejszy rynek to z kolei ogromne inwestycje i fortuny do wyciągnięcia.
Gdy wygrywała US Open jej umowy sięgały stu tysięcy funtów rocznie – a to i tak te z Nike i Wilsonem, a więc dostawcami sprzętu. Oczywistym było, że te sumy szybko się zmienią. Raducanu zresztą w pewnym momencie zarzucano, że zajęła się głównie tym, co poza kortem, a nie próbą rozwoju swej kariery. Tuż po zwycięstwie w US Open pojawiła się bowiem na MET Gali, potem brylowała na londyńskim Fashion Week, zachwycając kreacjami. Szybko wylądowała też na przykład na okładce brytyjskiego “Vogue”.
Nie dziwi, że do Brytyjki niemal natychmiast zgłosiły się największe agencje menadżerskie, które od razu zajęły się analizą proponowanych jej kontraktów. A tych było mnóstwo. Począwszy od producentów zegarków, przez branże modową czy kosmetyczną, po firmy motoryzacyjne, a nawet te odpowiedzialne za rynek kryptowalut. Raducanu w kilka miesięcy przeniosła się w zupełnie inny, nieznany jej wcześniej świat. Choć podkreślała, że takie kwestie zostawia rodzicom, a sama chce skoncentrować się na tenisie.
Czy jej wyszło? Trudno ocenić. Raducanu szybko zyskała wielu krytyków, mówiących, że będzie objawieniem jednego turnieju, skupia się bowiem raczej na modzie i kolejnych galach, nie treningach. Inni głosili, że Brytyjka pójdzie za ciosem i szybko potwierdzi, jak doskonałą tenisistką jest. Bo na US Open pokazywała talent wielkich rozmiarów, imponowała też pewnością siebie i dojrzałością. Z takimi cechami powinna niemal natychmiast sięgnąć po zwycięstwa w kolejnych turniejach.
Na to ostatnie na razie jednak nic nie wskazuje. I ostatecznie nie powinno być to zaskoczeniem.
To będą trudne miesiące
Młode tenisistki, które wygrywają sensacyjnie wielkie turnieje, mają przed sobą piekielnie trudne zadanie – poradzić sobie z nową, nieznaną wcześniej presją. Nagle wszystkie oczy zwrócone są właśnie na nie, wszyscy oczekują, że szybko potwierdzą przypiętą za sprawą sukcesu łatkę wielkiego talentu. To jednak nie takie proste. Jelena Ostapenko po swoim triumfie w Roland Garros 2017 (tuż po swoich 20. urodzinach) wygrała jeszcze turniej w Seulu w tym samym sezonie, ale potem przez dwa lata nie była w stanie triumfować w żadnej imprezie WTA, a w rankingu WTA wypadła w pewnym momencie nawet poza pierwszą “80”. Dopiero potem zaczęła się odbudowywać.
Raducanu na razie nie grała wiele, ale jej dotychczasowe mecze po triumfie w US Open pokazują, że nie będzie jej łatwo i przed nią jeszcze sporo nauki. W czterech turniejach, w których brała udział od tamtej pory, trzykrotnie odpadała w pierwszej rundzie, przegrywając nawet z zawodniczkami notowanymi w okolicach 100. miejsca. W tym roku zagrała tylko jedno spotkanie – z Jeleną Rybakiną w Sydney – i wygrała… ledwie jednego gema. Gdy go zdobyła, szeroko się uśmiechnęła, jakby ciesząc się, że nie przegra 0:6 0:6.
Cały mecz trwał ledwie 55 minut. Raducanu ani przez chwilę nie wyglądała tak, jak w trakcie US Open.
Oczywiście, trzeba tu dodać, że sama Brytyjka podkreślała jedno – nie miała wielkich oczekiwań. W grudniu przechorowała COVID, przez 21 dni w ogóle nie grała, zaczęła trenować niedługo przed startem w Australii. – To wszystko jest trudne, ale to dobrze. Jestem bardzo dumna i szczęśliwa, że w ogóle wyszłam na kort. Mogłabym powiedzieć, że jest za wcześnie i zagrać w kolejnym tygodniu, ale naprawdę chciałam potraktować to jako test, żeby zobaczyć, w jakim miejscu jestem, dać sobie szansę na nieco rywalizacji – mówiła.
NIEBO JEST DLA NIEJ LIMITEM. EMMA RADUCANU
Dodawała też, że uważa, że taki występ pomoże jej przed Australian Open. Tam, oczywiście, będzie rozstawiona, na razie zajmuje miejsce w TOP 20 rankingu WTA, a do czerwca punkty może właściwie tylko zyskiwać, nie ma żadnych do stracenia. Mecz z Rybakiną był też cennym doświadczeniem z innego powodu – Emma prawdopodobnie nigdy wcześniej nie grała z zawodniczką, która uderza piłki tak mocno, a do tego jest w formie (Kazaszka dopiero co doszła do finału turnieju w Adelajdzie). Brytyjka nabyła więc nowe doświadczenia, które mogą jej pomóc w kolejnych miesiącach.
Bo te tak naprawdę powinny być dla niej nauką. Oczekiwania, wiadomo, to jedno. Ale trudno sobie wyobrazić, by Raducanu z miejsca rywalizowała o kolejne tytuły wielkoszlemowe. Mało która młoda zawodniczka po tak wielkim sukcesie potrafi utrzymać się na najwyższym poziomie. W ostatnich latach zrobiła to właściwie tylko… Iga Świątek, której i tak zarzucano jednak, że nie prezentuje najlepszej gry. Przed Raducanu więc raczej maraton, nie sprint. I o ile kolejne miesiące można będzie brać za pewien wyznacznik jej talentu oraz radzenia sobie z presją, o tyle nie zdziwi nas nawet wystrzał wielkiej formy dopiero za kilka lat.
Fot. Newspix
Czytaj także: