Against monday football – napisali dziś na jednym z transparentów kibice Bełchatowa. Słuszna idea. Na ogół poniedziałkowe mecze smakują jak przeterminowana o tydzień zupa. Ale nie dzisiaj. Przed momentem obejrzeliśmy w Gliwicach tak kapitalne widowisko, że – śmiało można tak napisać – w poniedziałek lepszego meczu już nie będzie. Bo tu było wszystko. Gole, piękne asysty, kapitalne dryblingi (Vassiljev i Badia!), czerwone kartki i – niestety – karygodne błędy sędziów. Piast rozjeżdża Bełchatów i wskakuje do grupy mistrzowskiej, a co my zapamiętamy z tego meczu?
a) ostateczne przełamanie Piecha. Słusznie podejrzewaliśmy, że po tym, jak snajper ze Świdnicy zlał lokalnego sanitariusza, wkrótce odbije się też w lidze. Nie spodziewaliśmy się jednak, że przy okazji powalczy o zabranie Andrzejowi Iwanowi tytułu „spalonego”. Druga kolejka wiosny, drugi gol Piecha z ewidentnego ofsajdu. Sędzia Marciniak powinien się zastanowić nad asystentami, bo ci nie zauważyli najpierw, że Arek był wysunięty o dobre dwa metry, a potem nie podnieśli chorągiewki przy golu na 3:1. Tam na spalonego dał się złapać asystujący Wilczek. To znaczy – dałby się złapać, gdyby liniowy założyli szkła.
b) świetne decyzje Pereza Garcii. Hiszpan pozwolił zadebiutować na lewej obronie Moskwikowi. Efekt? Brożek może zostać zluzowany na dłużej. No i Podgórski… Już po awansie Piasta do Ekstraklasy głowiliśmy się, dlaczego ten gość potrzebował aż tyle czasu, by przebić się na ten poziom i dziś można te pytania zadawać ponownie. Tomek zapisał sobie gola, asystę, ale każdy jego kontakt z piłką stwarzał zagrożenie. Podobnie zresztą, jak w przypadku Badii czy Vassiljeva. Momentami zagrania obu panów – nie, nie przesadzamy – to było czyste Primera Division.
c) kung-fu Telichowskiego, który zaprezentował wersję light słynnego ataku Erica Cantony na kibica. Bezpośrednia czerwona, kilka – jak podejrzewamy – meczów kary i lekki pożar w Bełchatowie, bo dziś po wyrzuceniu „Telicha” zrobiło się w obronie dość radośnie. Sam Baranowski wszystkiego nie załata, a taki Mójta gdyby w defensywie dawał tyle co w ataku, to dziś biłyby się o niego Legia z Lechem.
Powoli można też zacząć mówić o kryzysie GKS-u. Chwaliliśmy tę drużynę wielokrotnie. Często podkreślaliśmy też, że podoba nam się taki sposób budowania zespołu, ale ekipa Kieresia zacięła się już dość dawno. Wciąż trzyma kontakt z ósemką, ale na zwycięstwo czeka od 2 listopada. Bilans od tamtej pory? Dwa punkty w siedmiu meczach. Kto wie jednak, jak by się to skończyło, gdyby nie karate „Telicha”. Od początku śmierdziało jakimś 3:3 albo 4:4.
Fot. FotoPyK