Maciej Sadlok źle zagrywa piłkę, przez co Michal Frydrych jest spóźniony i – jeśli chce uniknąć gola – musi ratować się faulem, za który obejrzy czerwoną kartkę. Brzmi znajomo, co? W meczu z Zagłębiem Wisła Kraków powtórzyła historię z konfrontacji z Jagiellonią. Koniec końców – jak to się ładnie mówi – czerwona kartka ustawiła to spotkanie, ale… długo zanosiło się na to, że niekoniecznie tak będzie.
Ale żeby dobrze przedstawić wam ten mecz, który miał dwie twarze, zachowajmy chronologię. Nie minęło pół godziny gry, a Frydrych wyleciał już z placu. Swoją drogą, Czech w tym sezonie nie bierze jeńców – ma na swoim koncie cztery gole, samobója i dwie czerwone kartki. Ze skrajności w skrajność. Obrońca Wisły znów ratował sytuację, bo Sadlok źle zagrał głową i Żivec pędził sam na sam. Uwiesił się na swoim przeciwniku, aż w końcu sprowadził go do parteru. Słoweniec miałby czystą sytuację strzelecką, arbiter dopatrzył się tu DOGSO.
Po czerwonej kartce spotkanie… nijak się nie zmieniło. A generalnie mieliśmy w stosunku do tego starcia niewielkie oczekiwania. Mierzyły się bowiem dwie drużyny, które…
- przynajmniej teoretycznie mają wszystko, by zajmować spokojne miejsce w tabeli w górnej ósemce,
- są (oprócz Legii) największymi rozczarowaniami tego sezonu,
- w ostatnich meczach grają bardzo przeciętnie.
To, że spotkanie się nie zmieniło, to oczywisty przytyk do Zagłębia, swoją drogą także osłabionego – z boiska musiał zejść kontuzjowany Starzyński. Im dalej w las, tym bardziej mogła podobać się Wisła. Na strachu skończyło się jeszcze wtedy, gdy Pantić nie mógł dogadać się z Szyszem odnośnie do tego, kto przejmie bezpańską piłkę. Dopadł do niej więc Kliment, który powinien przelobować bramkarza (setka jak nic), ale pocelował w trybuny. Wiślacy otwarli wynik pod koniec pierwszej odsłony – kapitalną (KA-PI-TAL-NĄ!) piłkę za linię obrony posłał Ashraf, a wykończył to Gruszkowski. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nieprzyznanie mu asysty może trącić grabieżą, ale musimy być konsekwentni – Gruszkowski uderzał na raty (najpierw odbił piłkę Hładun, później wiślak wbił piłkę do pustaka), a w takich sytuacjach nie honorujemy podających. Żeby zrekompensować Holendrowi stratę – należy mu się duża pochwała słowna.
Zagłębie? Niewiele zrobiło w pierwszej odsłonie. Można wynotować główkę Łakomego po akcji Szysza (obronił ją Biegański) i kilka lichych strzałów z daleka. Ekipa Żurawia rozruszała się w momencie, gdy – takie odnosimy wrażenie – grająca w osłabieniu Wisła opadła z sił. Bo jeszcze po zmianie stron to krakowianie atakowali i generalnie można było odnieść wrażenie, że obraz meczu nie ulegnie zmianie. Ale kilka minut po godzinie gry Zagłębie nagle zaczęło walcować Wisłę.
Prym wiódł w tym Ratajczyk, który napędził trzy akcje bramkowe. Płaska wrzutka, po której piłka przeszła dwóch lubinian, ale trafiła pod nogi Chodyny? To jeszcze zakończyło się trafieniem w słupek. Dwie kolejne akcje były jednak skuteczne:
- najpierw Ratajczyk oddał piłkę do Poręby będąc przy linii końcowej i ruszył za akcją, wbiegając w pole karne. Gdy dostał podanie zwrotne, oddał od razu chlebek do Podlińskiego, ten sprytnie wystawił Żivcowi na strzał-egzekucję, Biegański był bez szans.
- a potem Ratajczyk wrzucił na Podlińskiego, ten sprytnie przedłużył piłkę, z czego skorzystał Szysz, ładując od poprzeczki.
W pewnym momencie Wisła wyglądała jak drużyna, która jest na deskach. Zagłębie chciało docisnąć, ale zmarnowało dwukrotnie sytuacje sam na sam (konkretnie – Szysz i Poręba, obie wybronił Biegański dzięki temu, że skutecznie skrócił kąt). Jeśli będziecie oglądać skrót, obejrzycie na tyle dużo sytuacji Zagłębia, że będziecie mogli pomyśleć sobie „wreszcie coś w tej drużynie drgnęło”. Ale czy będzie to słuszne wrażenie? Niekoniecznie. Prawdziwa twarz Zagłębia to ta z pierwszej godziny gry. A potem? Potem Wiśle zabrakło po prostu paliwa.
Fot. newspix.pl