Wrócili. Po długich 59 dniach, podczas których musieliśmy się zadowalać oglądaniem zagranicznej piłki, czyli umówmy sie – jedynie substytutem naprawdę poważnego futbolu, na boisku znów zameldowali się piłkarze Ekstraklasy. Zgoda, z reguły nie potrafią grać w piłkę. Nie mają zbyt wielu innych zalet. Zdarza im się za to regularnie narzekać na piłkę/pogodę/zmęczenie/terminarz. Zresztą, ich przywary moglibyśmy wymieniać godzinami, jednak mimo wszystko – tęskniliśmy. Na dobry początek – mecz Pucharu Polski, starcie wagi ciężkiej, oczywiście jak na nasze warunki. Śląsk kontra Legia.
Nie przywitał nas wystrzał z armaty, nie byliśmy świadkami pokazu fajerwerków, ale nie zostaliśmy też brutalnie sprowadzeni do parteru. Widzimy szklankę do połowy pełną. Mecz był długimi chwilami usypiający, fragmentami po prostu zjadliwy, lecz także – całkiem licznymi momentami – bardzo intensywny i ciekawy: ze strzałami, dobrymi interwencjami bramkarzy i zwrotami akcji. Wyciągamy więc średnią i oceniamy go na plus.
W obu ekipach nowe twarze i to na pozycjach, które zwykło się nazywać mózgiem drużyny. Po stronie Śląska – Peter Grajciar, który zmierzy się z legendą (chyba możemy tak napisać) Sebastiana Mili. W szeregach Legii – Michał Masłowski, jeden z największych bohaterów okienka transferowego. Obaj wypadli raczej blado. To nie ich należy uznać bohaterami tego spotkania. A kogo należy? Na pewno Duszana Kuciaka, który ratował tyłki kolegom z defensywy. Na pewno też braci Paixao, którzy nakręcali wszystkie ofensywne Śląska.
To gospodarze byli lepsi w pierwszej połowie. Podopieczni Tadeusza Pawłowskiego rzucili Legii wyzwanie, wysoko zawiesili poprzeczkę liderowi Ekstraklasy. Było prawie tak, jak w Super Expressie buńczucznie zapowiadał Marco Paixao. – Mocno zranimy Legię we Wrocławiu! – no, ta część przepowiedni napastnika Śląska akurat się nie sprawdziła. A mogła. Okazji nie brakowało, o to zadbali też obrońcy Legii, ale nad skutecznością trzeba jeszcze popracować.
Dość niespodziewanie to Legia wyszła prowadzenie. Doliczony czas gry, zamieszanie w polu karnym. Przytomnością wykazał się Michał Żyro i zobaczyliśmy pierwszą bramkę tej wiosny. Kiedy w drugiej części gry z boiska wyleciał Tomasz Hołota, wydawało się, że Legia może rozstrzygnąć sprawę awansu już dziś. Strzelić drugą (a może też i trzecią) bramkę i na rewanż posłać na boisko rezerwowych. Zabrakło jednak kończącego ciosu. Powinien go zadać Michał Kucharczyk, ale – jak to Kucharczyk – głowa spuszczona nisko, a cieszy się kibic z górnego sektora, bo właśnie złapał piłkę, która miała wylądować w siatce.
Może to właśnie wtedy piłkarze Śląska poczuli, że nie muszą dziś z Legią przegrać? OK, to tylko gdybanie, wróćmy do faktów. Czerowna kartka dla Vrdoljaka. Koszmarny błąd Brozia, który wyłożył piłkę Paixao. 1-1. Koniec końców – sprawiedliwy remis. Szykuje się fajny rewanż.
Tytułem zakończenia – to była niezła zachęta, by jutro pójść na stadion lub usiąść przed telewizorami i poświęcić kilka godzin piłkarzom Ekstraklasy. A nuż tym razem liga będzie ciekawsza. Pewnie za dwa tygodnie nam przejdzie, będziemy błagać o litość, ale na razie jesteśmy optymistami.
Fot. FotoPyK